Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2013

Dystans całkowity:832.68 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:41:46
Średnia prędkość:19.93 km/h
Maksymalna prędkość:56.00 km/h
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:27.76 km i 1h 26m
Więcej statystyk
Piątek, 31 maja 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (2)

Rozdział 2: Teleportacja na Kretę

Noc była gorąca. Niepotrzebnie przebieraliśmy się w termiczną bieliznę, bo spanie skończyło się tylko zapoceniem, otwieraliśmy dodatkowo drugą stronę namiotu, żeby zrobić przeciąg. Nad ranem Hipcię obudził już ruch na drodze. Początek - pierwsze pakowanie i pierwsze narzekanie na to, że codziennie trzeba będzie tyle rzeczy wyciągać z sakw, a rano tyleż ich chować z powrotem. W końcu jednak wszystko się spakowało i wyruszyliśmy. Zapowiadało się na dobrą pogodę.

Jeszcze przed Namsos zatrzymaliśmy się na korektę ustawienia mojego siodełka, potem wjechaliśmy do miasta z dylematem: wybrać drogę 17 czy 769, dającą nam jedną dodatkową wyprawę promową. Pierwotnie zadecydowaliśmy na siedemnastkę, potem jednak zawróciliśmy i uzupełniając bidony na stacji benzynowej zjechaliśmy do 769. Po drodze w sklepie kupiliśmy krem z filtrem 55; był to drugi raz, gdy kupowaliśmy coś tak mocnego przeciw słońcu... pierwszy raz był na Krecie. Wysmarowaliśmy się, bo nasza, zabrana z Polski malutka dwudziestka, raczej nie sugerowała wystarczającej ochrony, zresztą przedramiona, łydki i szczególnie udo Hipci domagały się szerszej ochrony. Przy wyjeździe z Namsos droga prowadziła przez tunel z zakazem, 600 m waliliśmy przed siebie, mając świadomość życia poza prawem. Wyjechaliśmy po drugiej stronie góry i od razu ruszyliśmy w dół.

Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że ktoś nas złośliwie przeteleportował na Kretę: słońce uparcie katowało a temperatura wyszła wyżej 35 (w pewnym momencie pozostawiony na słońcu licznik wskazał 45!). Na jednym z przystanków dla podróżnych rozebraliśmy się i wleźliśmy do wody... była lodowata, więc skończyło się na wlezieniu po kolana, po czym Hipcia posmakowała wody i ustaliła, że kąpiemy się we fiordzie... a słona woda na słoneczne oparzenia nie jest najlepszym rozwiązaniem. Wyszliśmy, doschnęliśmy i ruszyliśmy dalej, mocząc po drodze kilkakrotnie czapki; braliśmy pod uwagę również zmoczenie koszulek, ale w końcu zrezygnowaliśmy. Trasa do promu z Lund wiodła cały czas przyjemnym terenem, ciągle niewielkie podjazdy i zjazdy oraz kilka ładnych mostów. Szacowaliśmy, że uda się nam dotrzeć na 15:50, ale dotarliśmy na 17:10, trochę problemów spowodowała przerzutka Hipci, która gdzieś się poluzowała podczas transportu i nie chciała współpracować, raz musiałem w ogóle zdjąć bagaże i chwilę nad tym popracować.

Byliśmy sporo przed czasem, więc zostawiwszy rowery w cieniu poszliśmy napełnić bidony chłodną wodą i wypoczęliśmy, mocząc nogi w wodzie; w pewnym momencie próbował upolowac mnie krab, ale udało mi się ujść z życiem.

Ze wschodu zaczęły napływać chmury, w międzyczasie nadpłynął prom. Już z pokładu widzieliśmy, że nadchodzi mocny deszcz, jedna chmura szorowała prosto na nas, ale prom ją ominął. Co się odwlecze to nie uciecze, gdy ruszyliśmy i podpytaliśmy o krótszą drogę do Kolvereid (na naszej mapie widniała jako droga lokalna), zaraz nas zmyło. Mocny, burzowy opad i silny wiatr od wody. Sam deszcz trwał kilkanaście minut, więc chwilę po tym, jak odbiliśmy na Kolvereid, rozwiesiliśmy rzeczy do doschnięcia.

W miasteczku zrobiliśmy zakupy, później nastąpił spory podjazd i sporo fajnych terenów, do tego spotkaliśmy dwójkę pierwszych rowerzystów. Ciężko nam było ich zaklasyfikować jako sakwiarzy, więc uznaliśmy, ze takowymi nie byli. Droga prowadziła pagórkami, tereny lesiste, gdy zjechaliśmy w nieco bardziej rolniczy obszar, na podjeździe Hipci pękł łańcuch. Obawiałem się, że mogła być to wina mojego niepoprawnego skucia w Warszawie (próbowałem go wówczas skrócić, zupełnie niepotrzebnie), naprawa zajęła krótką chwilę, po czym ruszyliśmy, po chwili znajdując zaciszną miejscówkę nad brzegiem fiordu kilka kilometrów za skrętem w drogę 802.

Na miejscu powitały nas meszki, uparcie gryząc po nogach, ale ubranie się w przeciwdeszczowe ciuchy rozwiązało ten problem. Zrobiło się nieco chłodniej, ale starczyło czasu na posiedzenie na skale i wypicie piwa. Pozbyłem się ciepłych wkładek w butach, było zdecydowanie za ciepło i nieco ciasno. Przy tej okazji zobaczyłem, że fragment buta, który był jeszcze chwilę temu siateczką, dysponuje teraz sporą, wąską dziurą zamiast siateczki. Nie miało to żadnego wpływu na jakość pracy, więc wzruszyłem tylko ramionami.

Wróciliśmy do namiotu, schowaliśmy się przed meszkami za moskitierą, po czym ułożyliśmy się ponownie przy otwartych drzwiach z widokiem na góry.
  • DST 134.23km
  • Czas 08:23
  • VAVG 16.01km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 30 maja 2013 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: (1)

Rozdział 1: Trudy letniej wędrówki

Podchodzenie do lądowania w Oslo wyrwało nas ze snu. Podreptaliśmy do hali przylotów i pobraliśmy nasz bagaż, pełni niepokoju, czy w ogóle przyjedzie z nami. Nie wiedzieliśmy bowiem, czy będzie on transportowany bezpośrednio do Trondheim, czy trzeba będzie go tarmosić osobiście; dwa telefony na infolinię Norwegiana nie przyniosły ukojenia, teoretycznie powinniśmy bagaż przenosić, ale żaden z dwóch konsultantów nie był tego pewien. Na wszelki wypadek zabraliśmy do bagażu podręcznego śpiwory, bagaże jednak wyjechały. Sakwy - bez problemów, rowery za to... wyjechały, owszem. Ciśnienie mi się podniosło, bo jakiś baran upychał je chyba łopatą do samolotu: pręty od błotnika miałem zgięte w "S", oba koła Hipci były odkręcone, do tego jedno zdjęte. Po chwili okazało się również, że tylne światło Hipci zostało rozbite, na szczęście tylko częściowo, ale i tak nie było pewności, czy się nie rozpadnie. Zebraliśmy wszystko do kupy i podreptaliśmy do hali odlotów, gdzie rozłożyliśmy sobie obozowisko za rzeźbą przedstawiającą dzika lub inszego bizona. Karimaty, śpiwory, zjedzenie przygotowanych w domu kanapek i kimono, bo trzeba wstać o wpół do szóstej. Za oknem deszcz.

Noc nie należała do najprzyjemniejszych, ruchu co prawda nie było, ale mocne neony wiszące pod dachem dawały mocno po oczach, do tego było sporo za gorąco. Pobudka okazała się wybawieniem, zostawiłem Hipcię z rzeczami i poszedłem poszukać miejsca, w którym mogę złożyć reklamację na rozbite światło. Akurat trafiłem na odprawiającą nasz lot Polkę, która poleciła mi reklamację w Trondheim. Bagaży nie musieliśmy już drugi raz metkować, wszystko oddaliśy do bagażu ponadwymiarowego i zeszliśmy do hali odlotów krajowych. Musieliśmy dojść do bramki nr 10. Szliśmy i szliśmy... korytarz się skończył, wszystko puste, po drodze (w odróżnieniu od części międzynarodowej) tylko dwie małe restauracje. Na końcu korytarza drzwi, zejście w dół i malutka, przytulna poczekalnia, wyłożona elegancko drewnem. Zasiedliśmy i zaczęliśmy drzemać. Po jakimś czasie przybył pracownik i wpuścił nas i kilkunastu innych podróżnych na pokład samolotu.

Z podróży do Trondheim niewiele pamiętam. Zasnąłem jeszcze gdy kołowaliśmy, chyba pamiętam wznoszenie się, a obudziło mnie dopiero uderzenie kół o pas startowy. Strącając z krótkiej jeszcze brody resztki snu poczłapałem do malutkiego (w porównaniu z Oslo, nie mówiąc o Okęciu) lotniska i czekałem na bagaż. Trondheim nie ma własnego pasa na bagaż ponadwymiarowy, więc rowery "przyszły" za pomocą pracownika lotniska, sakwy wyjechały grzecznie w komplecie. Zajęliśmy miejscówkę obok drzwi, odkręciłem zepsutą lampkę (przy okazji upewniając się, że odprysnął tylko spory fragment odblasku, ale reszta jest nieuszkodzona) i ruszyłem do Røros Flyservice złożyć reklamację. Pracownik był szczerze zdziwiony, pierwszy raz zdarzyła mu się reklamacja na rower, dostałem kartkę z potwierdzeniem zgłoszenia, ale nie potrafił powiedzieć mi, w jaki sposób zostanie pokryta szkoda. Skoro lampka działała, w duchu dopisałem ją do listy strat z wyprawy i postanowiłem załatwić tę sprawę już z Warszawy. Wrócilem do Hipci i zacząłem składać rowery do kupy. Najwięcej czasu, jak zawsze, zajęło pompowanie kół, praca z małą pompką jest męczarnią, jeśli mowa o napompowaniu roweru do ciśnienia, które umożliwi jazdę z sakwami. W międzyczasie przypałętał się Norweg, pytając o naszą trasę. Powtórzył nam to, co wiedzieliśy już od dawna: wyprawa będzie udana, jeśli na Lofotach będzie ładna pogoda.

W końcu rowery zostały zebrane do kupy, bidony napełnione kranówką, zapytaliśmy o kierunek do drogi E06 i zaczęliśmy kręcić pierwsze metry.

Sam wyjazd na E06 okazał się nie tak trudny, ale i tak zapytaliśmy napotkanych rowerzystów o drogę. Po chwili już siedzieliśmy na rowerówce i smiało gnaliśmy w kierunku Steinkjer. Pogoda na starcie: świeci słońce, 25 stopni. Trochę za ciepło, ale czemu narzekać, jeśli nie pada? Po chwili, gdy opuściliśmy już niegościnne okolice Trondheim (rowerówka kluczyła po bokach, a nie mamy ochoty bujać się po pagórkach zamiast jechać po równym), wjechaliśmy na jezdnię. Nie na długo, przywitał nas znak ekspresówki i zakaz dla rowerów. Chcąc nie chcąc zbiliśmy zgodnie ze znakiem na szlak do Levanger. Po dłuższej przeprawie przez tereny rolnicze zorientowaliśmy się, że szlak prowadzi nas bardzo naokoło, nadłożyliśmy z trzy kilometry, do tego nie po płaskim, a po okolicznych pagórkach.

Temperatura była nieznośna, ciągle powyżej 30 stopni; gdy zatrzymaliśmy się w niewielkim tunelu na DDR, żeby się ochłodzić, zatrzymał się przy nas rowerzysta. Pogadaliśmy chwilę, odradzał nam jazdę E06 (bo, oczywiście, niebezpieczna). My z kolei przy pierwszej okazji wróciliśmy na tę drogę... tylko po to, żeby przed kolejną ekspresówką dać za wygraną i zbić na szlak. W Levanger pierwsze zderzenie z norweskimi cenami, litrowy, świeży sok za 35 koron... ale był zimny i świeży; warto było. Levanger to większe miasto, więc wolałem zapytać o drogę, stąd już samym szlakiem rowerowym dotarliśmy aż do Steinkjer, dwukrotnie mocząc czapki w strumyku.

Samo Steinkjer zachęcało, żeby je opuścić możliwie szybko: duże i ruchliwe. I, oczywiście, nie dające pewności co do tego, w którym kierunku powinniśmy jechać. Podpytałem na stacji jednego Norwega, niestety, był podpity i chyba nie do końca wiedział, gdzie jest. Nie mogliśmy wrócić do E06 (zakaz), więc pojechaliśmy jakąś drogą w jedynym słusznym kierunku, podpytując przy okazji o wyjazd z miasta i kierunek na Rv17. Mieliśmy jechać prosto, aż wyjedziemy na E06, ale skręciliśmy przy pierwszej okazji w dół... po to, żeby wrócić pod górę, bo nadal był zakaz. W końcu droga wypluła nas prosto na szóstkę, skąd po chwili odbiliśmy na siedemnastkę. Od razu widać różnicę: obie drogi były ruchliwe, ale na 17 ruch był nieco mniejszy, chociaż TIRy nadal szalały sobie radośnie przewijając się w obu kierunkach. Dodatkowa różnica to ta, że tereny zrobiły się sporo ładniejsze.

Przy drodze zrobiliśmy gdzieś postój przy sklepie, po czym chodziłem z mapą dopytywać Norwegów o szlak, który prowadził przez Dorås aż w okolice Bangsund. Wymagało to skręcenia z głównej i zrobienia sporego podjazdu, który w przewodniku był opisany jako "do pchania roweru". Nikt z tubylców nie znał tego szlaku, dopiero jeden starszy facet odradził nam ten szlak ze względu na konieczność przeprawy przez spore błota i rozlewy. Uwierzyliśmy na słowo i pojechaliśmy siedemnastką. Gdzieś w tej okolicy spadł pierwszy, krótki deszcz. Ubraliśmy się, ale deszcz zaraz się rozmyślił, dając nam możliwość obejrzenia pięknych tęczy przesuwających się razem z nami.

Pod koniec dnia nie mieliśmy spotkanego żadnego sakwiarza, za to dysponowaliśmy całkiem przyjemną średnią, powyżej 17 km/h, zasługa "tej płaskiej" Norwegii i wiatru, który czasem pomagał, ale zwłaszcza starał się nie przeszkadzać. Około 21:00 zjechaliśmy w miejsce, które Hipcia miała wcześniej obczajone przez Street View. Dokładnie w tym miejscu zeszliśmy w krzaki i zabunkrowaliśmy się z widokiem na wodę i podmokłe tereny. Podczas rozbijania namiotu zobaczyłem dziwne światło w rogu sypialni... trzycentymetrowe rozcięcie, w samym rogu; pewnie niezauważony efekt poprzedniego biwaku w Dolinie Będkowskiej. Trudno, z informowaniem Hipci poczekałem, aż sama zauważy - dopiero cztery dni później. Rozpakowaliśmy wszystko i nie zamykając namiotu (zostawiliśmy tylko moskitierę) poszliśmy spać.
  • DST 144.18km
  • Czas 08:17
  • VAVG 17.41km/h
  • VMAX 48.03km/h
  • Sprzęt Zenon
Środa, 29 maja 2013 Kategoria < 25km, do czytania, sakwy

Norwegia 2013: na lotnisko

Na lotnisko, czyli wstęp

Dotarłem z pracy, sprawdziliśmy wszystko po raz setny, zjedliśmy, wzięliśmy ostatnią kąpiel i gdy nadeszła godzina "zero", zapakowaliśmy bagaże na rowery, wsiedliśmy i ruszyliśmy w stronę Okęcia. Cel: zajechać na daleką północ, na Nordkapp.

Skoro już wymieniłem tę nazwę na "N", wypada napisać dwa słowa wstępu. Od zeszłorocznej wyprawy wiedzieliśmy, że do Norwegii wrócimy. Czemu akurat Nordkapp, tak obyty turystycznie, opisywany i na tyle często odwiedzany, że określenie "sakwiarski Giewont" wydaje mi się całkiem na miejscu? Może dlatego, że jest dobrym celem. Jest daleko, na północy, daje szansę na jazdę przez mniej ludne rejony, zwiedzenie sporego kawałka Norwegii i, przynajmniej z punktu ciepłego mieszkania w Polsce, wygląda na coś w rodzaju wyzwania. Poza tym już w zeszłym roku, po zakończeniu pętli stał się naturalnym, kolejnym punktem w ramach zwiedzania Norwegii.

Przygotowania toczyły się powoli, ale i nie musiały biec szybko, po poprzednich wyprawach mieliśmy już odrobinę doświadczenia, która pozwoliła nam skrócić czas tworzenia listy do zabrania i ustalenia potrzebnego sprzętu. W zasadzie jedynym wyzwaniem w ramach przygotowań było tylko przygotowanie trasy, które, wstyd przyznać, zwaliłem w całości na Hipcię. Ostatnie tygodnie przed wyprawą były spokojne, spędzone głównie na przygotowywaniu sprzętu: zabraliśmy nowe koła, uprzedzony zeszłorocznymi doświadczeniami, zdecydowałem się wymienić napęd na bardziej górski, dający przynajmniej mi, jeszcze jedno dodatkowe, lekkie przełożenie (Hipcia i tak miała w zapasie ze dwa lżejsze od mojego najlżejszego). Prócz napraw, odbywało się również pakowanie: fragment liny, którego używamy do ćwiczenia operacji linowo-sprzętowych i czasem do suszenia, tym razem wytyczył na podłodze obszar "Norwegii", w którym stały sakwy i którego nic raz spakowanego nie miało prawa opuścić.

Oprócz tego oczywiście odbywało się rytualne ważenie, porównywanie i rezygnacja z nadmiarowych i niepotrzebnych rzeczy. I tak: bardzo szybko pożegnały się z nami zapasowe buty, które zabraliśmy w zeszłym roku i powoziliśmy sobie dookoła, równie szybko poleciały poduszki ważące łącznie 35 dag. Do samego końca trwały negocjacje związane z liczbą i rodzajem skarpetek oraz liczbą koszulek, tutaj celowo wzięliśmy nadmiar, żeby mieć je na wszelki wypadek, tudzież mieć podłoże do analizy przed kolejnymi wyprawami. Hipcia również nie chciała brać ze sobą menażki, palnika i kubków, ale w końcu przekonałem ją, że z niektórych rzeczy nie powinniśmy rezygnować.

Dodatkowym, nowym sprzętem był aparat fotograficzny, który kupiliśmy z niemałym trudem, bo ciężko jest znaleźć teraz mały aparat zasilany z paluszków, nie akumulatora. Co do baterii - postanowiliśmy zainwestować w baterie litowe, podobno mocniejsze i mniej wrażliwe na temperaturę, która w zeszłym roku bardzo skutecznie i bardzo negatywnie wpływała na robienie zdjęć. Nowością były też telefony Samsung Solid, mające jakieś tam właściwości wodo- i kurzoodporne i dające nam gwarancję, że o ile ich nie wrzucimy do jeziora, to będą działać. Tym samym odcięliśmy się zupełnie od internetu, bo za granicą nie mamy możliwości korzystania z danych pakietowych, a telefony nie mają WiFi, ale... tęsknić nie będziemy.

Nowością za to miał być sposób pisania relacji. Rok temu używałem dyktafonu w telefonie: nigdy nie przesłuchałem tych nagrań, w Polsce robiliśmy skrócone notatki z pamięci; tym razem zabraliśmy notes i długopis. W końcu dziesięć minut wieczorem nikogo nie skrzywdzi, a przynajmniej będą zanotowane rzeczy, których potem nie będziemy mieli szansy sobie przypomnieć.

Dojechaliśmy zatem na Okęcie, zorientowaliśmy, gdzie zdajemy bagaże, sprawnie zdemontowaliśmy rowery i szybciej niż w zeszłym roku spakowaliśmy sakwy do toreb z Ikei. Dzięki uprzejmości Norwegiana nie musieliśmy kłopotać się pakowaniem rowerów, wystarczyło odkręcić pedały, spuścić powietrze i skręcić kierownicę. Bagaże zostały zdane, a my, w związku z tym, że w trasę ruszaliśmy dopiero rano, poszliśmy napić się piwa i kupić coś do jedzenia. Przy płaceniu - niespodzianka - nie mogę zapłacić kartą. Limity na karcie zmniejszałem tak, żeby przypadkowy "znalazca" mojej karty nie wzbogacił się zbytnio przez internet, ale widocznie coś za dobrze przestawiłem. Zapytałem trzech losowych osób o dostęp do komputera, ale każdy nagle miał służbowy komputer i nie chciał mi pozwolić na chwilę pracy... W końcu Hipcia podsunęła mi myśl o tym, że mogę po prostu, staroświecko, zadzwonić na infolinię. I owszem, zadzwoniłem, limity zostały poprawione, karta została przetestowana... uff.

W końcu załadowaliśmy się do samolotu i Warszawa została w dole...
  • DST 13.21km
  • Czas 00:42
  • VAVG 18.87km/h
  • VMAX 33.08km/h
  • Sprzęt Zenon
Środa, 29 maja 2013 Kategoria do czytania, transport

A więc ruszamy!

Ostatnie pracowe kilometry i już za kilka godzin, o 21:45, odlatujemy do Oslo, stamtąd znowu wcześnie rano lecimy do Trondheim i startujemy.

W zeszłym roku dałem czadu z relacją na żywo. W tym roku nie będę się wygłupiał i zakładał, że uda nam się skorzystać z internetu. Nie uda się.

W zamian za to, zupełnie przy okazji, by ograniczyć ilość smsów o treści "jedziemy, żyjemy" wysyłanych do Polski, postanowiliśmy założyć konto na Blipie, by tam publikować informacje dla rodziny. A skoro już to jest opublikowane w internetach, to mogę i tu podlinkować, o: tu się klika.

Cudów bym się nie spodziewał, informacje będą raczej suche i bez żadnych żartów, bo w końcu rodzice żartu mogą nie zrozumieć i wyślą za nami ekipę poszukiwawczą, ale jeśli komuś będzie się chciało włazić, to zapraszam.

Komentarze i wymądrzanie się przyjmujemy w poniższym wątku.
  • DST 27.96km
  • Czas 01:17
  • VAVG 21.79km/h
  • Sprzęt Zenon
Wtorek, 28 maja 2013 Kategoria do czytania, transport

Na mokro

W obie strony na mokro. W robocie dawno nie widziana opowieść pt. "Ludzka suszarka".
  • DST 14.48km
  • Czas 00:43
  • VAVG 20.20km/h
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 27 maja 2013 Kategoria transport

Praca

  • DST 7.87km
  • Czas 00:21
  • VAVG 22.49km/h
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 26 maja 2013 Kategoria < 25km, do czytania

Testy

Testy ustawienia bloków przed wyjazdem. Zamocowany przedni bagażnik.
  • DST 13.03km
  • Czas 00:40
  • VAVG 19.55km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 24 maja 2013 Kategoria do czytania, transport

Na mokro z pracy

Skoczyłem jeszcze do paczkomatu odebrać przesyłkę. Przy okazji rękawiczki i błotnik przeszli chrzest bojowy, bo kałuże były konkretne.

Do wyjazdu: 5 dni.
  • DST 13.60km
  • Czas 00:40
  • VAVG 20.40km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 24 maja 2013 Kategoria < 25km

Załatwić jedną sprawę

  • DST 4.19km
  • Czas 00:16
  • VAVG 15.71km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 24 maja 2013 Kategoria do czytania, transport

Na kacu na rowerze...

...niektórzy jeżdżą. Mi się to nie zdarza, głownie dlatego, że tyle nie piję, żeby takowego mieć. Czasem jest jednak taki dzień jak wczoraj. O dwudziestej sekcja, ostre, mocne ćwiczenie, na tyle, że pod sam koniec łapa sama mi się otwierała na klamach po pachy. I poranek...

Poranku, ty pało niemyta!

...poranek po takim treningu jest prawie żywcem wzięty z obrazka z kacem. Żołądek czuje się znacznie lepiej, alkoholu we krwi nie ma, ale reszta... Przedłużyłem nawet sobie spanie i w pracy byłem na styk, ale czuję, że to niewiele pomogło, trzeba było wstać i ruszyć razem z Hipcią do roboty. A tak to zmarnowałem czas na nic nie warte odsypianie.
  • DST 18.74km
  • Czas 00:52
  • VAVG 21.62km/h
  • Sprzęt Zenon

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl