Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2011

Dystans całkowity:945.90 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:64:00
Średnia prędkość:14.78 km/h
Liczba aktywności:28
Średnio na aktywność:33.78 km i 2h 17m
Więcej statystyk
Sobota, 8 października 2011 Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km

Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział IV (las między Poddąbiem a Dębiną - Łeba)

W którym Czytelnik dowie się, że w lesie jest błoto, a gdy wody jest dużo, to i bagienko się trafi, po czym przejedzie z Bohaterami niesamowicie nudną trasę i przełamie się w kwestii noclegów. Z winy Hipka.

Pobudka rano, nawet sprawnie poszła. Wstaliśmy stosunkowo wcześnie, zjedliśmy śniadanie, dopiliśmy wino, po czym powoli chcieliśmy się zbierać. Gdy zamierzaliśmy wyjść - zaczynało padać, więc czekaliśmy "jeszcze chwilę", po czym, gdy już zaczęło przestawać, to zaraz zaczęło zaczynać i tak w kółko. Koniec końców musieliśmy się zbierać w deszczu, na szczęście niewielkim. Tak, jak wczoraj nauczyłem się rozkładać namiot w deszczu, tak dziś udało się wszystko spakować przy minimalnej liczbie ofiar.

Ruszamy przez las czerwonym szlakiem, w okolicach Dębiny pojawia się obok jakiś stary teren wojskowy, droga prowadzi najpierw klifem, potem łagodnie zjeżdża w dół; szlak wyprowadza nas do Rowów. W Rowach tuż przed mostem na Łupawie stoi sobie smażalnia ryb, korzystając więc z chwilowej przerwy w deszczu, jemy rybkę, zapijając piwkiem pitym na spółkę (sprzedawcy zostało jedno, jedyne, ostatnie) i patrząc na piękną, wyraźną tęczę nad morzem. Zanim skończyliśmy jeść, zaczął padać deszcz, więc w oczach nielicznych spacerowiczów musieliśmy się ciekawie prezentować: dwójka ludzi ubranych w niezbyt ciepłe rzeczy, siedząca niewzruszenie w deszczu i jedząca rybę.

Z Rowów dalej jedziemy za czerwonym i zielonym szlakiem w kierunku Słowińskiego Parku Narodowego. Nie podoba mi się ta opcja, jakoś nie byłem przekonany do jazdy lasem (nawet i ubitą, utwardzoną drogą) po półtoradniowych opadach. Szefowej nie przegadasz jednak - miał być las, niech będzie las. Ruszamy. Wjazd od początku października jest już bezpłatny; wjeżdżamy zatem jak do siebie, początkowo mijamy jeszcze kilku spacerowiczów, potem robi się pusto. Chwilę później decyduję się na założenie długich spodni i grubszej kurtki, a dwa łyki Rudej wyrównują poziom ciepła w organizmie.

Po drodze robimy przerwę na zerknięcie z podestu na jezioro Gardno, po czym docieramy do rozwidlenia szlaków: Czołpino - dalej w las; Smołdziński Las - na zewnątrz rezerwatu. Oczywiście jedziemy dalej w las. Droga - im dalej, tym bardziej mokra, kałuże coraz większe i głębsze. W pewnym miejscu zielony szlak odchodzi na południe, jedziemy nim dalej, bo Hipcia koniecznie chce zobaczyć plażę. Dobrze, jedźmy; droga prowadzi betonowymi płytami, momentami zatopionymi tak, że łatwo jadąc przez kałużę najechać kołem na kant i spaść z roweru. Morze zobaczone, możemy wracać: jedziemy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Czołpina.

Tu trzeba napisać wprost, wszem i wobec: zrzędzę. Cały czas siedzę na siodle, mruczę i narzekam na ten cholerny las. Im więcej zasranego błota, tym bardziej się wkurzam. Bo można było asfaltem, zamiast pchać się w to zakichane wilgotne gówno.

Dojeżdżamy do leśnego parkingu, kilka kilometrów przed Czołpinem. Po drodze łapie nas... niewielki grad. Teraz to tylko śniegu nam brakuje do kompletu, bo przez mgłę już wieczorami jechaliśmy. Za parkingiem skręcamy w lewo i... zaczyna się. Droga między podmokłymi terenami, dużo błota, najpierw da się jechać, potem już się wleczemy: trochę pchania przez drogę, skok przez rów, pchanie przez las, skok przez rów... Niektóre miejsca trzeba obchodzić z daleka, bo na drodze robi się małe jeziorko, a do tego małe bagienka tworzą niewielki labirynt w głębi lasu, więc nie wystarczy tylko omijać, trzeba również planować. W końcu, już po 15:00 wyjeżdżamy na drogę prowadzącą do Czołpina mając na liczniku imponujący wynik: niecałe 20km przebyte w niecałe cztery godziny podróży. To powoduje, że naciskam na dotarcie do Łeby asfaltem, już nie pchając się w dalszą część lasu, za Czołpinem.

I teraz zaczyna się... masakra. Pomińmy mokre rękawiczki i przemoczone buty, skupmy się na trasie, bo była ona... nudna. Nudna jak cholera, nudna jak flaki z olejem, nudna jak nie wiem co. Smołdzino -> Żelazo -> Wierzchocino -> Witkowo -> Choćmirówko, a potem trasa 213 i do Łeby. Po drodze robimy przystanek w jakiejś wiosce na banana z batonem i ciągniemy dalej. Trochę wcześniej orientujemy się, że Hipci przestało działać tylne światło, więc z konieczności jedzie ona z przodu, a ja ciągnę się z tyłu oświetlając nasze położenie. W międzyczasie Hipci przestały działać również dłonie: potrafiły trzymać kierownicę, ale zmiana przełożenia czy hamowanie okazywało się dużym problemem.

W Łebie (jako że jest to sobota) sezon imprezowy. Ludzi kręci się sporo, jest głośno i nieprzyjemnie. Zastanawia nas, czy wczasowicze jedzą tylko smażone ryby i pizzę, bo nie ma restauracji, nie ma kebabów, są tylko same smażalnio-pizzerie. Wchodzimy do jednej, zamawiamy pizzę i ul. Nadmorską kierujemy się na zachód. Tu już uparcie sugeruję, że fajnie by było jednak znaleźć hotel, bo w lesie cholera wie, czy będzie jakaś dobra miejscówka, zresztą mam jakieś takie dziwne wrażenie, że lepiej by było przynajmniej odrobinę podsuszyć buty, ubranie i tak przykładowo posiedzieć chwilę, dla odmiany, w suchym miejscu. Koniec końców w hotelu lądujemy, pokój, który wyglądał jeszcze chwilę wcześniej bardzo elegancko, przystosowujemy do roli suszarni, wszystko, na czym można położyć rzeczy, jest nimi obwieszone... i tu kończy się nasz dzień.
Piątek, 7 października 2011 Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km

Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział III (Łazy - las między Poddąbiem a Dębiną)

W którym zostanie podjęta Pierwsza Błędna Decyzja, następnie zastanowimy się, ile piją osoby znakujące szlaki, ale i tak wszystko skończy się dobrze. Mimo że w deszczu.

W Łazach budzimy się rano... Budzik dzwoni od siódmej, ale chyba o ósmej dopiero wstajemy. Zgodnie z zasadą "w śpiworze ciepło, na zewnątrz zimno, poczekajmy", czekamy. Nie wiemy na co czekamy, więc to, na co czekamy, nie przychodzi, zatem w końcu wyłazimy na zimny świat, podziwiamy pole namiotowe, które w świetle słonecznym wygląda dużo ciekawiej i dużo bardziej gościnnie niż widziane w świetle czołówki. Pakujemy wszystko do sakw i idziemy na plażę. Albowiem wpadliśmy na pomysł, żeby (wzorem dnia poprzedniego), dotrzeć do Dąbkowic plażą, tym samym rezygnując z waypointa w Osiekach. Jemy śniadanie na plaży i ruszamy dalej... pchając rowery. Piach okazuje się bardzo niegościnny, spulchniony po wczorajszym deszczu, utrudnia nawet pchanie roweru. Ale idziemy, cierpliwie... niektórzy cierpliwie. Niektórzy, jak na przykład ja, coraz bardziej niecierpliwie, a po tym, jak fala zalewa mi buty, trafia mnie szlag. I potem, po kolejnym zalaniu - znów. A Hipcia cierpliwie idzie, zlewając wszystkie buty i zapadający się rower. Nigdy nie mogę się nadziwić, jak ona tak umie, mieć wyłożone na wszystkie nieprzychylne zdarzenia; ja tam wolę sobie narzekać, nakląć i od razu na sercu lżej.

Koniec końców, kilkadziesiąt minut i kilkadziesiąt brzydkich słów później, docieramy do Dąbkowic. Włazimy starym podestem na teren jakiegoś, opuszczonego chwilowo, ośrodka wypoczynkowego. Ośrodka, który, jak wiele innych, mógłby być żywym pomnikiem Starej Epoki; wrażenie wzmagał szumiący dookoła las i zupełny brak ludzi w okolicy. Z Dąbkowic wracamy leśną, wyłożoną betonowymi płytami drogą i wjeżdżamy z boku do Dąbek, które, jak się okazuje, tętnią życiem o tej porze roku. Z nich trafiamy do Darłowa, a z Darłowa... wpadamy na pomysł jazdy szlakami. Albowiem tereny na Zachód od Darłowa są, na naszej mapie, pięknie oszlakowane.

Z 203 prowadzącej na Ustkę jedziemy szlakiem do Cisowa, następnie na Kopań. Stamtąd znośną trasą między polami (bez znakowania szlaków) docieramy do Palczewic, gdzie wita nas piękny znak rozjazdu szlaków, z kierunkami i w ogóle. Ruszamy... Żadnego oznaczenia szlaku, droga staje się drogą polną, później prowadzi w bagnisty zaułek, z którego zawracamy i bokiem jakiegoś świeżo zaoranego pola docieramy do asfaltu - drogi Wicie-Barzowice. Skręcamy na Barzowice i stamtąd poruszamy się już patrząc na mapę, bo oznakowania szlakow pojawiają się losowo, zresztą wszystkie drogi tam pokryte są czarnym szlakiem, więc pies jeden wie, gdzie to i skąd prowadzi. Z Barzowic docieramy do Rusinowa, stamtąd przez Nacmierz do Nowego Łącka, tam odbijamy na Łącko, by odwiedzić pewien stary kościół. Lokalni pytani o drogę przez wybrzeże sugerują objazd jeziora Wicko dołem, bo przy wybrzeżu są tereny wojskowe. Nie poddajemy się, jedziemy na zachód i w miejscowości Górsko pytamy ponownie, odpowiedź znów odmowna - nie ma co jechać, tereny wojskowe. Tu już poddajemy się i lecimy na zachód, w Zaleskim wsiadamy na 203 do Ustki i uparcie kręcimy, tuż wcześniej przejeżdżając symboliczną połowę drogi - przełom województwa zachodniopomorskiego i pomorskiego. Z trasy widzimy nad morzem jakąś rezydencję: duży dom, trzy śmigłowce... czyżby tam była ta nadmorska rezydencja Prezydenta RP?

Przy wjeździe do Ustki na zakręcie na żyletki wyprzedza Hipcię rozwoziciel chipsów Lay's, za późno się orientuję (jechałem pierwszy) i odjeżdża mi, nie mam szans go złapać. Zaraz potem zaczyna padać deszcz, a my w opuszczonym mieście szukamy otwartego sklepu. Miasto spore, a sklepów jak na lekarstwo. Znajdujemy jeden - bez pieczywa. Dopiero w drugim kupuję zestaw rowerzysty: wino, Rudą, piwo i jedzenie. Ruszamy dalej na wschód - parkiem miejskim, dalej już lasem. W jednym miejscu, na skrzyżowaniu, skręcamy do morza i tam, na wysokim klifie, z kapitalnym widokiem na nocne morze i ukrytą już nieco w oddali Ustkę, wypoczywamy przy piwku. Z klifu zgania nas deszcz, więc wsiadamy znów na rowery i jedziemy dalej lasem. Dojeżdżamy do Orzechowa za czerwonym szlakiem, ponieważ szlak (pieszy) wychodzi prawie pionowo na klif, rezygnujemy z tego pomysłu i zjeżdżamy do wsi. Na miejscu w jakimś ośrodku, gdzie kręci się kupa harcerzyków, czy inszej młodzieży w mundurach, dopytujemy się, że do Poddąbia dojedziemy, owszem, ale nie lasem, a ulicą. Nic to. Wracamy kawałek: Zapadłe, Przewłoka... tam na skrzyżowaniu decydujemy się ubrać: po raz pierwszy w ciągu całej wycieczki zakładamy długie spodnie; na górę idą ciepłe bluzy, jest dobrze. Zwłaszcza, że temperatura spada, gdybym miał strzelać, to było mniej niż dziesięć stopni, a między polami około pięciu, może mniej. Do Poddąbia zajeżdżamy, rozglądamy się za noclegiem, dwa nieczynne kempingi, jeden trawiasty parking, gdzie można rozłożyć namiot, ale rano nas pewnie ktoś pogoni... Wszystko ciemne. Deszcz zaczyna lać - znajdujemy jakiś hotel, wchodzę do środka... pusto. Nikogo na recepcji, nikt nie odpowiada na wołanie... raj dla złodziei. Decydujemy o kontynuowaniu jazdy w las... Jedziemy kawałek leśną drogą, w końcu skręcamy na północ, ku plaży, klif, fajna miejscówka... Tu, czy nie tu? Decyzję o "tu" wymusza deszcz, który nagle zaczyna lać, jakby chciał wyrobić normę za cały miesiąc. Raz-dwa, miejsce znalezione, namiot... Nigdy w moim indywidualnym namiotowym życiu (czyt.: odkąd jestem duży i nie jeżdżę z Rodzicami), nie musiałem rozkładać namiotu w deszczu. Ot, tak się złożyło, że przez dziesięć lat ani razu w deszczu nie rozbijałem. A tu nagle życie postanowiło mnie tego nauczyć i to bardzo szybko. Więc szybko nauczyłem się, namiot rozbity, sypialnia prawie sucha (a mamy stelaż wewnętrzny), rowery przypięte... do środka i dobranoc.

Przez cały dzień zanosiło się na bardzo kiepski wynik, a z zaskoczeniem odkryłem, że przejechaliśmy nieco ponad sto kilometrów, tym samym ustanawiając (jak się później okazało), rekord całego wyjazdu. Ot, ironia.
Czwartek, 6 października 2011 Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km

Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział II (Pogorzelica - Łazy)

W którym po raz pierwszy pojawiają się Deszcz i Namiot.

Rano wstajemy, jemy śniadanie i zapijemy je winem pozostałym z poprzedniego wieczoru (staje się to tradycją, zresztą rozpoczętą nie podczas tego wyjazdu), po czym pakujemy wszystko i ruszamy. Plaża wygląda zachęcającą, więc zapraszani zachodnim wiatrem więjącym w plecy, jedziemy plażą do Mrzeżyna. Po drodze Hipcia, jak zawsze, znajduje wiele Lepszych Miejsc na Nocleg ("wystarczyło tylko jeszcze tylko kawałeczek i..."). W Mrzeżynie czyszczę łańcuch z piachu i wsiadamy na asfalt, za chwilę zjeżdżamy do lasu i jedziemy... chcieliśmy zahaczyć o opuszczoną jednostkę wojskową w Rogowie, ale cholera wie, czy nie trafiliśmy, czy ją już zagospodarowano... wyjeżdżamy w końcu na jakiś pustostan (wnioskując po napisach na ścianach, opuszczony od piętnastu lat), tam zostawiam waypointa.

Droga wyprowadza nas na jezdnię, więc jedziemy dalej do Dźwirzyna, gdzie siadamy na kawę, a dalej jedziemy ładną ścieżką do Grzybowa... i dalej do Kołobrzegu... i dalej do Ustronia. I dalej... Tu należy przyznać, że tamta droga rowerowa jest zrobiona naprawdę dobrze, prowadzi równo, bez dodatkowych niespodzianek. No i po drodze przed Ustroniem jedzie się przez Ekopark - dodatkowa atrakcja na trasie i bardzo uprzyjemniająca jazdę. Na tej ścieżce też, jak prawdziwy Turysta, pomagam babci przeprowadzić rower przez gałęzie drzewa, które spadło na drogę. Przypłacam to wlezieniem w i wydrapaniem się o krzaki jeżyn, ale dobry uczynek spełniony, gwiazdka w niebie jest :-D

Tuż za Ustroniem robimy sobie przystanek, po czym kierujemy się dalej na zachód. Na plaży w Pleśni robimy przerwę na piwo, po czym jedziemy dalej plażą, aż do Gąsek. Tam odwiedzamy latarnię i szurujemy do Sarbinowa. W Sarbinowie droga prowadzi na południe, wracamy, szlak powinien prowadzić przy morzu. Przy okazji wchodzimy do sklepu... i jak nie dmuchnie! Dmuchnęło, rozpadało się na dobre, co było robić: poczekaliśmy aż zelżało, kurtki na grzbiet i wio! Po drodze, za Chłopami mijamy Szesnasty południk, do Mielna dojeżdżamy bocznymi drogami, tam robimy przerwę na rozgrzanie się w Sfinksie (czy tam Ramzesie, jeden pies), podziwiając lokalną i przyjezdną, podpitą młodzież. I nie tylko młodzież. W innych miejscowościach wieczorem była cisza i spokój, a tu... życie tętni.

Pierwotny plan zakładał odwiedzenie Koszalina (sześć waypointów!), Hipcia co prawda chciałaby jechać, ale ja wolę wersję spokojną: zajechać, zanocować, odpocząć, a nie szlajać się po obcym mieście w poszukiwaniu naklejek i pedałować na nocleg grubo po północy z zamykającymi się oczami.

Dalej jedziemy prościutko, nudną drogą do Łazów. W Łazach przestaje padać, ale za to jest chłodno: pierwszy i nie ostatni dzień załamania pogody. Wolimy dmuchać na zimne i chcemy rozbić namiot. Pierwotnie plan zakłada rozbicie się w lesie, ale przypadkowo trafiamy na opuszczone i otwarte pole namiotowe, gdzie (w towarzystwie jakiegoś lisa czy kota włóczącego się po lesie - świeciły mu oczy) rozkładamy domek i... dobranoc.
Środa, 5 października 2011 Kategoria do czytania, sakwy, waypointgame, > 50 km

Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - rozdział I (Świnoujście - Pogorzelica)

W którym Czytelnik rusza z Bohaterami w emocjonującą podróż i znajduje Dzika. I Żubra.

Nad ranem budzi nas konduktor - chłopak w naszym wieku - który przy sprawdzaniu biletów pyta, czy te rowery bez kół to nasze. Jako, że mnie zbudził, potrzebuję kilku sekund by trybiki w głowie zaskoczyły, że to był żart.

Świnoujście. Wysiadamy na dworcu i pojawia się to kapitalne uczucie związane z wylądowaniem w nowym miejscu: "Dokąd teraz?". Na szczęście po drodze pojawia się nasz konduktor, podpytujemy go o pierwszy cel naszej podróży, czyli waypoint "Fort Gerharda". Pakujemy wszystko na rowery... I pierwsza niespodzianka: urywa mi się taśma trzymająca hak na dole sakwy. Na szczęście Turysta zawsze jest przygotowany, sznurek jest, scyzoryk jest, raz-dwa i sakwa gotowa do drogi. Przy okazji pakowania opis okolicy snuje wspomniany już konduktor - żadnych z miejsc, o których wspominał, nie odwiedziliśmy, ale zapamiętaliśmy, więc będzie okazja tam wpaść.

Na miejscu w Forcie okazuje się, że przez trzy lata vlepka znika. Niby nic dziwnego, ale początek dobry :-) Wracamy i pakujemy się w szlak leśny prowadzący do Międzyzdrojów. Tam w centrum w cukierni kawa z pączkami (przy okazji zachwycamy się średnią wieku turystek: ca. 60 lat) i jedziemy dalej. Chcemy ominąć trasę 102 i jechać szlakiem, ale koniec końców i tak lądujemy na asfalcie - czarny szlak zjeżdża gdzieś znienacka do portu. Kilka kilometrów dalej pojawia się Zagroda Pokazowa Żubrów, drogowskaz sugeruje, że blisko, więc ruszamy. Blisko... tak, dwa kilometry wzdłuż czarnego szlaku. Ale jak już zajechaliśmy, to zwiedziliśmy sobie, był dzik, sporo żubrow i coś rogatego, co opisali jako "sarna". W międzyczasie pod ławeczką zostawiam waypointa.

Jedziemy dalej szlakiem, tym razem w kierunku Wisełki. W Wisełce wychodzimy na plażę, odpoczywamy, po czym włazimy do wody. Woda jest przyjemnie chłodna, trochę co prawda wybijamy się naszą golizną na tle ludzi ubranych po uszy, ale kąpiel w Bałtyku być musiała. Po wyschnięciu ruszamy dalej - szlakiem. Rezygnujemy z wspięcia się na górę do latarni Kikut i wyjeżdżamy na asfalt. Tu po chwili przydają się krótkofalówki, które zabraliśmy, dzięki nim można porozumiewać się jadąc gęsiego (miały nadajnik i gruszkę, więc było wygodnie). Tak dojeżdżamy aż do Dziwnowa, gdzie wjeżdżamy w las na czerwony szlak prowadzący do Dziwnówka; po drodze teren ciekawie nierówny, dobry do rozjeżdżenia kiedyś, już bez bagażu. W Dziwnówku jemy smażoną rybę i jedziemy dalej w las.

Ponieważ jest jeszcze jasno, decydujemy się jechać o tak sobie bez powodu do Drezewa. Od Trzęsacza wzdłuż torów wąskotorówki prowadzi prosta, droga wyłożona betonowymi płytami. Prosta i nudna. Do wsi docieramy już o zmroku, pusta wieś i tylko pojedyncze, szczekające psy oraz jedna, jedyna latarnia, robią wrażenie jak z horroru. Wracamy do Trzęsacza i dalej docieramy do Rewala, gdzie chwilę szukamy drogi na Niechorze, w Niechorzu odwiedzamy latarnię (po zmroku jest bardzo fajnie podświetlana - na fioletowo) i jedziemy dalej. Pogorzelica okazuje się być sporą miejscowością, przejeżdżamy całą, schodzimy na plażę, odchodzimy kilkaset metrów, znajdujemy dobre, osłonięte miejsce, karimaty, śpiwory, kolacja z winem... i spać. W nocy trochę kropi deszcz, ale wierzchnia warstwa śpiworów jest dobra i taką ilość wody spokojnie odpiera.
Wtorek, 4 października 2011 Kategoria do czytania, < 25km, sakwy

Wyprawa wybrzeżem Bałtyku - prolog

Poniedziałek:
Bilety były już zakupione, ale postanowiliśmy się upewnić co do jednej rzeczy: w internetowym rozkładzie jazdy była podróż z przesiadką, kobitka w kasie powiedziała, że jest to bezpośredni.

Pierwszy telefon do biura obsługi PKP:
Tak, jest pociąg bezpośredni, ale w nim pan nie przewiezie roweru. Jakim cudem pan kupił bilet na rower? Nie wiem. Sprawdzę jeszcze [sprawdza] Tak, jednak ma być wagon rowerowy.

Drugi telefon do biura obsługi PKP (niech ktoś inny to potwierdzi):
Tak, ma być pociąg, ale bez rowerów. Dopiero pan dzwonił i powiedzieli, że ma być wagon rowerowy? Wie pan, generalnie rowery wolno przewozić, gdy pierwszym bądz ostatnim wagonem w składzie jest druga klasa, a w tym składzie akurat pierwszy WARS, ostatnia kuszetka.

Spacer do BOK PKP InterCity (akurat byłem obok Dworca):
(Pani sprawdza w komputerze, konsultuje z kolegą) Niestety, w tym pociągu nie przewiezie pan roweru. Proponuję spakować w pudło i wziąć jako bagaż. Biletów na przewóz rowerów pan nie powinien móc kupić.

Trzeci telefon do biura obsługi PKP:
Wie pan, my tu mamy taki "Dodatek" i tam jest napisane, że ma być wagon rowerowy.

Powrót do BOK PKP IC (tym razem inna osoba):
Jeśli panu powiedzieli, że w Dodatku wagon jest w składzie, to znaczy, że u mnie też jest. Ale to nie znaczy, że będzie. Czasem ma być osiem wagonów, przyjeżdżają cztery. Generalnie: jeśli ma pan bilet, to muszą pana jakoś upchnąć.

Wtorek
Cały dzień spędzony na spokojnym pakowaniu (chociaż Hipcia chciała spakować wszystko do 12:00 i mieć spokój do wieczora; ja wolę rozwlekać to na cały dzień: chwila pakowania, chwila odpoczynku, piwko, chwila pakowania...). Wieczorem pakujemy wszystko na rower, ostatnie sprawdzenie listy i przed blokiem... pierwsza próba Hipci z obciążeniem. Proponowałem, żeby w weekend przejechać się testowo, nie chciała, zatem był start na ostro. Klik, klik, SPD wpięte, ruszamy.

Na Dworcu trochę zabawy z noszeniem tego ustrojstwa po schodach, czekamy na pociąg... jest wagon rowerowy. Nic to, że jest to przebudowana druga klasa i wejście jest wąskie - rowery wchodzą, podwieszają się na hakach... A my szukamy miejsca, co aż tak łatwe nie bylo, bo na Wschodniej i Centralnej wsiadło trochę ludzi. Znajdujemy miejsce - starsze małżeństwo i starszy facet w garniturze. Niby spokój... ale nie. Facet zaczyna gadać. O rowerach. Podpytywać, zagadywać... Na szczęście wymykamy się na korytarz, stojąc sobie przy rowerach pijemy piwko, gdy wracamy do przedziału - wszyscy już śpią. Przysypiamy zatem i my... i tak jedziemy...
Poniedziałek, 3 października 2011 Kategoria do czytania, transport

I pojechali... Pojada. Jutro.

Urlop rozpoczety, jeszcze tyko spakowac sakwy, jutro dzien odpoczynku i wieczorem ruszamy.... na dworzec. A w srode start ze Swinoujscia.

[edit: wt. 17:46]
Spakowani. Cztery sakwy, dwie torby na bagażnik i karimata na szczyt tego. Teraz zobaczymy, czy PKP nas przewiezie. Mamy bilety na rowery, mamy pewność, że w składzie ma być wagon rowerowy... i czekamy do 22:40, żeby zobaczyć, czy pojedziemy ;)

Najwięcej to mamy chyba rzeczy do samoobrony: pałka, gaz, scyzoryk, blokada rowerowa, pompka, gumy do bagażnika, bidony...
Poniedziałek, 3 października 2011 Kategoria transport, do czytania

Przygotowania do wyprawy - część VII

Dziś tylko dojechałem do pracy. Ponieważ jechałem do Centrum, więc jechaliśmy sobie razem z Hipcią.

Wczoraj za to wymieniałem opony u siebie i dociągałem szprychy w tylnym kole. Z przodu wróciło moje oryginalne koło, zakładam dętkę, pompuję.. psssssss! Dętka pękła. Zakładam zapasową (łatana) - pssss! Puściła łata. Szlag. A nie mam zapasowych dętek (jakim cudem?). Przy okazji wyprawy na Dworzec Zachodni, akcja Decathlon. W domu założyłem dętkę, tym razem nie pękła. Wymieniłem klocki hamulcowe. Poprawiłem ułożenie kół w rowerze Hipci, bo tarły tarcze...

Chyba ze dwa miesiące temu pisałem, że nie będę się ścigał, bo nie, zresztą nie mam do tego roweru i w ogóle. Pisałem? Pisałem. No to jakoś chyba zmieniam(y) zdanie. Temat kupienia ścigacza został podniesiony, przy okazji podniesiony temat kupienia jakiegoś Crossa dla Hipci, żeby się nim tełepać do pracy. I trzeba jeszcze jeden kask kupić, bo na miasto nadal uważam, że kask jest zbędny, ale do lasu... tak, tu się może przydać.

Jeśli dobrze pójdzie (czyt. "jeśli ustalimy, gdzie upchniemy dwa dodatkowe rowery"), to pod koniec października będą pierwsze ataki na Kampinos. A w 2012 - jakiś wyścig.
Sobota, 1 października 2011 Kategoria < 50km, waypointgame, do czytania, kampinos

Wpuszczeni w puszczę

Sobota, czyli pierwszy dzień większych robót rowerowych. Na początek wymienione zostały opony w rowerze Hipci, slicki średnio się spisują w piachu i w terenie. Potem nastąpił atak: czysta transportowa jazda do Truskawia. Zero zbędnego gadania, jazda na zmiany, jak mustangi, kurna. :)

Tamże wsiadamy na czarny szlak, który okazuje się być bardzo przyjemny, drewniane mostki dodają tylko uroku (z wyjątkiem jednego, z którego ktoś usunął deski i zamiast zjazdu był spad - gdyby jechać tam nocą, byłby wywinięty orzeł). Znajdujemy strumień, szukam vlepki pod spodem mostku, przeganiam pająki... nie wpadłbym na to, że vlepka została przyklejona pod olbrzymim zwojem taśmy na słupku poręczy. :) Hipcia w tym czasie znalazła w trawie żabę i na temat poszukiwania nalepek miała, delikatnie mówiąc, wyłożone :D

Dalej atakujemy czarnym, na połączeniu z czerwonym i niebieskim znajdujemy sporo pozostałości po dystansie Mega pewnie z Mazovii w Nowym Dworze. Dalej zielonym docieramy do rozstania szlaków i tu łapiemy Ćwikową Górę... Szkoda, że za późno się zorientowałem, że gdzieś tam jest skrzynka keszowa i jakiś list... Ale będzie jeszcze okazja.

Dalej jest Krzyż Jerzyków, miejsce, obok którego przejeżdżaliśmy kilka razy jadąc nocą, ale nigdy nie zwróciliśmy uwagi. Potem Muzeum i Brama, przy której to usiedliśmy sobie i słuchając drących gardła ptaków patrzyliśmy w gwiazdy, sącząc piwko.

Wieczorem jeszcze, przy okazji wyprawy na pocztę, podjechaliśmy (samochodem) ustrzelić Biurowiec New City. Teren znany, kiedyś pracowałem w pobliżu, więc pozostała formalność - odpisanie vlepki.

W domu zastosowałem się do poradnika "Jak z wyścigówki zrobić mieszczucha w dwie godziny i dwa piwa" i dokleiłem Hipci bagażnik i błotnik. I światło na bagażniku.

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl