Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2015

Dystans całkowity:3546.71 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:234:18
Średnia prędkość:14.24 km/h
Maksymalna prędkość:4401.00 km/h
Suma podjazdów:58779 m
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:118.22 km i 8h 04m
Więcej statystyk
Środa, 30 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 19

Rankiem okazało się, że to, co wziąłem za budynek gospodarczy, było domem. Gdy wytoczyliśmy się z lasku, akurat ubrany w pomarańczowe, robocze spodnie człowiek krzątał się jakieś pięćset metrów od nas, zupełnie ignorując nasze pojawienie się. Zjazd po szutrze i kamieniach o mało nie okazał się katastrofalny, bo tylko cudem w jednym miejscu uratowałem się od widowiskowej gleby.

Zupełnie pusta wczoraj droga główna dzisiaj tętniła życiem. Sznur samochodów ciągnął się w obie strony tak, że musieliśmy długą chwilę odczekać tylko na to, by znaleźć się po drugiej stronie drogi. Włączenie się do ruchu poszło już znacznie lepiej, przy czym ledwo kawałek dalej musieliśmy ratować się ucieczką na boczną drogę i robić zawrotkę (i to częściowo pod prąd), bo pomyliłem zjazdy.

W końcu udało się nam trafić we właściwy węzeł i ruszyć w kierunku Passo Mauria.

Ruch wcale się nie zmniejszał, temperatura wisiała na poziomie czterech stopni, a słońce tkwiło ukryte za chmurami i wcale nie w smak było mu stamtąd wyłazić.

Przełęcz nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia. Zjazd również: był dość pofałdowany, coś w rodzaju łagodnego trawersu prowadzącego pagórkami ale głównie w dół.

Przecięliśmy dwa razy szeroką rzekę, która składała się obecnie z szerokiego koryta pokrytego białymi kamieniami i bardzo intensywnie zielonej wstążki strumyczka płynącego środkiem, po czym skierowaliśmy się na wschód, wzdłuż autostrady i niestety pod mocny wiatr.

Kawałek dalej na obskurnym, olbrzymim parkingu robimy przerwę na zakupy. Niewielki sklep położony na uboczu ma niewielki wybór i całkiem wysokie ceny. Gdy Hipcia próbowała wydawać euro, ja pobazgrałem trochę po notatniku i nadrobiłem poprzedni i bieżący dzień. Był problem – wspomnienia z wczorajszych sześciu przełęczy mieszały się i dopiero w domu, przy mapie i błogosławionemu Street View udało mi się je uporządkować.

Ruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki. Pojedynczny fragment na jej południowym brzegu całkiem przyjemnie nas rozpędził na zjeździe. Szeroka dolina powoli otwierała się przed nami, było płasko i kilometry same wchodziły pod koła. To, co dobre, szybko się kończy. Dolina pomknęła na północ, a my – zapomniawszy o tym, że od dwóch godzin z okładem jechaliśmy prawie po płaskim – kontynuowaliśmy jazdę w kierunku wschodnim.

Płaskie się skończyło. Teraz czeka nas wspinaczka pod Passo Predil. Na początku podjazdu mijamy mural poświęcony Giro d’Italia, a później zatapiamy się w kojącą zieleń niewielkiej dolinki, której środkiem płynie strumyk.

Ruchu już nie było. Zrobiło się spokojnie. Podjazd trwał, przełęcz powoli się zbliżała. Droga prowadząca prosto nagle zaczęła wspinać się serpentynami na zbocze. Droga prowadziła przez pojedyncze, krótkie i ciemne tuneliki. W jednym z nich usłyszałem warkot zbliżającego się z dołu samochodu. Na tak krótkie tunele nie włączałem świateł, bo przejazd przez nie trwał bardzo krótko, ale tym razem, głównie ze względu na to, że tunel był kręty, zeskoczyłem i pstryknąłem przyciskiem przy lampce. Chwilę później tuż za moim kołem zatrzymało się auto. Po upewnieniu się o możliwości wyprzedzenia, pomknął jak strzała do przodu. No i byłoby gdzie ginąć, gdyby mnie potrącił. Czerwoniutkie Ferrari. Jak umierać, to z klasą!

Nad nami pojawiły się poszarzałe kontury budynków. Najwyraźniej wjeżdżaliśmy do jakiejś turystycznej miejscowości, bo hotel stał przy hotelu. Pojawiła się tabliczka „Sella Nevea”. Miejscowość była prawie zupełnie wymarła, gdzieś tylko z krzaków, niby para zombie, wychynęła dwójka turystów. Nie wiemy, kto się bardziej kogo przestraszył: my ich, czy oni nas…

Miała być przełęcz… No była. Wypłaszczyło się i zaczęło prowadzić w dół, więc - mimo że brak było tabliczki – zrobiliśmy sobie fotkę i zjechaliśmy.

Zjazd był taki trochę na raty. Wyjechaliśmy obok jeziora i skierowaliśmy się do czarnej, widocznej na mapie kreski: żegnamy się z Włochami. Zaczęło padać. Gdy dojechaliśmy do głównej drogi, przed nami pojawił się napis… „Passo Predil”. Jak? Przecież przed chwilą właśnie z niej zjechaliśmy!

Po dwóch kilometrach byliśmy na miejscu. Cicha, spokojna granica, szkielety starych budynków i wystające spomiędzy skał, stare, ale nadal czujne bunkry. I duży napis, informujący nas o tym, że ostatnia, włoska przełęcz, jest jednocześnie przełęczą graniczną.

Z rozrzewnieniem rzuciliśmy wzrokiem na pojedyncze napisy w języku, który przypominał nasz i pchnęliśmy się do zjazdu. Ów okazał się być bardzo przyjemny, prowadzący wąskim i trochę połatanym asfaltem. Pojedyncze wioski były bardziej żywe niż we Włoszech: życie tu skupiało się przed domami, bo co chwilę widzieliśmy kogoś, kto podnosił głowę i zerkał na nas.

Ruchu nie było. Pojedyncze samochody wyprzedzały nas, prezentując, że na Słowenii jeździ się sporo szybciej niż we Włoszech.

Z zaskoczenia zapadł zmrok, gdyż zmierzch tak naprawdę nie różnił się zbytnio od tego, co mieliśmy przez cały dzień. Droga ze zjazdu przeszła w bardzo łagodny podjazd. Na horyzoncie GPS-a widziałem już serpentyny. Niewiarygodnie pofałdowana droga miała nas wwieźć na przełęcz Vršič. Już po ciemku, gdy pokonywaliśmy kolejne, spokojnie znikające pod kołami metry, uznaliśmy, że może warto by było rzucić się na nocleg.

Brzmiało to jak żart, bo była dopiero dwudziesta i mogliśmy jeszcze spokojnie tego dnia zrobić sporo trasy, ale uznaliśmy, że mamy dwie opcje: albo walimy przed siebie na serpentyny, na których „szybka” jazda się skończy i możemy być skazani na konieczność wyjazdu na samą przełęcz (a może i zjazdu z niej a robiło się coraz chłodniej, do tego duża wilgotność potęgowały uczucie chłodu), albo właśnie wbijamy na nocleg i wstajemy rano, jeszcze przed świtem, w ten sposób pozbywając się niepotrzebnego ryzyka nocnych poszukiwań noclegu.

Po chwili znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Idealnie położona, płaska łąka, schowana za krzakami tak, że nie było nas wcale widać, a tuż obok wejście na szlak turystyczny. Dodatkowym plusem było to, że przy wejściu ktoś uprzejmy postawił Toi-Toia – trzeba było tylko zejść z łąki na dół.

Po rozbiciu namiotu zastanawialiśmy się, czy to był dobry pomysł… bo skąd wiadomo, że zaśniemy? Obawy były płonne: zasnęliśmy w trymiga.

  • DST 162.76km
  • Czas 11:17
  • VAVG 14.42km/h
  • Podjazdy 2602m
  • Sprzęt Zenon
Wtorek, 29 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 18

W namiocie było ciepło, ale wystarczyło tylko postawić stopę poza namiotem, by poranek zaatakował chłodem. Bardzo sprawnie zebraliśmy i w oślepiającym słońcu zaczęliśmy powoli piąć się w górę. Hipcia od rana jechała w cieplejszej bluzce, ja cieszyłem się z tego, że zdecydowałem się założyć grubsze skarpetki, co i tak nie powstrzymało mnie przed szybkim założeniem ochraniaczy na buty.

Natychmiast pojawiło się zero stopni, a na samej Passo San Pellegrino, gdzie wyjechaliśmy na sam początek, licznik wskazał dwa stopnie na minusie. Słońce rozświetlające oszronione łąki wcale nie dawało ciepła i wcale nie cieszyliśmy się na myśl o tym, że za chwilę musimy zjeżdżać.

Do przełęczy prowadziło spore wypłaszczenie, na którym mogliśmy do woli nacieszyć oczy widokami.

Nie zjechaliśmy daleko: jedyne sześć kilometrów i ślad poprowadził nas w prawo. Witamy w Dolomitach. Dziś będziemy siekać przełączkę za przełączką.

Ta miała być krótka: ledwo siedem kilometrów. Passo Valles. Wyszło słońce. Zrobiło się ciepło. Podjazd nie puszczał dziesięciu procent, za to zauważyłem, że GPS zaczyna tracić baterię. Od pewnej chwili miałem na uwadze, że może to nastąpić i wiozłem ukryte w kieszeni zużyte baterie, które miały chociaż odrobinę uratować nam życie i umożliwić – poprzez ich zmiany – dojechanie do jakiegoś sklepu. W istocie, cały dzień spędziłem zatrzymując się co jakiś czas i cierpliwie wymieniając komplety miejscami.

W oślepiającym słońcu i sycącej oczy zieleni wytachaliśmy się na samą przełęcz. Jakieś zabudowania, duży parking, trochę ludzi. Nic tu po nas.

Łyknęliśmy nie wiadomo kiedy siedem kilometrów zjazdu i chwyciliśmy kolejny, siedmiokilometrowy podjazd. Na GPS-ie oznaczone szpileczkami początki i końce podjazdów wyglądały jak poduszka na igły, najeżone sztuka za sztuką.

Tym razem łagodny podjazd wyniósł nas na najładniejszą z dzisiejszych przełęczy. Na Passo Rolle z daleka przywitała nas solidna, górująca nad przełęczą od wschodu ściana zbocza. Majestatycznie zamykając wyjazd z przełęczy pozostawiała tylko cień nadziei, że poniżej znajduje się jakiś asfalt, który poprowadzi nas do zjazdu. Ale na zjeżdżanie było za wcześnie. Korzystając z dobrej pogody postanowiliśmy się zatrzymać na rogalikowy obiad.

Podczas zjazdu zatrzymałem się w pierwszej napotkanej miejscowości. Wykastrowane Świętomarcinowo (San Martino di Castrozza) miało sklep, ale bardziej zamknięty. Kolejna zmiana baterii miejscami i jedziemy w dół.

Ten zjazd był z kolei dłuższy. By dojechać do kolejnej przełęczy – Passo Cereda – musieliśmy trochę się pogimnastykować. Ostre, dwunastoprocentowe ścianki trochę nas zwolniły, ale na szczęście podjazd był krótki.

Myk-myk, kolejne zmiany baterii. Od dawna GPS-a sprawdzam tylko raz na kilka kilometrów, by mieć pewność, że nadal dobrze jedziemy.

Zamiast zjechać z przełęczy, po krótkim zjeździe rozpoczęliśmy kilkukilometrowy trawers raz w górę raz w dół, który zakończył się zjazdem do doliny.W miejscowości Agordo, która z góry wyglądała, jak coś dużego, zagadnąłem po włosiu przechodnia – starszego faceta. Moje ograniczone możliwości językowe („Bon giorno, alimentari…?”) najwyraźniej wystarczyły, bo facet wskazał prawidłowy kierunek.

Przemierzając uliczki rozglądaliśmy się uważnie na boki… jest! Coś w rodzaju pawilonu handlowego na parterze budynku. Minąłem kilka sklepów by wejść do zabawkowego. Baterie? Mieli!

Z ośmioma zakupionymi sztukami triumfalnie wróciłem do roweru, załadowałem je do GPS-a i nie przejmując się już niczym zacząłem przeczesywać miasto na mapie. Skoro mają takie sklepy, to musza mieć też coś większego. Okazało się, że Coopa minęliśmy dopiero co – kilkaset metrów wcześniej. Przy okazji przerwy zakupowej tknięty nagłym przeczuciem, ruszyłem lekko kołem – pojawił się lekki luz na piaście. Potwierdziły się moje przypuszczenia – piasta powoli umiera.

Spakowaliśmy zakupy i i ruszyliśmy na piątą dzisiaj przełęcz. Wtedy nie wiedzieliśmy, że będzie jakaś szósta, głównie dlatego, że tej akurat Hipcia nie zaznaczyła na mapie, więc po trzynastu kilometrach po części dziesięcioprocentowego podjazdu zaskoczył nas… zjazd z Passo Duran. Zjazd dziurawy i bardzo stromy, trzeba dodać.

Tuż przed zmrokiem zaatakowaliśmy ostatnią, jak się miało okazać przełęcz. W między czasie minęliśmy krzaczki kiwiowe. Podjazd robiliśmy przez ciemne wioski, wąskimi drogami, w jednym miejscu zobaczyliśmy, jak wyjadające liście z drzew sarny na nasz widok przeskakują na oko dwumetrowe ogrodzenie w kierunku pod górę.

Przełęcz zniknęła za nami w mroku. Paskudny zjazd po nieoświelonych, nieprzyjemnych serpentynach nie należał do najprzyjemniejszych. Ale to nie miał być jeszcze koniec dnia. Przed nami cel z tych męczących: dojechać możliwie najbliżej kolejnej przełęczy. Tak, by poranek stał się możliwie ciepły.

Samym rankiem mieliśmy pożegnać się z włoskimi Dolomitami, zostawiając za plecami ostatnią większą przełęcz. Stąd coraz bliżej do domu, stąd napotkamy tylko pojedyncze pagórki.

No, z tymi pagórkami to nie przesadzajmy.

Wszyscy bogowie Ziemii i Podziemia musieli się skrzyknąć i postanowić nam umożliwić realizację planu, bo kolejne miejscowości pojawiały się jedna za drugą i z góry uniemożliwiały nawet myślenie o noclegu, tak, jakby nad jezdnią, przy wjeździe do każdej z nich, stała wielka, iluminowana tablica z napisem „tu nie pośpisz, zapraszamy dalej”.

Gdy w końcu wypatrzyłem jakąś zieloną kapeńkę na mapie, która – jakimś cudem – mogła być lasem, postanowiliśmy skorzystać i poszukać, zwłaszcza, że mapa jednoznacznie wskazywała na to, że za chwilę zaczniemy podjazd i przestaniemy się tak sprawnie i szybko przemieszczać.

Wjechaliśmy między pola i stojące tam budynki, starając się nie zdradzać swojego położenia i zachowywać możliwie cicho. Było to bardzo utrudnione, bo jechaliśmy po szutrze.

Pierwszym pomysłem była szopa umieszczona tuż przy drodze. Wyglądała dość staro, więc przy świetle księżyca podkradłem się do niej i spróbowałem otworzyć drzwi. Szopa była stara, ale drzwi całkiem nowe. Do tego zamknięte na kłódkę. Za szopą było trochę równego i pozostawiłem sobie to miejsce w pamięci, by ewentualnie, jeśli nic się nie znajdzie, walnąć się tam, na bezczelna, na łące, ukryci z jednej tylko strony.

Kawałek dalej na tle ciemnego nieba zamajaczyła kępa drzew. Wjechaliśmy bliżej. Skacząc po mokrej łące z lampką w ręce dotarłem pod drzewa i przeszedłem się kilka razy widoczną tam ścieżką. Miejsca dużo, będziemy ukryci, nada się! Co prawda w okolicy widać zarys jakiegoś domu, ale przy odrobinie szczęścia okaże się to rano jakimś budynkiem gospodarczym. Zresztą tak właśnie wyglądało: pojedynczy prostokąt na tle nocnego nieba.

Zawołałem Hipcię, powiedziałem, gdzie upatrzyłem miejsce i jąłem przetrząsać sakwy w poszukiwaniu czołówki. Hipcia poszła sprawdzić miejsce i po chwili wydała z siebie złowrogi jęk. Wróciła i dość krytycznie wypowiedziała się o moim pomyśle.

Przeszedłem przez to miejsce kilka razy. Po ścieżce tam i z powrotem, połaziłem dookoła i nic. Hipcia poszła raz i wdepnęła w kupę, narżniętą idealnie na środku ścieżki.

Oddaliliśmy się od pechowego miejsca i podzieliliśmy zadaniami. Ja rozbijałem namiot, Hipcia mrucząc brzydkie wyrazy zajęła się czyszczeniem buta. Kiepsko szło, bo zabrudziły się dokładnie okolice bloku.

But spędził noc na zewnątrz, zawinięty profilaktycznie w reklamówkę, żeby nie zamókł od rosy.

To był ostatni dzień z tak dużą ilością podjazdów.

  • DST 156.10km
  • Czas 14:05
  • VAVG 11.08km/h
  • VMAX 4401.00km/h
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 28 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 17

Poranek był słoneczny, ale chłodny. Nie tracąc czasu wróciliśmy do wczorajszej trasy, rezygnując z opcji dalszej wspinaczki szutrówką, która prawdopodobnie wyjeżdżała trochę wyżej na naszej trasie.

Słońce świeciło, ale gdzieś daleko. Nas otulała chłodna i ciemna, poranna zieleń lasu. Droga pięła się w górę, ale, jak to czasem bywa porankami, wszystko szło jak krew z nosa. Chłód irytował, widoki nie chciały się pokazywać, wszystko uratował zając, który wskoczył Hipci pod koła.

Zrobiliśmy krótką, śniadaniową przerwę na wyrytym w zboczu parkingu, z którego rozpościerał się piękny widok na pobliską dolinę. Słońce już tam grzało, a my ciągle byliśmy po niewłaściwej stronie zbocza. Tereny przypominały jurajskie dolinki: upstrzone głazami, z błotnistymi, śliskimi ścieżkami prowadzącymi stromo pod górę.

Na którymś z prostych odcinków mijamy znak ostrzegający przed misiami. Czyli tutaj, dla odmiany, żyją.

W końcu lasy ustąpiły nieco łąkom, na których pojawiły się stada owieczek, leniwie wypraszanych z drogi przez pasterza. Rozświetliło się tez nad nami słońce. Żeby było weselej, obraziła się na mnie bateria w aparacie i wcale nie chciała współpracować.

Droga pod gorę skończyła się na niewielkiej, nieoznaczonej przełączce pod Monte Bodone. Stamtąd czekał nas zimny, nieprzyjemny, stromy i bardzo kręty zjazd do samego Trydentu. Pardon. Do Trento.

W mieście zdążyliśmy się prawie nie zgubić w porannym ruchu, rozebrać z ciepłych rzeczy, bo słońce zaczęło mocno przygrzewać i wyjechać tylko po to, by dowiedzieć się, że to, co mieliśmy oznaczone jako drogę, jest zakazana dla rowerów.

Wiemy dokładnie, dokąd chcemy się dostać, więc po kilku próbach wydostajemy się z miasta jedną z bocznych dróg, równoległych do autostrady, czy tam ekspresówki. Droga prowadzi po górę, trawersem, nieco powyżej niknącej w dole autostrady. Dość szybko stajemy na zakupy. Hipcia znika najpierw w jakimś sklepie by potem wybrać się drugi raz, do Lidla. Ja siedzę w słońcu, analizuję mapy i szukam kogoś, kto pomoże mi wybrać odpowiednią drogę do Castelnuevo. Można, oczywiście, jechać za GPS-em, ale lepiej mieć potwierdzenie, żeby nie wylądować na jakichś paskudnych szutrówkach.

W międzyczasie pozbywam się śmieci z sakwy, bezczelnie wyrzucając plastikowe butelki do kontenera z napisem „papier”. Tego na plastik nigdzie nie było widać. Nie uszło to wzrokowi jakiegoś pracownika jednego z pobliskich sklepów, bo wyszedł, wyciągnął te butelki i coś gniewnie do mnie mruczał.

W końcu znalazłem kogoś, kto wiedział, jak tam dojechać. Po chwili wróciła Hipcia i ruszyliśmy przed siebie. Słońce świeciło, grzało, zza jakiegoś płota porwaliśmy dwie kiści nieprzyzwoicie wręcz kwaśnych winogron, których część wylądowała w naszych brzuchach, a wcale nie mniejsza część, na rowerach, ich kierownicach i naszych palcach, ciapiąc i klejąc wszystko.

Droga prowadziła wzdłuż ekspresówki, głównie po płaskim, w jednym miejscu nawet przechodząc w szutrówkę i mały, ciekawy park, wyłączony dla ruchu samochodowego. Przez sam jego środek płynął strumyk, a droga prowadziła po ułożonych obok siebie płaskich płytach. Powiedziałem Hipci „uważaj” i nie skończyłem, bo nawet nie zwalniając przeleciała po tych płytach. Gdy po chwili, jadąc bardzo wolno, dołączyłem do niej, zapytała „no ale na co miałam uważać”. Na informację o tym, że te płyty mogły być – i pewnie były - śliskie, odpowiedziała niefrasobliwie, że nieświadomość jest błogosławiona.

W końcu jakąś drogą rowerową wjechaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Skończyło się płaskie, zaczęły się góry. Na dzień dobry czekała nas wspinaczka pod Passo Manghen. „Dzień dobry” brzmiało bardzo ironicznie, bo właśnie było późne popołudnie.

Początkowo całkiem przyjemne nachylenie (po drodze minęliśmy pole truskawek) dość szybko zostało zastąpione przez tępe, równe, solidne, dziesicio i dwunastoprocentowe podjazdy. Droga zacząła się nieco zakrzywiać, ale zamiast zwykłych serpentyn dostaliśmy spokojne, długie rękawy, prowadzące tam i z powrotem po kotle zbocza. W końcu zauważyłem, że za chwilę przetrawersujemy cały kocioł i z zachodniej strony wylądujemy na wschodniej. I że tam być może podjazd się skończy.

Trzymało praktycznie do samego końca. Gdy już stawaliśmy na przełęczy, właśnie robiło się szarawo. Dwadzieścia kilometrów podjazdu za nami.Ubraliśmy się i – robiąc krótką przerwę na doregulowanie mojego przedniego hamulca – zjeżdżamy w gwałtownie zapadającą ciemność.

Zjazd z początku biegnie trawersem po zboczu, potem robi się bardzo ostry, później za to kręty i wąski Dobrze, że księżyc oświetlał nam drogę. Wyprzedza mnie samochód, dojeżdża do Hipci, a potem odjeżdża… z tym, że Hipcia po prostu znika mi z oczu. Pędzę za nimi na tyle, na ile pozwala mi rozsądek i wyszarpywane z ciemności kontury jezdni, ledwo rozświetlane mdłym blaskiem mojej lampki. Po dłuższej chwili zjazdu, w miejscu, w którym jezdnia stała się sporo szersza, zauważam znajomy, czerwony błysk.

Po chwili doganiam i poznaję przyczynę nagłego przyspieszenia: samochód walił długimi, dając Hipci możliwość pełnego zorientowania się w przestrzeni, w związku z czym zupełnie zrelaksowana gnała sobie z prędkością, której ja nawet na prostych fragmentach nie próbowałbym osiągnąć.

Wyjeżdżamy znowu na nieco płaski fragment i prowadzący wzdłuż strumyka. Niebo rozświetla olbrzymi Superksiężyc. Niby spojeni jego widokiem ruszamy prosto w jego stronę. Pusta, szeroka droga prowadzi doliną. Do najbliższego skrętu mamy prawie trzydzieści kilometrów, więc jedziemy sobie beztrosko, omijając przez wioskę jeden tylko morderczy tunel, który wyrósł przed nami jako obwodnica.

Droga robi się bardzo przyjemna. Od kiedy wyszedł księżyc – a dziś jest już pełnia – robi się zupełnie jasno. Jedziemy sobie więc bez pośpiechu, gadając przez całą drogę. Nawet nie wiemy kiedy dojeżdżamy do Moeny. Tam przez jeden tunel rozpoczynamy wspinaczkę na przełęcz San Pellegrino.

Nie odjeżdżamy daleko. Temperatura zauważalnie spada i decydujemy się poszukać noclegu. Dość szybko wbijamy w las i nieco zaniepokojeni kimś, kto trzykrotnie przejeżdżał przy nas samochodem, zaszywamy się w ciemnym, wilgotnym i zamszonym zboczu.

  • DST 150.25km
  • Czas 13:07
  • VAVG 11.45km/h
  • Podjazdy 3814m
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 27 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 16

Ranek był raczej chłodny i mglisty. Zebraliśmy rowery i wygodną ścieżką udaliśmy się w kierunku asfaltu. Zielone łąki dookoła i niewielkie laski w niczym nie przypominały wczorajszych, przyjemnych cieni z wieczora; teraz były mokre, zimne i zamglone.

Kontynuowaliśmy właśnie lekko wznoszący się trawers, gdy usłyszeliśmy strzał. Potem kolejny. A potem przez kilka minut trwał przerywany kilkusekundowymi chwilami ciszy ogień. W tych właśnie okolicach, na zakrętach, mijaliśmy znicze i obrazki poświęcone pamięci – jak się wydawało – takich, co w zakręt weszli ze zbyt dużą fantazją. Ale czort wie… może ten zakręt to tarcza, a my jesteśmy kaczkami?

Z tyłu rozległ się nagle nieludzki dźwięk, niby wycie całego stada bardzo wkurzonych kosiarek spalinowych. Po chwili minęła nas dwójka motocyklistów, a nieco za nimi jęli niespiesznie spływać kolejni. Kawałek dalej wyjaśniło się, po co dwóch pierwszych wystrzeliło do przodu: kręcili filmik.

No to filmik będzie: droga na Passo dei Tre Termini (681 metrów), grupa motocyklowa Demony Chaosu, wypucowane maszyny, świecące, czarne kaski, odpowiednie stroje, mroczny, mglisty klimat lasu… a między nimi, na filmiku, dwójka obdartusów na rowerach szczerzących się jak szczerbaty do sera.

Drobną i ostrą serpentynką zjechaliśmy do zaspanego jeszcze o tej porze miasteczka i ruszyliśmy szeroką doliną. Droga była spokojna, spod kół, z pojedynczych kałuż, czasami tryskały fontanny wody.

Gardone Val Trompia, do którego wjechaliśmy, okazało się być zaspanym, długim miasteczkiem. O tej porze poruszały się tam tylko pojedyncze samochody i ludzie, wchodzący do drzwi restauracji, na których tkwiły zasunięte jeszcze rolety. Nie spali rowerzyści, bo pojedynczy zdobywcy przełęczy wypakowywali rowery z samochodów albo już byli w trasie i mijali nas z nieodłącznym „Ciao!”.

No to rozpoczynami wspinaczkę na przełęcz Pańskiego Krocza, czyli Passo Crocedomini. Jesteśmy na trzystu metrach powyżej poziomu morza, a mamy się znaleźć powyżej dwóch tysięcy.

Pogoda nie wygląda, jakby miała się poprawić. Mgła otacza nas z każdej strony, powoli przemierzamy coraz to kolejne, uśpione wioski, po których krążą nieliczni mieszkańcy. Podjazd jest raczej łagodny, ale trafiają się pojedyncze, ostre ścianki.

Mijamy nieczynną kopalnię, która przy tej pogodzie robi piorunujące wrażenie i szereg kolejnych zabudowań przemysłowych, teraz już nieczynnych, a przerobionych na jakieś parki linowe lub inne atrakcje określane na reklamach jako „przygoda życia”.

Nieco wyżej wjeżdżamy w chmurę. Spadająca temperatura nie dodaje nastroju, zaczyna się robić irytująco nudno, bo jedyne, co widzimy, to ściana lasu, przetykana pojedynczymi, stromymi łąkami, po których czasami kręcą się nawołujący się grzybiarze. Od chwili już jedziemy na światłach, chociaż Hipcia protestowała mówiąc, że tutejsi na światłach nie jeżdżą: faktycznie, nawet w najgęstszej mgle żaden z Włochów nie spróbował nawet mrugnąć światłami. Jechali, przecinając wypalające oczy mleko, wyłaniając się z zaskoczenia i niknąc z cichym warkotem silnika. Jakby potwierdzając słowa Hipci, chwilę później w kierunku przeciwnym przetoczył się szosowiec.

Tych kilka akapitów nie oddaje czasu, który poświęciliśmy na podjazd.

Do przełęczy było jeszcze daleko, ale okolica, czasami przewiewana wiatrem, zaczęła wyglądać, jakby podjazd właśnie się kończył. Ostre grzebienie grani pojawiły się tuż obok, nieco wyżej nas. Jeśli gdzieś tu czai się przełęcz, to za chwilę powinniśmy napotkać naprawdę solidny podjazd, a przed nami powinna wyrosnąć na pewno solidna góra.

Droga przeszła z asfaltu w upstrzoną dołami i kałużami szutrówkę. To zła wiadomość. Miejscami z chmur zaczęły prześwitywać nie tylko pojedyncze skały, ale również całe widoki – to z kolei dobra wiadomość. Pięliśmy się powoli w górę, mijając grupy ludzi udających się na trekking. Znienacka pojawiła się szutrowa, dziesięcioprocentowa ścianka. „No, to właśnie teraz: ostatni szturm” – ucieszyłem się.

No i się pocieszyłem. Zaraz się wypłaszczyło, a potem zaczęliśmy zjeżdżać. I zjeżdżać. Zjazd sięgnął też dziesięciu procent. A gdy już zwątpiłem kompletnie w sens tej mapy i byłem absolutnie pewien, że mam źle oznaczoną zarówno przełęcz, jak i jej wysokość nagle… zjechaliśmy na przełęcz. Zupełnie z boku.

Szutrowa droga przeszła w asfalt przed niewielkim budyneczkiem karczmy, napis „Passo di Crocedomini” patrzył na nas swoimi starymi, zardzewiałymi oczami i radośnie chichotał na widok mojej głupiej miny.

Nie dało się tego inaczej wytłumaczyć: jesteśmy na przełęczy. Wokół sporo samochodów, trochę motocyklistów. Nie mieliśmy potrzeby dłużej się zatrzymywać, więc po zrobieniu kilku fotek i pośmianiu się z przełęczy, do której trzeba zjechać, ruszyliśmy w dół.

Tak jak się śmiałem ze zjazdu do przełęczy, tak po chwili zjazdu, który przeszedł w podjazdy, przestałem się śmiać. Ktoś z morderczym poczuciem humoru zjazd z przełęczy uczynił trawersem, a, naprawdę, po kilkugodzinach podjazdu, chciałem po prostu przestać pedałować na jakąś godzinę i cieszyć się drogą prowadzącą w dół, pracując jedynie klamkami hamulców.

Na domiar złego, w to wszystko wjechali motocykliści – po trzecim wymijającym stadzie, z którego co najmniej dwóch o mało nas nie potrąciło, usiłując zepchnąć na pobocze wąziutkiej dróżki, na dźwięk czwartej, nadchodzącej grupy, uznałem, że kolejnemu próbującemu zrobić nam krzywdę, nie odpuszczę ani centymetra. Grupa jakby wyczuła mój nastrój, bo elegancko ścisnęli się na dwóch trzecich jezdni, która im pozostała, ani przez chwilę nie wzbudzając ze mnie chęci emanowania negatywnymi emocjami.

W końcu wyjechaliśmy z chmur! Droga prowadziła wygodnym, zalesionym trawersem, który nagle zalśnił złotem niewidzianych tego dnia promieni słonecznych. Teraz już nawet niewielkie podjazdy przestały nagle irytować. W jednej z niewielkich wioseczek przejechaliśmy tuż pod bardzo zaludnionym kościołem, z którego brzmiały dźwięki bynajmniej nie kojarzące się z mszami.

Droga z wioseczek przeszła w długi, zalesiony łuk i bardzo stromy zjazd do głównej drogi. Gdy zobaczyłem piękną, szeroką dolinę, uśmiechnąłem się szeroko. Po trzech kilometrach uśmiech spełzł z moich ust, bo żółta kreska na GPS-ie poprowadziła nas w bok, w niewielki podjazd zamknięty wybitym w skale półtunelem.

Wjechaliśmy między wysokie, ostre skały, słońce z tego wszystkiego postanowiło się schować za chmurami. Powoli i cierpliwie pełzliśmy po łagodnym podjeździe, gdy nagle zaskoczyła nas tablica: Passo Ampola.

Ta przełęcz wyglądała bardziej tradycyjnie niż jej poprzedniczka. W istocie: łagodny do tej pory podjazd przeszedł w równie łagodny zjazd. Maleńka kropeczka z napisem „Arco” zaczęła się przybliżać nieco szybciej.

Zjazd nagle przyspieszył, by zwolnić na chwilę przy Lago di Ledro i porwać nas znów w pęd powietrza, przerwany znakiem zakazu dla rowerów. Na Mrok, tego nikt z nas nie przewidział!

Szybko zerknąłem na mapę i skręciliśmy w niewielką wioseczkę, tam zapytałem o drogę w kierunku Arco. Kobiety wskazały nam jedyny, rozsądny kierunek: w dół. Zjechaliśmy, licząc na to, że droga główna, do której dojedziemy, będzie bez zakazu. Faktycznie, dojechaliśmy do głównej. Oddaliłem GPS-a i zamarłem. A później zacząłem dość nieprzychylnie i głównie w wulgarnych słowach wyrażać się o osobie, która wrzuciła znak zakazu dla rowerów obowiązujący jedynie przez dwie serpentyny. Zakichane pięćset metrów, które zjechalibyśmy w kilkadziesiąt sekund wliczając w to przyhamowanie przed zakrętem!

Po chwili zaniepokoiła mnie kolejna, prosta kreska na mapie. Tym razem mógł być to tylko tunel.

Dość szybko dojechaliśmy do ciemnej, otwierającej się w ścianie paszczy. Zakaz dla rowerów, jak można było przypuszczać, tkwił na swoim miejscu i smutną czerwienią informował nas o tym,że jesteśmy tu niemile widziani. Oczywiście można było się pchnąć, odbić raz, a porządnie i po chwili już tkwić przy wylocie tunelu, ale zauważyłem, że bokiem prowadziła niewielka dróżka, ani chybi stara droga, którą jeździło się tędy jeszcze zanim wykuto tunel.

Postanowiliśmy dać jej szansę. Kawałek dalej asfalt został zagrodzony przez zapory, gdy je minęliśmy, dróżka zauważalnie się zwęziła. Asfalt przeszedł w nierówne, żwirowe, skaliste podłoże. Krętymi, wąskimi singlami wykutymi w skale, mijani przez pojedynczych MTB-owców metr za metrem zjeżdżaliśmy w dół, praktycznie nie odpuszczając klamek. Chciałem zapytać choćby kogoś, czy w ogóle jedziemy dobrą drogą; wskazania GPS-a mówiły, że tak, ale zawsze to lepiej mieć upewnienie od innej osoby. Nie udało mi się nikogo zatrzymać, głównie dlatego , że uznałem, że nie będę próbował, a jedyna okazja zaczepienia kogoś, gdy faktycznie sam z siebie się zatrzymał, spełzła na niczym, bo zanim dotachałem się tam moim niezwrotnym i opakowanym bagażem rowerem, to mój przyszły informator właśnie ruszył.

Droga prowadziła ciągle w dół, przez pojedyncze, krótkie, wąskie i ciemne tunele. Pojawiły się barierki i prośby o uważanie na pieszych. Widoczna po naszej prawej stronie tafla dużego jeziora (Lago di Garda) zauważalnie obniżyła się. Wkrótce na naszej wysokości pojawiły się drzewa, przejechaliśmy tunel pod główną drogą i już byliśmy praktycznie na poziomie jeziora, na normalnym, przejezdnym deptaku.

Słońce jeszcze nie zaszło. Ruch w miejscowościach nadal trwał, a spora, rozświetlona witryna sklepu rzuciła się nam w oczy. Zrobiliśmy duże zakupy i ruszyliśmy dalej, już w ciemność wieczoru.

Spodziewalem się, że Arco – lokalny, wspinaczkowy kurort, będzie do granic niemożliwości zapchany ludnością, tymczasem przebiliśmy się jedynie przez zaspane, ciemne miasto, przekręciliśmy ładnymi, skąpo oświetlonymi uliczkami, przygniecionymi nieco przez sterczące znad dachów kamienic olbrzymie ściany skalne. Bez problemu opuściliśmy cały teren i ruszyliśmy dalej, doliną, przy okazji w ostatniej chwilą załapując się przed zamknięciem lidla na pączki i oczywiście wielopaki rogalików z czekoladą. .

Powoli rosnący księżyc ułatwiał orientację w terenie. Po obu stronach drogi towarzyszyły nam dwa grzbiety górskie, środkiem, obok naszej drogi, po obu stronach wyrastały pola, sady i wszystko, co pozwala ludziom ciągnąć zyski z ziemi.

Po kilku kilometrach skręciliśmy z tej drogi, a podjazd, który po chwili nas przywitał, sprowokował mnie do zastanowienia się, czy czasem nie będziemy próbowali przebijać się do sąsiedniej doliny. Była to zabawa w zgadywanki, bo na GPS-ie miałem oznaczone tylko pojedyncze przełęcze oraz dalszy kształt drogi.

Nie pomyliłem się: najpierw sporymi i ostrymi serpentynami przebiliśmy się przez niewielką, uśpioną już wioskę, a później droga przełamała się i solidnym, widocznym w mdłym świetle księżyca zjazdem, wjechaliśmy do maleńkiej mieścinki, budząc kilka kundli, które słysząc lub czując, że nadjeżdżamy, rozdarły się wniebogłosy. Przy okazji zrobiliśmy przystanek na jabłka z sadu, które ciągnęły się tutaj bez liku

Wioska kończyła się szeroką serpentyną, wbijającą się w ciemny las. Pojechaliśmy za nią, by po chwili znaleźć się kilkadziesiąt metrów powyżej wioski. Pojedyncze psiaki jeszcze ujadały, ale powoli zapadała cisza.

Przed sobą mieliśmy około kilometra lekko wznoszącego się trawersu, za sobą ponad 160 km przy prawie 3400 m przewyższeń. Uznaliśmy, że to dobra pora na nocleg. Dwie pierwsze próby okazały się chybione. Wąskie, żwirowe dróżki prowadziły w dół, prosto w nicość. Trzecia próba prowadziła ostro, pod górę, podobną, żwirową drogą. Wspiąłem się nią kilkaset metrów, by wkrótce usłyszeć tępy dźwięk buczenia. Gdy zbliżyłem się, zauważyłem siatkowe ogrodzenie. Za nim stał niewielki budyneczek z zamkniętymi drzwiami, zza których wydobywało się cichy dźwięk działającej pompy i chlupot przelewanej wody. Teren zbocza był elegancko wyrównany i wyglądał tak zapraszająco, że po chwili już pchaliśmy rowery pod górę i rozbijaliśmy sobie bardzo wygodny nocleg.

  • DST 163.04km
  • Czas 13:23
  • VAVG 12.18km/h
  • Podjazdy 3390m
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 26 września 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 15

Dzień zaczął się pięknie. Przez gałęzie przebijało uśmiechnięte słońce, po niebie toczyły się pojedyncze, leniwe chmury, a w portfelu cieszyły się banknoty oszczędzone na wczorajszym nieotrzymaniu mandatu.

Na dzień dobry zaczynamy delikatnym zjazdem. Przecinamy miejscowość za miejscowością. Od samego rana wita nas bardzo duży, samochodowy ruch, który – o czym nie wiedzieliśmy – będzie nam towarzyszył aż do wieczora.

Jest niedziela, zapowiada się gorący i słoneczny dzień, więc co można zrobić w niedzielę rano? Oczywiście wyjść na rower. Powoli pojedynczy, grupami i całymi peletonami włączali się w naszą trasę. Śmigały różnobarwne kostiumy, rozmaite, egzotyczne napisy na ramach, wszechobecne „Ciao!” rozlegało się zza ucha tak, że od pewnego momentu zacząłem na nie odpowiadać cytatem z bajki „Potwory kontra Obcy” – „Chwała Galaksarowi!”. Włochom wcale to nie przeszkadzało: jechali przed siebie, kompletnie paraliżując ruch w niewielkich miasteczkach. Samochody cierpliwie i bez pośpiechu pełzły za wieloosobowymi grupami, jakby zaakceptowały fakt, że szybszej jazdy w ten piękny poranek nie będzie. Ani jeden ponaglający klakson nie towarzyszył przejazdowi kolorowego, rowerowego towarzystwa.

Było dość monotonnie: albo jechaliśmy przez miejscowość, albo z niej wyjeżdżaliśmy, wpadając na jakieś kolejne rondo.

W tak monotonny dzień potrzebny jest nagły i niespodziewany zwrot akcji. W tym wypadku był to jeden z samochodów z nieprzerwanego sznura, który cały czas nas wyprzedzał, który przejechał zdecydowanie za blisko. Nie miał szans usłyszeć tego, czym go uraczyłem, ale wypluwając z siebie kolejne złorzeczenia i rugając go do ósmego pokolenia wstecz zauważyłem interesującą zieleń lasku i przypomniałem sobie, że bardzo chce mi się zrobić chwilę przerwy.

Wróciłem z zieleni, zjadłem coś, co umownie możemy nazwać „obiadem” i z przyzwyczajenia zerknąłem na koło – czy aby moja cudowna szprycha cudownie się nie zespoiła z piastą. Nie, nie zespoiła się, ale tuż obok niej zauważyłem, że do imprezy dołączyła druga koleżanka. Więc teraz mam już dwie pęknięte szprychy i przysiągłbym, że trzy kolejne, macedońskie również się namawiają na wspólne wakacje.

No to cudowna perspektywa: mam dwie szprychy w plecy, kolejne trzy zdają się nadchodzić (nie wożę ze sobą zapasu), jest niedziela, więc żadnego serwisu nie znajdę.

Ruszyliśmy. Kolejne miasteczka i wioseczki, sznur samochodów wyprzedza nas cierpliwie, przy każdym większym budynku zapuszczam żurawia między ogrodzenia, szukając czegoś, co może wyglądać jak serwis rowerowy.

Z daleka na jakiejś prostej zobaczyliśmy duży budynek sklepu spożywczego, a zaraz obok… równie duży budynek z napisem wskazującym na to, że jest to… sklep rowerowy! I to – uwaga – otwarty!

Nie było czasu na dyskusje: natychmiast zjechaliśmy, rower został oddany serwisantowi (trochę się musiałem mu natłumaczyć, że srebrne wymieniamy, czarnych – nie). Z obietnicą, że zajmie się nim możliwie szybko.

W międzyczasie Hipcia poszła do sklepu, a ja czuwałem przy rozbebeszonych bagażach. Moja wyjątkowo urocza prezencja oraz rozbebeszone dookoła sakwy wzbudzały zainteresowanie wypachnionych, eleganckich Włochów, którzy tłumnie przybywali do serwisu a to z rowerami wyciągniętymi z bagażnika, a to z rowerami, na których przyjechali (niektórzy na rowerze wjeżdżali wprost do sklepu przez automatyczne drzwi.

Wróciła Hipcia, więc poszedłem poszlajać się po sklepie i przy okazji zobaczyć, czy mój rower dostąpił już zaszczytu po upływie znacznego już czasu. W istocie, tak, jak obiecano, rower był w trakcie intensywnych prac – obecnie trwało centrowanie. Pochodziłem pomiędzy alejkami, patrząc, jakie części i jakich firm się tu sprzedaje. Nie zawiodłem się: największa taniocha w tym sklepie była na poziomie polskiej średniej półki – i to jej górnej części.

Po jakimś czasie rower został mi oddany. Za szprychy i centrowanie zapłaciłem jakieś 20€. Wyszedłem przed budynek, objuczyłem rower, wsiadłem i… zsiadłem. Wróciłem do serwisu z pokorną prośbą o wbicie do opony należnych sześciu barów zamiast jakichś trzech, które otrzymałem. Chłopaki posłusznie dobili kółko, rower ponownie został objuczony i znów mogliśmy zagłębić się w szaleństwie niekończącego się ruchu.

Być może nie każdy z Was, drodzy Czytelnicy, miał okazję przejechać się DK61 gdy nadchodzi weekend i czas ruszyć z Warszawy na Mazury (lub z nich wrócić), ale na pewno macie w swojej okolicy drogę, w której samochód jedzie za samochodem i tak dzieje się godzinami. Tak to właśnie wyglądało. Rozmowy po drodze wyglądały jak w starym dowcipie o tym, dlaczego telefonista się wydziera i czy z Krakowem nie może rozmawiać przez telefon. Przekrzykiwanie hałasu tylu mruczacych silników stało się przykrą koniecznością. Nawigacja z konieczności odbywała się miejscami na migi, bo „lewo!” brzmiało podobnie jak „prawo!”.

Hipcia już wcześniej uprzedzała mnie, że nadchodzi duża miejscowość. Como. Ma to być duże miasto i z daleka, na mapie, wyglądało groźnie. Wyglądało jak czas stracony na światła, korki i pomyłki w nawigacji. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy wlecieliśmy doń szeroką wylotówką, bokiem ominęliśmy stojące samochody i nie stanęliśmy zatrzymani przez kilka wycieczek akurat wysypujących się z przydrożnych autokarów.

Na jednym z bardzo ostrych zakrętów, tak jak przypuszczałem, udało się nam bardzo skutecznie zgubić. Szybko się jednak znaleźliśmy i – nadal niepomiernie zaskoczeni – wylecieliśmy z miasta w kierunku Bergamo, praktycznie nie wstrzymani przez nic.

Droga szła pięknie i tylko zachodzące slońce wskazywało, że jazda zajęła nam jakiś czas. Oczywiście nieustannie trwający ruch ciągle szumiał nam w uszach i wcale nie zanosiło się, żeby miał zamiar przestać.

Do Bergamo wjechaliśmy bokiem, licząc na to, że uda nam się je tylko kąsnąć i uciec. Niestety, zatrzymał nas olbrzymi znak informujący o tym, że droga numer 65 prowadząca do Lovere jest ekspresową.

Nie do końca mając pomysł na to, jak obejść ten problem, postanowiliśmy zatrzymać kogoś i zapytać o drogę. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Samochody się nie zatrzymają, w pobliżu żadnego posterunku… w końcu, jak na życzenie, pojawił się rowerzysta. Machając zatrzymałem i poprosiłem o wskazanie drogi. Mimo że nie mieliśmy wspólnego języka, udało się nam dogadać. Boczkami, boczkami do Sarnico, a potem dotrzemy do Lovere.

Po chwili już lokalnymi uliczkami kierowaliśmy się w stronę Seriate. Tam wyjechaliśmy na główną, robiąc po drodze kilka przystanków potrzebnych do prawidłowego nawigowania się po trasie. Podczas jednego z przystanków zauważamy pizzerię. Olbrzymie, kilkupiętrowe piece obsługiwane były przez dwóch chłopaków, którzy na przemian wyciągali i wrzucali do nich kolejne placki. W niekończącym się ciągu, niczym maszyny na taśmie produkcyjnej, podjeżdżali kolejni dostawcy, ładowali pudełka i wieźli je w sobie tylko znanym kierunku. Co ciekawe, wszystko wskazywało na to, że ta pizzeria specjalizuje się tylko w pizzy na wynos.

Zostawiliśmy chłopaków dzielnie szuflujących zawartość pieców i skierowaliśmy się na wschód. W kierunku Polski, można by rzec.

Dalej były tylko wioska za wioską. Pizzeria za pizzerią. Myślałem, że pizza tylko pochodzi z Włoch, ale oni po prostu tym się żywią.

Po jakimś czasie zadaję Hipci kluczowe, jak się okazało, pytanie: czemu jedziemy przez Lovere, objeżdżając Lago d’Iseo od północy, skoro z Sarnico do Iseo, gdzie mamy wrócić na nasz ślad, jest krótka prosta wzdłuż południowego brzegu jeziora? Odpowiedź była prosta: bo tak stanowił pierwotny plan, ale nie jesteśmy szczególnie przywiązani do tamtej trasy. Następuje więc korekta planów.

Sarnico, do którego dotarliśmy już po zmroku, okazuje się być dużą, wypoczynkową miejscowością. Z daleka widać nieskończoną ilość rozświetlonych budynków i duże, nadbrzeżne promenady które – gdy po chwili przez nie przejechaliśmy – okazały się być również bardzo ludne. Miasto żyło i odgłosy tego życia dobiegały z każdej strony: bawiące się świetnie grupy ludzi mieszały się ze spacerowiczami, w to wszystko wjeżdżały pełznące przy tak dużym pieszym ruchu samochody.

Z ulgą wyjechaliśmy na fragment drogi łączący Sarnico i Iseo. Teraz jechaliśmy wzdłuż nieco mniej ludnych kempingów; ruch wcale się nie zmniejszył, nawet kilka razy nas strąbiono, sugerując jazdę po jakiejś nierównej, kryjącej się w cieniu powierzchni, którą być może ktoś kiedyś ochrzcił „drogą rowerową”.

Iseo okazało się być tylko nieco mniejsze od Sarnico, ale z daleka widać było, że będzie równie ludne. Przejechaliśmy przez jeden tunel, który był zakazany dla nas. Pędząc z górki szerokim, bardzo szerokim i bardzo pustym tunelem, sporo powyżej 40 km/h zostaliśmy, a jakże, strąbieni, przez jeden z trzech samochodów, które tam minęliśmy.

Tym razem postanowiliśmy zaskoczyć przeciwnika i nie wjeżdżając do miejscowości zaczęliśmy wspinać się po krzyżującym się gąszczu serpentyn, pilnując, żeby przypadkowo nie wjechać w tunel prowadzący na południe.

Na trzecim zakręcie przystanąłem i zapytałem: słyszysz? Nie słyszała. I ona, i ja, nie słyszeliśmy. Szemranie samochodów kręcących się dużo niżej, zwykły szum lasu i odgłosy życia miejscowości dobiegające z bardzo daleka i z bardzo niska brzmiały jak cichy szum na granicy słyszalności. Po raz pierwszy od ranka staliśmy w ciszy i mogliśmy rozmawiać normalnym tonem. Gdy ruszyliśmy, zaczęliśmy… rozmawiać. W końcu można było mówić do siebie zdaniami, a nie wykrzykiwać pojedyncze wyrazy i komunikować się monosylabami.

Droga prowadziła cierpliwie w górę, na jakieś zbocze. Z góry dobiegały odgłosy jakiejś imprezy. Gdy zbliżyliśmy się nieco wyżej, oczom naszym ukazał się umieszczony na szczycie góry ładnie oświetlony hotel, w którym trwała jakaś impreza. Po chwili skryliśmy się za kolejnym zboczem i odgłosy imprezy nieco przycichły.

Nad nami blaskiem wielu gwiazd świeciło bezchmurne niebo. Miejscowości nad jeziorem pojawiały się tylko czasem, między drzewami, jako grupki pojedynczych skupisk gwiazd, umieszczonych nietypowo, bo na ziemi.

Tradycyjnie już, gdy widoki zaczęły być tylko grą cieni zmieniającą panoramę w zarysy szczytów, zacząłem szukać zieleni na nocleg. Przy okazji krótkiego postoju zapytałem Hipcię o to, czy rozbijamy biwak. Mimo że na liczniku mieliśmy dopiero 185 km, uznałem, że to jest może właściwa pora na biwak.

Hipcia wyraziła zdziwienie: jak to mniej niż dwieście? Oczywiście, taki dystans miał być planem minimum na ten dzień, nawet przy stracie dwóch godzin na zakupy i serwis, problem tkwił jednak w czymś innym: mój licznik wskazywał mniej niż 200, ale u Hipci było nieco więcej.. Rozrzut był naprawdę przeogromny – u mnie było nieco ponad 185 km, Hipci licznik nie chciał za to wskazać mniej niż 214. Po odrzuceniu jako niedorzeczny pomysłu o tym, że miejscami podwoziłem się autobusem, w dwóch krokach znalazłem się przy rowerze Hipci, zdjąłem jej licznik i porównałem jego rewers z moim szukając oznaczenia. Nie pomyliłem się: rano każde wzięło nie swój licznik – mój liczył obwód dla koła 26’’, ona „zasuwała” na kole 28 ‘’.

Szybkie przeliczenie na kalkulatorze wskazało, że zrobiliśmy równe dwie stówy. W związku z tym wszystkie warunki zostały spełnione, udałem się w najbliższy gąszcz na poszukiwanie miejscówki. Byliśmy dość blisko wspomnianego hotelu, ale można było założyć, że zbyt wiele osób nie będzie tędy spacerowało. Przeszedłem się nieco kilkoma ścieżkami, znalazłem ze dwa miejsca i oznaczyłem je dużym, umieszczonym na ścieżce drągiem.

Wróciłem do Hipci i zamieniliśmy się miejscami: ona poszła zerknąć, czy to miejsce jej odpowiada. Nie odpowiadało, ale znalazła lepsze. Co prawda umieszczone było pośrodku czegoś, co uparcie przypominało singiel do downhillu, ale liczyliśmy na to, że jeśli o tej porze ktoś będzie tędy bawił się w downhill, to będzie tak pijany, że nawet do nas nie dojedzie.

  • DST 201.11km
  • Czas 11:49
  • VAVG 17.02km/h
  • Podjazdy 1755m
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 25 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 14

W nocy obudził mnie cień na namiocie. Niepokojący cień, który pojawił się nagle. Okazało się, że to tylko księżyc świecił przez chmury i na namiocie pojawił się cień naszych postawionych pod drzewem rowerów.

Dobrze się spało. Za dobrze. Zaspaliśmy jakieś pół godziny. Nadal było rano, ale jednak za wcześnie. Bardzo szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy nadrabiać zagubione kilometry. Praktycznie od razu mijamy skrzyżowanie z drogą, którą zaraz będziemy wracali. A w zasadzie za pół dnia. Colle del Nivolet to nie pierdółka, którą zrobimy do południa.

Dość szybko mijamy pierwszy sklep, zamknięty jeszcze o tej porze. Dalej ze sklepami nie było dużo lepiej. W zasadzie to wcale ich nie było. Podjazd zaczyna się całkiem wcześnie. Na początku jeszcze przejeżdżamy przez pojedyncze wioski, a to znalazła się piętnastoprocentowa serpentyna, a to karabinierzy, których usiłowaliśmy zapytać, czy gdzieś znajdzie się sklep. Po angielsku nie, po włosku (znając tylko słowo „Alimentari”) też było kiepsko. Ale udało się ustalić, że dalej będzie jeden. No i był, tyle że zamknięty.

Dość szybko minęło nas dwóch rowerzystów jadących na lekko. Postanowiliśmy gdzieś wyżej przy okazji pozbyć się sakw.

Trudno, podliczyliśmy zapasy i wyszło, że jednak powinniśmy dać radę. Wodę znajdzie się wyżej, a jedzenia powinno starczyć. Słońce od rana gdzieś buszowało, ale zasłonięte przez zbocza. W końcu wyszło i zaświeciło. Niedługo później zrobiło się nam chłodno, bo wjechaliśmy w długi i stromy (13-14%) tunel.

Kawałek za tunelem wyjechaliśmy do turystycznej miejscowości. Mimo że szukałem sklepu i sprawdzałem nawet na kempingu, to jedyne co, to udało mi się skorzystać z otwartej toalety. Dobre i to. Kawałek za wioską i jeziorem, przy którym owa była położona, na parkingu minęliśmy dwóch rowerzystów, którzy tam robili sobie postój. Wywspinaliśmy się na serpentynę i zrobiliśmy szybką przerwę na wspinaczkę – tym razem bez roweru. Wylazłem wysoko na zbocze i ukryłem większość sakw, zostawiając tylko absolutne minimum. Miejsce ukrycia oznaczyłem na fotkach i na GPS-ie. Głupio by było pałować z powrotem bo akurat zapomnieliśmy się zatrzymać na zjeździe. Albo biegać po wszystkich krzakach i szukać właściwej skały.

Oczywiście jazda zrobiła się od razu przyjemniejsza. Dość szybko wyprzedził nas szosowiec. Droga prowadziła przyjemnymi serpentynami, wokół których roiło się od świstaków. Nie było zresztą jak ich nie zauważyć – co chwilę świstały aż głowa bolała. Zrobiliśmy też przystanek na przedostatni posiłek. Prócz odrobiny żółtego sera została nam tylko babka drożdżowa, którą zachowaliśmy na później.

Im wyżej wyjeżdżaliśmy, tym ładniejsze widoki napotykaliśmy. Góry, na dole tama, a powyżej piękny widok na jezioro, które ta tama utworzyła.

Wyprzedził nas jeszcze jeden szosowiec, a na poziomie Lago Agnel wjechaliśmy w wielkie stado owieczek. Gdy już rozpoczynaliśmy ostatni fragment podjazdu, minęła nas jeszcze dziewczyna i śmignęła w górę. Tutaj droga zrobiła się dużo węższa, pozbawiona jakichkolwiek barier. Kilka samochodów pozostawionych przez wielbicieli trekkingu i ostatnie kilometry. Miejscami 10%, wzdłuż stromych ścian, z wypalającymi oczy widokami oświetlonymi ostrym, popołudniowym słońcem.

W końcu dotarliśmy. Zasiedliśmy na kamieniach, wyciągnęliśmy babkę i wciągnęliśmy ją zapijając mlekiem sojowym (jakaś pamiątka jeszcze z Włoch). Przy nas do samochodu pakował się szosowiec – dziwne to: wyjechać na przełęcz, a zjechać samochodem?

No i koniec. 2612 metrów i teraz w dół. To ostatni duży podjazd, który mieliśmy zrobić na tej wyprawie. Od tej pory będziemy tylko niżej.

W końcu nadszedł nasz czas. Zjazd. Relaks, luz, słońce (w końcu było całe 20 stopni!). Przerwa na zatankowanie sakw i końcówka zjazdu, nieco ścięta, by nie wracać się aż do końca po swoich własnych śladach. Wyszlo nam to na plus – przypadkiem trafiliśmy na umieszczony na bocznej drodze duży supermarket. Hipcia poszła na zakupy, ja naprawiałem pęknięte mocowanie sakwy.

Po terenie poruszał się Włoch, który zagadywał każdego. Po chwili zorientowałem się, o co mu chodzi – odprowadzał wózki! U nas mniej więcej z daleka widać, że dżentelmen, który przychodzi zagadać, chciałby odprowadzić wózek, tutaj koleżka był ubrany elegancko, czysto, schludnie. A przez chwilę miałem wrażenie, że czai się, by coś buchnąć mi z bagażu, który nonszalancko rozwaliłem po całym terenie czyszcząc go z papierków i innych śmieci.

Ruszyliśmy w kierunku miejscowości Ivrea. Teraz widzę, że drogę można było inaczej puścić, ale wtedy… po długim podjeździe na jakiś garbik okazało się, że przed nami tunel. Tak. Z zakazem dla rowerów. Żadnej informacji wcześniej, żadnego objazdu (wkoło las i żadnych ścieżek, nie mówiąc od drogach rowerowych). Lokalni wiedzą pewnie, że tędy się nie jeździ, a my… a my miotając przekleństwa na temat debili, którzy dają na krótkich tunelach zakazy, przejechaliśmy. I ten, i kolejny, też zakazany.

Ivrea zaatakowała nas zakazami i trochę zakręconym kierunkiem jazdy. I czymś w rodzaju ekspresówki. Przebijając się bocznymi drogami wyjechaliśmy na gruntówkę prowadzącą obok boiska, przejechaliśmy nad główną drogą i włączyliśmy się do ruchu pokonując jakieś sto metrów pod prąd zjazdem z głównej. Według mojej najlepszej wiedzy ekspresówka to już nie była. Chyba.

Zrobiło się ciemno. Znowu przed nosem wyrosła ekspresówka więc ślad nasz poprowadził nas przez drogę boczną. Zaczęło się robić smutno: podjazd. Ostry. Stabilne dziesięć procent, czasem więcej, wszystko przez opuszczone, nocne, zaspane wioski z wąziutkimi uliczkami i zaskoczonymi, rozbudzonymi przez nasze rowery psami, uparcie ujadającymi zza ogrodzeń.

Od chwili wydawało się nam, że będziemy przebijać się przez zbocze… nie wiedzieliśmy, że dosłownie. Kolejny tunel i kolejny zakaz. Znowu go olaliśmy i boczkiem zjechaliśmy do miejscowości Biella.

Szybko przelecieliśmy miasto i już na wylotówce, kierując się za mapą na GPS-ie minęliśmy po lewej stronie znak ekspresówki. Ciemno było, już lekko z górki… o tym, że jest źle, zorientowałem się później. Gdy zaczęli trąbić, a ja zbliżyłem mapę i zobaczyłem, że zjeżdżamy tam, gdzie nas być nie powinno. Zatrzymaliśmy się na poboczu, przeanalizowałem mapę i wyszło mi, że jeśli zaczniemy jechać, to na pewno nie zdążymy do kolejnego zjazdu zanim nas złapią. Obejście nie wchodziło w grę – za barierką było bardzo stromo i bardzo krzaczasto. Pozostała jedna droga: światła na migawkę, przytuleni do barierki, jak najbardziej widoczni, spacerujemy z powrotem. To przecież tylko jakieś trzysta metrów. Już byliśmy jakieś trzydzieści metrów od zbawiennego pobocza (powyżej robiło się bardzo szerokie), gdy zobaczyłem, jak miga niebieska szklanka.

Zatrzymali, zapytali o to, co my do jasnej niewygodnej wyczyniamy, wytłumaczyliśmy, ze przez pomyłkę, że wracaliśmy, że niechcący i że w ogóle to przepraszamy. Wyszliśmy razem z radiowozem na górę, w czasie gdy my gramoliliśmy się do końca zjazdu, policjanci zablokowali ruch tak, aby nikt nam nie przeszkadzał. Kulturka. Dostarczyliśmy dokumenty, w międzyczasie, gdy byliśmy spisywani, bardzo sympatyczny policjant (z ogromnym, fitnessowym zadkiem) uspokoił nas, że mandatu nie będzie. A przy okazji na telefonie pokazał nam, którędy mieliśmy jechać.

Podsumowując: turyści z Polski sparaliżowali na jakieś pół godziny węzeł wjazdowy na drogę ekspresową.

Przez całą kontrolę miałem tylko jedną nadzieję. Mandat? Zapłacę, trudno. Głupie uwagi: no jasne, czemu nie, zasłużyłem. Ale liczyłem na to, że nie spyta, gdzie zamierzaliśmy nocować. Nie spytał, głupich uwag nie było, mandatu, jak już wspomniałem, też.

Puścili nas, a my pojechaliśmy dalej. Wioska za wioską. Jedna za drugą. Sporo spacerujących ludzi, okrzyki, imprezy. Do tego a to światła, a to ronda. Nie zapowiada się żadne miejsce, w którym moglibyśmy zanocować. W końcu gdzieś przyczaiłem kilkusetmetrowy fragment lasu. Wszedłem w dwa miejsca, w końcu udało się coś znaleźć (kosztem zamoczonych butów). Spędziliśmy trochę czasu czyszcząc ziemię z kolczastych gałęzi jeżyn.

W końcu udało się położyć spać.


  • DST 194.27km
  • Czas 13:22
  • VAVG 14.53km/h
  • Podjazdy 2988m
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 24 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 13

Pobudka zaskakuje. Wczoraj wieczorem było mokro i zimno, więc nikt nie spodziewał się tego, że z samego ranka będzie zimno i mokro. Pierwsze ruchy przy namiocie wykonujemy jeszcze przy świetle czołówek, tam samo jak pierwsze metry po asfalcie. Praktycznie z marszu wchodzimy w widziane wczoraj wieczorem serpentyny – byłyby idealne na rozgrzanie się, gdyby nie to, że wcale nie rozgrzały.

Dość szybko stajemy na kofeinkę w postaci jakiegoś energetyka z puszki i partię tradycyjnych śniadaniowych rogalików. Gdzie jedziemy? Col d’Iseran. Najwyżej położna francuska przełęcz, najwyższa publicznie dostępna przełęcz w Alpach, przez którą prowadzi nawierzchnia bitumiczna. Tyle z Wikipedii. A to, co nas tam przygnało, to fakt, że w 2007 przełęcz ta była atakowana w ramach Tour de France i był to podjazd kategorii najwyższej (Hors catégorie). A na takim nas jeszcze nie było. No i jest tu dość wysoko, 2770 metrów to drugi najwyższy podjazd tej wyprawy.

Dość szybko mijamy pierwszy znak informujący o rekordzie pierwszego kilometra właśnie na TdF. Nasz czas był… trochę gorszy. Ale tylko trochę. Nadal jest chmurno, ponuro i jakoś tak bez życia. Pojawiają się tunele, roboty drogowe (robotnicy machają do nas), w jednym z tuneli każą mi zjechać na bok, bo zablokowałbym przejazd dla jadącej z naprzeciwka ciężarówki. Tak to jest, jak się nie zmieści na pojedynczym zielonym. Hipcia zdążyła, ja zamarudziłem robiąc zdjęcia.

W końcu, na wysokości Lac du Chevril, czyli ładnego jeziorka, które powstało naturalnie (poprzez postawienie tamy), do tej pory nieśmiałe słońce zaświeciło porządnie. W końcu mogliśmy się pozbyć części ubrań. W końcu, gdy już udało się wyjechać powyżej poziomu lasu, temperatura z początkowych 3 zaczęła rosnąć, zjeść coś jeszcze i ruszyć, już w lepszym humorze.

Niedługo póżniej, bo całe cztery kilometry, dojechaliśmy do Val d'Isere. Na pierwszy rzut oka mała, turystyczna miejscowość, która zimą staje się prawdziwym centrum zimowej zabawy. Dzisiaj było puste. Słoneczne i puste.

Zrobiliśmy szybką przerwę mijając jeden ze sklepów, bo istniała uzasadniona obawa, że to jedyny i ostatni sklep francuski, który będzie nam dane minąć, a jakże to tak nie kupić we Francji piwa i coli?!

Zakupiliśmy i jedno, i drugie, po czym rozpoczęliśmy właściwą wspinaczkę. Umieszczone przy drodze słupki kilometrowe informowały o bieżącym kilometrze i średnim nachyleniu kolejnego odcinka. Nie spieszyliśmy się nigdzie. Najpierw jazda piękną, szeroką doliną prowadzącą w kierunku ośnieżonych szczytów, a później długie trawersy prowadzące wzdłuż kolejnych zbocz. Nie licząc pojedynczych samochodów i dosłownie kilku rowerzystów, przez cały podjazd byliśmy sami. Im wyżej, tym śniegu (na poboczach) było więcej. Droga była równo posolona, więc asfalt był czarny i przyczepny. Biel śniegu rzucała się w oczy, za każdym zakrętem czaiło się coś nowego, czemu warto było się przyjrzeć…

Przełęcz była bardzo ładna. Pojedynczy budynek, ławeczka i tablica informacyjna. Najpierw czekaliśmy dłuższą chwilę na swoją kolej do fotki pod tablicą potwierdzającą naszą tam obecność, bo obsiedli ją motocykliści, później cudem udało się nam zdążyć, bo rześko dyrdała w tym kierunku już para emerytów i ich pies. Po zrobieniu fotek rozwiesiliśmy do suszenia część rzeczy i cały wór transportowy przy okazji wyciągania z niego narzędzi. Czekała nas bowiem przymusowa przerwa techniczna na zmianę okładzin w hamulcach Hipci. W międzyczasie gdy ja grzebałem przy rowerze, Hipcia grzała się na słońcu (dwadzieścia stopni), a potem zabrała się za jedzenie, podsuwając mi co chwilę gryza jakiegoś rogalika.

Hamulce wymienione, można jechać. A nie, bardzo szybko się zatrzymaliśmy, postanowiłem podciągnąć jeszcze linki hamulcowe u siebie. Do długiego zjazdu lepiej mieć dobrze trzymające hamulce, prawda?

Hamulce się przydały: przed nami jechało jakieś auto, którego kierowca jakoś wcale się nie spieszył. W szczególności wszystkie wahadła przejeżdżał tak uważnie, jakby bał się, że coś mu spadnie na głowę. A wahadełek było sporo, do tego asfalt nie należał do najrówniejszych. Po trzecim przystanęliśmy na fotki, żeby ta melepeta odjechała od nas na bezpieczną odległość.

W końcu zjechaliśmy sobie do dolinki. Po jednej zbocze, po drugiej zbocze, śniegu już nie ma, wszystko zielone. Właśnie tutaj, podjeżdżając pod niewielki garbik, pękłem łańcuch. Oczywiście, nie mogło się to wydarzyć na Col d’Iseran. Nie mogło. Musiało być jakieś col d’Popierdółka. Zasiadłem na trawie, wzułem rękawiczki i jąłem rozkuwać, skuwać i naprawiać. Szybko poszło, po chwili już mogliśmy jechać dalej.

Lanslevillard – to ostatnia miejscowość, którą mieliśmy odwiedzić. Objazd remontu poprowadził nas opłotkami, na szczęście udało nam się przemknąć między robotnikami i nie nadkładać zbytnio drogi.

Szybko przyszło, szybko poszło. Druga i ostatnia przełęcz we Francji: Col Mt. Cenis. Sam podjazd nie zrobił na nas większego wrażenia. Marne pięćset metrów w górę, niezbyt ładne serpentyny… całość uratowało stado owieczek.

Na przełęczy wiedzieliśmy, że teraz się zaczyna. Relaks, luz, przyjemność i w ogole. W końcu przed nami jakieś 120 km głównie z górki. Ruszamy więc. Na granicy z Włochami (pa, pa, Francjo, do następnego) mamy bardzo fajny zjazd, na dole Hipcię nawet wyrzuca lekko na zakręcie. Już przy samej końcówce zjazdu, na serpentynach zjeżdżających do Susa, Hipcię wyprzedza jakiś debil. Dosłownie, debil. Na zakręcie serpentyny, lewym pasem, ładując się prosto na czołówkę. Na całe szczęście nikogo tam nie było. Rejestracja? Jakaś menda z Włoch? Z Francji? Hiszpan? Austriak? Nie. PL:WZ. Kutas spod Warszawy.

W końcu większy zjazd się skończył. Teraz czas walić prosto na Torino. Cały czas z górki, w dużym ruchu, z regularnie pojawiającymi się rondami, na których nie obowiązują większe zasady: ani logiki, ani prawa. Trzeba więc uważać. W miastach to już w ogóle trzeba się przestawić na inne myślenie i mysleć za siebie, przechodniów, kierowców i za Diaboła Stróża też.

Cyferka oznaczająca naszą odległość od Torino malała. W miarę jej malenia oraz pokonywania kolejnych rondek i maleńkich miejscowości, zastanawialiśmy się, czy uda nam się ominąć Turyn, a nawet w ogóle do niego nie wjechać. Słońce już zaszło, a my byliśmy tuż tuż. Tereny niepokojąco się wypłaszczyły i zaczęły przypominać Polskę. Długie, niekończące się łąki i wieczorny ruch, do którego nie byliśmy wcale przyzwyczajeni.

Gdzieś blisko Turynu znajduję boczną drogę tak, by jeszcze bardziej „zbocznić” nasz ślad, który obchodził miasto możliwie daleko. Teraz miało być jeszcze dalej. Wbiliśmy się najpierw między jakieś budynki magazynowe, wylądowaliśmy na małym osiedlu, by w końcu przez chodnik dopaść z powrotem „naszej” drogi.

Zakaz dla rowerów wyrzucił nas na jakąś DDR, na której przeprowadziłem precyzyjną operację wymiany baterii w tylnej hipciowej lampce. Operacja zakończyła się powodzeniem, a pacjent zmarł, bo pękł maleńki zawiasik, który trzymał lampkę w kupie. Na okoliczność śmierci naszego bohatera obwiązałem lampkę kirem żałobnym utworzonym z czarnej taśmy izolacyjnej. Mimo że trup, to jednak ożył. Czyli że zombie. Działa, świeci – można jechać.

Było płasko, było przyjemnie, bo nawet ruch się zmniejszył, a zza chmur wyszedł piękny księżyc.

Rozważaliśmy rozbicie się w jakimś sadzie owocowym by przy okazji noclegu załatwić sobie kolację, ale jak na złość żaden się nie pojawił. Pojawił się za to niewielki lasek, w którym zupełnie bez czołówek, za to w towarzystwie szczekających psów, rozbiliśmy namiot na suchych liściach. Podczas rozbijania wszystko tak szeleściło, że miałem wrażenie, że wszystkie okoliczne wioski już wiedzą, że jesteśmy w okolicy.

Nikt jednak nie przyszedł. Nawet psy się uspokoiły.


  • DST 197.24km
  • Czas 13:02
  • VAVG 15.13km/h
  • Podjazdy 2959m
  • Sprzęt Zenon
Środa, 23 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 12

W nocy paskudnie wiało i trochę padało. Zbierając namiot rano musiałem sobie radzić z mokrym tropikiem, co nigdy nie jest przyjemne. Do tego chmury, niewielka mgła i wisząca w powietrzu groźba deszczu nie dodawały uśmiechu. Sześć stopni, ruszamy. Dość szybko robimy postój, bo trasa jest tak nudna, że musimy zasilić się kofeiną. Niewiele pomogła.

Przełęcz Św. Bernarda czeka na nas na niecałych dwóch i pół tysiąca metrów. Na razie trzeba jednak pokonać paskudną drogę, która dopiero pod koniec ma się rozdzielić na części transportową i turystyczną. Póki co jest szaro, brzydko i nudno, do tego duży ruch, również ciężarowy. Trudno. Jakoś jechać trzeba. Dolina – pewnie nawet ładna w słońcu – teraz jest usypiająca i przytłaczająca.

Spokojny podjazd zmienia się w serpentyny. Dojeżdżamy do jakieś miejscowości, w której jest automat z serem żółtym.

Wjeżdżamy w długi tunel przeciwlawinowy, zastanawiając się, czy gdyby zdarzyła się konieczność nocowania, bylibyśmy w stanie przespać spokojnie noc w zagłębieniach wyglądających jak komórki na jakieś klamoty składowane przez drogowców.

W końcu nadchodzi to, na co czekaliśmy: droga chowa się w tunelu, znak mówi, że Milano 206 km, Torino 146 km, a my skręcamy w prawo w kierunku przełęczy. Od razu robi się spokojniej. Ruch się zmniejsza, pojedyncze samochody wskazują na wyjazdy turystyczne, ciężarówki jadą tunelem. Ładnie ośnie… co? Zbocza są takie troszkę białawe. I takie białe w szumiącym wietrze zaczyna nam spadać na kurtki. Pewnie zwiewa ze zbocz. W końcu śnieg? Teraz?

Gdy po chwili zauważyliśmy, że białego coraz bardziej przybywa, a na słupkach przy drodze pojawiają się „zęby”, uznaliśmy, że chyba sypie. Zrobiło się dużo chłodniej, temperatura spadła do zera stopni, więc zabunkrowani za sporym kamieniem założyliśmy dodatkowe warstwy odzieży. Hipcia ochoczo korzystała z moich mobilnych palców, mrucząc coś o tym, że to niesprawiedliwe, że ja sobie pracuję gołymi dłońmi od chwili, pomagając jej pozapinać spodnie, ochraniacze, wyciągając rzeczy z sakw, a ona usiłuje rozgrzać dłonie w dwóch parach rękawiczek i nadal tego nie może zrobić.

Ruszyliśmy. Tempem dość spacerowym. Można było szybciej, ale Hipci od tego zimna zrobiło się aż niedobrze i musieliśmy przez to się nieco wlec. Śnieg sypał coraz bardziej, światła mieliśmy już włączone od dawna. Hipcia przestała się odzywać, ale z tego, że nadal przebierała nogami, wnioskowałem, że jeszcze żyje. Zresztą tam, żyje: ważne, że jedzie.

Wyprzedziło nas kilka samochodów, niektórzy nawet machali, a większość, jak zwykle, patrzyła na nas jak na kosmitów. Na przełęczy już do tej pory syty zimowy krajobraz stał się jeszcze bardzie zimowy. A tu jak na złość musieliśmy się zatrzymać i zmienić baterie w GPS-ie.

Wjeżdżamy z powrotem do Włoch. I, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pogoda się zmieniła. Momentalnie wyszło słońce. Przez długi czas jeszcze zjeżdżaliśmy ubrani jak na wojnę, wliczając w to maski na twarzach, dopiero długi kawałek później pozdejmowaliśmy to z siebie. Nie do końca było to najlepsze rozwiązanie – teraz przejeżdżające samochody strzelały nam kryształkami soli prosto w usta. Tak, droga była posolona i to naprawdę solidnie.

Zjechaliśmy do Aosty i obraliśmy kierunek na Mt. Blanc. Dość szybko zdejmujemy z siebie jeszcze kilka warstw, bo temperatura naprawdę podskoczyła, do tego jedziemy pod górę i to pod dość silny wiatr. Hipcia co prawda protestuje i jak znam ją i jej zamiłowanie do ciepła, to mogłaby dojechać na samą górę ubrana jak bałwanek, ale ja nie miałem ochoty moczyć ciuchów bardziej niż jest to konieczne.

Robi się duży ruch, ale nieszczególnie nam to przeszkadza – mamy do pokonania niewiele ponad 30 kilometrów, czyli niecałe dwie godziny jazdy. Później odbijemy na kolejnego, tym razem małego Bernarda. Ale jest w tym wszystkim haczyk: jeśli w ciągu tych trzydziestu kilometrów nie znajdziemy otwartego sklepu, to najprawdopodobniej będziemy jechali do jutrzejszego południa na tym, co do tej pory kupiliśmy. A niewiele już tego zostało.

Fragment trasy spędziłem z nosem w mapie, szukając na zbliżeniu ikonek sklepu. Cała droga była naprawdę ładna: małe wioski, co chwilę ustawiony na wzgórzu zameczek, tak, jakby tej drogi trzeba było jakoś szczególnie pilnować.

Robota jednak czeka. Mam ustawioną nawigację tak, żeby dopiero na zbliżeniu w skali 200 m pojawiają się ikonki szczegółów mapy, więc przeglądanie trwa trochę. Znalazłem kilka sklepów, ale do żadnego z nich Hipcia nie chciała zjeżdżać – bo za daleko od drogi, bo trzeba w dół zjechać i takie tam. Gdy już powoli zamierzałem przejść w tryb oszczędzania cukierków zachomikowanych w mojej torebce na ramę, jakimś cudem objawił się nam zupełnie niezaznaczony na mojej mapie supermarket. Duży, piękny supermarket.

No i Hipcia wsiąkła. Sprawdziłem mapę papierową. Sprawdziłem GPS-a. Porównałem jedno z drugim. Zrobiłem trochę zdjęć dookoła. Sprzątnąłem papierki z sakw. Posiedziałem tępo patrząc przed siebie. W końcu. Po czterdziestu minutach wróciła. Czterdziestu! Ale w zamian miała dwie pełne siaty żarcia. Część z tego pochłonęliśmy natychmiast. Do bidonu wlałem sobie słodkie picie. Od kilku dni miałem taką tradycję – kupowania najtańszej oranżady lub czegoś tego typu i wlewania do bidonu. Ileż radości to daje!

Hen przed sobą widzimy olbrzymią górę, zakładamy, że jest to właśnie Mount Blanc. I zakładamy, że go widzieliśmy, bo po chwili znika za chmurami i tyle było z naszych widoków. Drogowskazy prosto sugerują kierunek na Mt. Blanc właśnie i dodatkowo na Szamonowo (Chamonix). My ruszamy w lewo, czyli na południowy zachód.

Na dzień dobry serpentynki, trzeba się wspiąć wysoko na zbocze. Od razu zrobił się mniejszy ruch i też zrobiło się jakoś ładniej i przyjemniej. No może poza chmurami. Chmury sugerują nam, że na małym Bernardzie może być powtórka z dużego Bernarda. Czyli że śniegi i takie tam. Jakoś wcale nie pocieszyła nas sunąca w górę solarka.

No i co, wywróżyli sobie. Im wyżej, tym wietrzniej, powoli też zacinał w oczy drobny śnieg. Za jakimś opuszczonym budynkiem ubraliśmy się ciepło, szczególnie, że zapadał już zmrok i temperatura dość gwałtownie spadała, za to wzmagał się wiatr.

Sama przełęcz… zima. Pasuje do prawie 2200 metrów, a jakże! Dwumetrowe zaspy, zimowy krajobraz, tak, jakby wjechać do zupełnie innego świata. Przed chwilą asfalt był czarny, a po nim przepychane wiatrem gnały pojedyncze płatki śniegu – tutaj jechaliśmy po regularnie zasypanej drodze. Postój na przełęczy krótki i symboliczny: fotka w ostatnich promieniach dnia, sprawdzenie temperatury (minus jeden) i ruszamy w dół.

Witamy we Francji.

Na zjeździe było jeszcze gorzej: momentalnie zalepione okulary trzeba było zdjąć, wystawiając oczy na zacinający śnieg. Droga bez żadnych barierek, ze stromym zboczem czekającym na tego, kto wyjedzie poza asfalt; do tego wcale nie pocieszał fakt, że wpadnie się w piękny, miękki śnieg.

Ledwo ogarniając krawędzie drogi miejscami mknąłem z prędkością nawet 15 km/h. I czułem się jak Kubica. Co ciekawe, ja miałem łatwiej, bo do orientowania się w terenie miałem jeszcze świecące przede mną czerwone światełko Hipci. Ona z kole i, gorzej przecież widząc ode mnie, miejscami tak gnała, że widząc którędy jedzie nadal nie czułem się pewnie i zupełnie nie ogarniałem, gdzie kończy się asfalt. Co ona miała wtedy w głowie – tylko ona wie.

Śnieg powoli przestawał padać. Zastąpił go deszcz i mokra nawierzchnia. Wreszcie można było udawać, że wiemy, dokąd jedziemy. Wilgotność i pęd powietrza robiły swoje. Było cholernie zimno. Widok pięknej doliny z ładnie oświetlonym Bourg Saint-Maurice wcale ciepła nie dodawał (ale za to było ładnie).

Co jakiś czas sprawdzałem, jak w miarę naszego zniżania się opada temperatura. Powoli robiło się znośnie, ale nie było co się czarować, cieplej już nie miało być. W końcu serpentyny pożegnały się z nami, wyjechaliśmy na główną drogę. Tam zaskoczył nas znak o sugerowanym odstępie od rowerzystów. Tego jeszcze nie widzieliśmy.

Powoli ruszamy w kierunku kolejnego czekającego nas podjazdu. Gdy z daleka widzimy, że już za chwileczkę droga wespnie się na kolejne zbocze serpentyną, postanawiamy zanocować. Zjeżdżamy na leśny parking. Zostawiamy rowery w towarzystwie koparek i spychaczy i wchodzimy w las. Jest ciężko – wszystko wskazuje na to, że robotnicy, którzy pracują na mijanych przez nas maszynach, właśnie w ten las chodzą za potrzebą. Po dłuższej chwili szukania znajdujemy dobre miejsce – czyste i pachnące dla odmiany lasem. Przyciągamy rowery, rozbijamy namiot i idziemy spać. W końcu jutro ma być ciekawie.


  • DST 152.90km
  • Czas 12:05
  • VAVG 12.65km/h
  • Podjazdy 3351m
  • Sprzęt Zenon
Wtorek, 22 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 11

W nocy nikt nam nie przeszkadzał (no może z wyjątkiem ryczącego jelenioniedźwiedzia), w nocy w okolicy przejechał tylko jeden samochód. Gdy wstaliśmy, było ciepło… w namiocie. Na zewnątrz nadal cztery stopnie, co było niezbyt przyjemną dla Hipci temperaturą na poranne krzątanie się wokół namiotu. Na szczęście już za chwilę wróciliśmy do wczorajszego trzynastoprocentowego podjazdu, więc mi od razu, a Hipci tradycyjnie za dłuższą chwilę zrobiło się ciepło. Ale Hipcia w nagrodę za to, że była dzielna, zobaczyła jelonka. A ja nie.

Nadal było ładnie. Wschodzące słońce oświetlało powoli zbocze, a przed nami wisiała jedna, bardzo duża ściana, zachęcająca do wspięcia się na nią. Eiger.

Fotek mu narobiłem wiele, zresztą od pewnego momentu Hipcia co chwilę odwracała się i mnie poganiała, bo co jakiś czas zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Na szczycie, przy maleńkim schronisku, ubieramy się do zjazdu. Znaków „uwaga – autobus” było sporo, do tego na asfalcie była namalowana kombinacja znaków drogowych rower+autobus+autostrada=szpital. Wcześniej też się pojawiała, ale wtedy nie zwróciłem na nią uwagi, patrząc raczej na wymalowane jaskrawą farbą treści dopingujące jakiegoś konkretnego kolarza.

Podczas zjazdu bardzo szybko dowiedzieliśmy się, po co te znaki. Zjazd, nie dość że bardzo stromy, do tego był tak wąski i kręty (w niektórych miejscach dodatkowo narysowano znaki „uwaga – autobus”), że ktoś nawet nie mający ambicji bicia rekordów prędkości mógł się zupełnie przypadkowo wmeldować czołowo w busa, który musiał tu zajmować praktycznie całą jezdnię. Na szczęście drogę mieliśmy tylko dla siebie.

Pomiędzy zielonymi pagórkami, domkami, przez asfalt niewiarygodnie upaprany krowimi kupami zjechaliśmy do Grindenwaldu. W samą porę – akurat gdy się rozszerzyło, minęliśmy jadący pod górę autobus.

Grindenwald to takie Zakopane, tylko bardziej strome. Turystyczna mieścina, hotele, sklepy, pamiątki, a do tego tłum turystów. Tym razem pod koła włazili nam Azjaci.

Dość szybko opuszczamy tę miejscowość i niezbyt ostrym zjazdem (dla odmiany) docieramy do Interlaken. Stąd wzdłuż jeziora prowadzi nas bardzo wygodny szlak rowerowy. W większości jedziemy po płaskim, z lekkimi pagórkami. Jeśli droga ma prowadzić przez miejscowość, to jest zakaz dla rowerów i informacja dla nas. Wiemy, którędy jechać, jeśli DDR się kończy, to dostajemy elegancki wjazd na jezdnię. Jest to naprawdę przyjemny kawałek trasy przejechany w klimatach niepokojąco przypominających norweskie fiordy. Ale pewnie na każdy widok typu góry i jezioro, patrzeć już zawsze będziemy jak na „norweski”.

Po jakichś dwudziestu kilometrach totalnej laby (i przystanku z widokiem na jezioro i szybkiego batona) dojeżdżamy do Spiez. Tam w trakcie całkiem ostrego podjazdu zatrzymujemy się. Hipcia idzie do COOP-a po zakupy (jakoś nie lubiliśmy robić zakupów w tej sieci i słusznie bo akurat przypadkowo kupiliśmy przeterminowane baterie; na szczęście na tej wyprawie w tej sieci robiliśmy zakupy tylko raz), a ja smaruję rowery, jeden z pedałów, który prawdopodobnie skrzypi, poprawiam też owijkę na kierownicy. Potem wysyłam tradycyjnego zakupowego SMS-a, jemy przepyszne pączki z kremem, które kosztowały fortunę i ruszamy w drogę, mijając za kilka metrów Lidla co wyraźnie wkurzyło Hipcię.

Od tego momentu robi się nudno. Trasa prowadzi pod wiatr, jednostajnym rytmem, jednostajną trasą wzdłuż rzeki, trawersując prawe zbocze i jakby ciągle pod górę. Na pewno na nastrój wpływa to, że cały dzień jest pochmurno. Niemniej jednak jedyną atrakcją są wahadła na podjazdach (na jednym nawet całkiem solidnie blokujemy ruch, bo nie udaje nam się opuścić terenu podczas jednej… dwóch zmian świateł!). Po drodze mijamy jeszcze klika sklepów, można było w nich zrobić zakupy na dzień no ale już mieliśmy z głowy.

Wyjeżdżamy na niewielkie wzniesienie (tam mijamy dwójkę starszych sakwiarzy), z którego zjeżdżamy do miejscowości Saanen. Tam, ku naszemu zdziwieniu, widzimy, że wszystkie dzieci idące ze szkoły były po ubierane w kamizelki odblaskowe i to nieważne czy szły same czy z rodzicami. W sumie to rodzice też mieli kamizelki. Bezpieczny kraj.

Stamtąd równie atrakcyjną trasą wyjeżdżamy na pagórek pomiędzy dwoma szczytami, z których jeden był wyposażony w kolejkę linową. Dzień dobry, witamy na Col du Pillon. Całe tysiąc pincet metrów, panie.

Niemniej jednak coś się zmieniło. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie napisy zmieniły się na francuskie. Również zmienił się sposób przedstawiania ludzi na plakatach wyborczych (tak, znowu wybory): w niemieckiej części stawiano na przedstawienie rolnika, coś jak nasze plakaty PSL-u, we francuskiej – najchętniej manager średniego szczebla, oczywiście w garniturze.

Zjazdu, choć całkiem sympatycznego, było całe pięć kilometrów, zanim zdążyliśmy się zorientować, już przez francuskojęzyczną miejscowość pedałowaliśmy w stronę Col de la Croix (czyli po polsku „Przełęczy Krzyżne”), na 1778 metrów. Ten podjazd dla odmiany był nieco ładniejszy. Na pewno plusem był brak ruchu, ale do tego nieśmiało pojawiły się jakieś widoki. Raz przy okazji postoju technicznego zostałem nieco z tyłu i mając Hipcię w zasięgu wzroku goniłem ją przez jakieś dwa kilometry. Na przełęczy duży napis, chmury, wiatr i… I toaleta!

Przy okazji przymusowego postoju każde z nas miało okazję podziwiać młodych Szwajcarów, którzy umocowawszy kamerkę do zderzaka samochodu, zjeżdzali na longboardach. Jedno z nich jeszcze miało coś w rodzaju ochraniaczy na różne strategiczne części ciała, drugie jechało całkowicie na żywca.

Zjazd był ohydny. Nie dość że nierówny, to później prowadził po asfalcie, przez który, na stromym zjeździe, puszczone były tory kolejki. Dodałem, że ruch był całkiem spory? Później też nie było lepiej – droga prowadziła przez wioski z niewiarygodnie stromymi pojedynczymi fragmentami zjazdu.

W końcu dojechaliśmy do Bex. Stąd mieliśmy – już po zmroku – łagodny i przyjemny zjazd aż do samego Martigny. Droga główna, więc nie przejmowaliśmy się zbytnio możliwymi nierównościami, gnając sporo powyżej 30 km/h. W międzyczasie zaczęły pojawiać się napisy z treścią „Col du Grand-Saint-Bernard”, co upewniało nas w tym, że poruszamy się we właściwym kierunku.

W Martigny chwila nawigacji i szybki przystanek na stacji. Czas wydać ostatnie franki. Po drodze na realizację misji znalazłem na parkingu kartę płatniczą. Postanowiłem ją zostawić u obsługi.

Przeliczyłem drobniaki i wyszło mi, że kupię za to całe cztery Kit-Katy. Z tymiż w ręku podszedłem do kasy i postanowiłem najpierw załatwić kwestię karty.

- I found this on parking – podaję kartę.

- Oui – wskazuje mi terminal.

Ok., nie zrozumieliśmy się. Myśli, że chcę kartą płacić.

- No, no, I found this on parking, I’d like to leave it here.

- Oui, oui żaba żaba poddaję się – i znowu wskazuje na terminal.

- No. This – wskazuję na kartę – Parking – wskazuję na parking.

- Udało się. A przy okazji okazało się, że pani jednak po angielsku mówi.

Z łupem w postaci batonów wróciłem do Hipci. Ruszyliśmy powoli w górę, ciemnym asfaltem, w kierunku bardzo ciemnych zbocz. Zaczęło kropić. Przestało. Zaczęło wiać. Nie przestało.

Po dłuższej chwili wspinaczki decydujemy, że czas na nocleg. Po chwili rozglądania się po bokach decydujemy się na ciekawy wariant – wbiegam na górę na jeden z pokrytych trawą tuneli, a po sprawdzeniu terenu ściągam do siebie Hipcię i rowery. Nie dość, że śpimy nad tunelem, to jeszcze dzięki naszej lokalizacji nie słyszymy w ogóle samochodów.

Na noc zostaje tylko wiatr.




  • DST 192.81km
  • Czas 12:27
  • VAVG 15.49km/h
  • Podjazdy 2936m
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 21 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 10

Noc była ciepła, rano również. Ruszamy dość szybko na szlak przez jeszcze zacienioną dolinę. Podjazd rozpoczyna się od razu, ale na początku jest dość skromny. Tradycyjnie po jakiejś godzinie jazdy zatrzymujemy się na szybkie śniadanie. Chwila przerwy i suniemy dalej przez mniejsze miejscowości. Podjazd coraz bardziej się wyostrza.

Wspominałem, gdzie się wybieramy? Przełęcz Św. Gotarda. Dziś zaczynamy od wyskrobania się na 2108 metrów powyżej poziomu moża.

Po drodze próbuję wyciągnąć z Hipci, ile tego bruku tam będzie – czy to będzie cały podjazd, czy jego fragmenty. Nagle tego typu informacje stały się istotne ze względu na pękniętą szprychę. Hipcia niestety nie była mi w stanie powiedzieć więcej, z wyjątkiem tego, że ktoś tam kiedyś pisał, że jest. Ten bruk, znaczy się.

Najciekawszy fragment podjazdu rozpoczął się w miejscowości Airolo, gdzie zrobiło się stromo. Na GPS-ie witała nas plątanina dróg – naszej, autostrady i kilku lokalny. Było spokojnie, bo cały ruch pojechał albo przez tunel, albo główną. Byliśmy tylko my, słońce i bruk. Tak, bruk. Ów pojawił się dość szybko i przez długi czas pozostawał w proporcjach 1:1 z asfaltem.

Cały podjazd dał mi dużo czasu na oglądanie widoków, bo brukowe kawałki przejeżdżałem dużo wolniej niż bym chciał i mógł, ze względu na to, żeby nie generować niepotrzebnych podskoków i niechcący nie pęc sobie kolejnej szprychy. Jedna wystarczy.

Droga wspinała się na zbocze przeplatając się z estakadami drogi dla samochodów. Dodatkowo pojawiały się a to dzikie skręty będące awaryjnymi zjazdami, a to prowadzące niemal pionowo w dół drogi dojazdowe do jakichś gospodarstw.

Główna droga w końcu zniknęła, przejeżdżając na zachodnią stronę zbocza. Nam został już tylko najbardziej klimatyczny kawałek, cały po bruku, z króciutkimi serpentynkami, przypominający mi (szczególnie w tym słońcu) obrazki z filmów z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Przyjemnie patrzyło się na idealnie poukładane kamienie na ścianach i ładnie ułożone kamienie brukowe, wszystko na pewno po kolei, sztuka po sztuce. A podobno ułożenie dobrego bruku to też trudna sztuka.

Na drodze wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów, kilka motocykli i jeden cudak w samochodzie z początku XX wieku z odkrytym dachem i obowiązkowym strojem „z epoki”.

W końcu przełęcz. Jakże była inna od tego, co do tej pory przejechaliśmy. Jezioro, tak. Skały, tak. Ale do tego kupa ludzi, pomnik, muzeum, restauracja, wiele samochodów i główna droga, która tutaj właśnie łączyła się z naszą.

Niezbyt długo tu zabawiliśmy, tylko przez chwilę i dyskretnie śmiejąc się z rowerzysty, który tuż przed nami wywalił się idąc.

Bardzo szybko zaczęliśmy się szykować do zjazdu, który był tak prosty, że bez problemu wyciągnąłem rekordowe 76 km/h. Byłoby więcej, ale przede mną pojawił się parking z samochodem, który usiłował włączyć się do ruchu. Wolałem zwolnić, bo miałem już w oczach typowego Polaka, który na pewno zdąży się włączyć, bo to „panie tylko rower jedzie”. I raczej mógł nie przypuszczać, że ten rower zasuwa grubo powyżej 60 km/h.

W Hospentalu skręt w lewo i napis „Furkapass”. No to jedziemy. Rozgrzewkowy, prościutki fragment przez przyjemną dolinkę, możliwość nacieszenia oczu pięknymi widokami słonecznych zbocz i… czas zasuwać w górę. Musimy przecież wyjechać powyżej 2400 metrów!

Ruch, niestety, był duży, co na tych wąskich serpentynach nie należało do najprzyjemniejszych. Osobówki jeszcze by uszły, ale autokary i cały wojskowy – tak! - transport na ciężarówkach na pewno nie ucieszyły się z faktu, że blokujemy kompletnie całą drogę. W to wszystko z każdej możliwej strony wjeżdżały parady motocyklistów, jeżdżących, tradycyjnie, licznymi stadami. W jednym miejscu przewodnik innego z kolei stada (grupa czerwonych kabrioletów marki Ferrari) zatrzymał całą swoją grupę tylko po to, by nam pomachać i zrobić fotkę.

Jeden z przystanków na podjeździe poświęciliśmy na fotki w pobliżu znaku „James Bond Str.”. Faktycznie, to na tych serpentynach kręcono sceny z Goldfingera. Kiedyś to w filmach były pościgi, nie to co teraz.

W jednym miejscu robię bardzo szybki postój na dotankowanie wody. Wspominałem, że było ciepło? Było. Bardzo. Woda schodziła bardzo szybko. Drugi postój zrobiłem wyżej, gdy krótkie jednak serpentyny przeszły w coś w rodzaju łagodnego trawersu. Tam gdzieś wyprzedził nas jedyny tego dnia spotkany sakwiarz, a przy parkingu, który był parkingiem wejściowym dla turystów (albo dla wspinaczy) zatankowałem wodę z wodospadziku. Hipcia pojechała. Zerknąłem na licznik. Gdy ją dogoniłem, było już dwa kilometry dalej, a podjazd nie był wcale stromy.

Sama przełęcz zachwyciła. Jeziorko, widoki i wąska nitka drogi. Idealnie!

Czas jednak pędzić dalej, kolejne widoki czekają!

Zjazd najpierw był długi i prosty, później przeszedł w ostre serpentynki. Gdy stanęliśmy zrobić zdjęcie, Hipcia powiedziała wskazując na zbocze przed nami „Ty, no pa, ale podjazd.”. Faktycznie. Serpentyny wiły się pięknie i ostro, wrzynając się niewiarygodnie w strome zbocze. Ruszyliśmy. Kawałek dalej, na zakręcie, powiedziałem Hipci „No to zaraz tam będziemy”. Po sprawdzeniu mapy nie miałem bowiem wątpliwości – to był podjazd na Grimselpass (2165 m).

Zjazd był miejscami stromy. Raz tak zaskoczyła mnie serpentyna (albo otumaniła własna głupota – niepotrzebne skreślić), że przez chwilę rozważałem, w które miejsce ściany (i jak) powinienem uderzyć. Na szczęście udało się zatrzymać. Niecały metr od betonu.

Od razu ze zjazdu wjechaliśmy do maleńkiej miejscowości, w której rzuciła się w oczy stacja kolejowa, zupełnie nie pasująca do całości, oraz kilka autokarów i olbrzymia ilość żydowskiej młodzieży. Rzucił się w oczy też początek podjazdu. Znowu z zaskoczenia, znowu stromo i… znowu Hipcia nie zdążyła przewachlować przełożeń na lekkie. Przymusowy krótki postój i ruszamy.

Jak zabawnie było patrzeć na zbocze, które pojawiało się po wschodniej stronie! Tam przecież przed chwilą byliśmy. I tą drogą zjeżdżaliśmy. A teraz znowu pniemy się w górę. Po co my sobie to robimy?! Nadal nie wiem, ale jest przyjemnie.

Część podjazdu poświęciłem na grzebanie po GPS-ie. Już wcześniej, jeszcze rano, sugerowałem zrobienie zakupów, ale odpowiedź mogła być tylko jedna „I co, będziesz wiózł to wszystko w górę”? A teraz zastanawiałem się, czy uda nam się gdziekolwiek zrobić zakupy. Albo, inaczej: czy wjedziemy chociaż do jakiejś miejscowości na tyle dużej, że mieliby tam sklep.

Serpentyny były świetne. I aż szkoda, że dość szybko się skończyły. Na przełęczy zaskoczyła zrobiona z żelastwa rzeźba dwójki motocyklistów. Tradycyjnie było tam również jezioro. Chwilę analizowaliśmy, czy czasem nie zrobić sobie odbitki na Obertalsee, ale uznaliśmy, że lepiej trzymać się planu.

Tym razem zjazd był łagodniejszy. Po drodze minęliśmy dwie tamy. Droga coraz bardziej i coraz częściej zaczęła wpadać w cień i robiło się coraz chłodniej, postanowiliśmy jednak zjeżdżać, by dojechać do jakiejkolwiek miejscowości. Wjechaliśmy. I jakimś cudem na kilka minut przed zamknięciem udało się nam zrobić zakupy w Volgu. Mimo, że Szwajcaria jest bardzo droga, Hipci udało się kupić wszystko co potrzeba i jeszcze trochę ponadto. Najważniejsze - czyli szwajcarski ser - i tak zostało kupione. Hipcia bowiem w każdym państwie przez które przejeżdżaliśmy musiała prócz lokalnego piwa kupować sobie coś „lokalnego”.

Teraz już zrobiło się przyjemnie. Mamy żarcie, więc mamy wszystko, czego nam potrzeba. Nie mamy ciepła. Delikatnie mówiąc, czekając na placyku wyposażonym w kamień do bulderowania i jakieś muzeum lotnictwa, począłem odczuwać lekki dyskomfort termiczny. Gdy spakowaliśmy i ruszyliśmy w dół, Hipcia skomentowała swój dyskomfort stwierdzeniem „Kurwa, ale mi zimno!”.

Droga miała prowadzić pięknym zjazdem prosto nad Brienzersee, z długim, płaskim fragmentem. Byliśmy przygotowani na tę ewentualność i bardzo szybko odbiliśmy w kierunku Grindenwaldu – była to opcja, którą mieliśmy sobie rozważyć. No i rozważyliśmy, w zasadze bez niepotrzebnego gadania.

Na dzień dobry dostaliśmy ostry podjazd dochodzący do 14% na wąskiej drodze przerzynającej strome zbocze, do tego z dużym ruchem lokalnym (i osobówki, i traktory). Nieco wyżej dojechaliśmy do miejscowości o uroczej nazwie „Zwirgi”, gdzie minęliśmy budynek elektrowni, rzuciliśmy okiem na samą wioskę, niewiarygodnie wręcz wbitą w strome zbocze i ruszyliśmy dalej.

Im bardziej słońce chowało się za górami, tym mniejszy był ruch. W końcu ograniczyło się to tylko do pojedynczych rolników wożących w przyczepce bydło.

Wjechaliśmy w las ponad którym wystawały potężne szczyty. I zrobiło się ciemno. Droga prowadziła po zboczu, czasem robiąc podwójne serpentynki i wrzucając nas tym samym kilkanaście metrów w górę. Co jakiś czas, bardzo sporadycznie, pojawiały się tablice z zasadami w tej okolicy, w tym z bardzo wyraźnie podkreślonym zakazem biwakowania. Nie mieliśmy żadnego zamiaru się tym przejmować. A nawet gdyby przyplątał się jakiś upierdliwy strażnik, to jesteśmy w stanie mu udowodnić, że my jesteśmy tu tylko przejazdem i nie przerywając jazdy dociągnąć choćby do Grindenwaldu. Choćby i do rana miało zejść, a niech siedzi i jedzie z nami: w końcu jechać wolno, nocować nie wolno.

Już zupełnie po ciemku dojechaliśmy pod „Hotel Rosenlaui”. Światła z hotelu unikaliśmy jak ognia, wyłączając chwilę wcześniej tylne lampki. Ruch już zupełnie zniknął, więc tylne stały się zbędne, zdradzały jedynie naszą pozycję. Przednie też stawały się zbędne, bo na niebo wyszedł księżyc, a kontury wysokich gór pięknie malowały się na ciemnym niebie.

Nagle z lewej strony zbocza ozwał się pojedynczy, długi ryk. Jedni twierdzą, że niedźwiedzie ryczą, inni, że jednak nie. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy to rykowisko, czy też jakiemuś misiowi ktoś na odcisk nadepnął. Ryki zaczęły się wzmagać, więc uznaliśmy, że to jelonki. Ale niepokój pozostał.

Po pokonaniu giętkiego szlabanu na drodze, który, jak uznaliśmy, był przeznaczony dla obcych samochodów, nagle zaatakowała nas siedemnastoprocentowa ścianka. Tuż za nią była kolejna, trzynastoprocentowa. Ten moment wybraliśmy na odpowiedni na szukanie miejsca na nocleg. O dziwo w stronym lesie udało się znaleźć coś odpowiedniego. Było nawet płasko. Ciepło też – całe cztery stopnie.


  • DST 130.76km
  • Czas 12:01
  • VAVG 10.88km/h
  • Podjazdy 3954m
  • Sprzęt Zenon

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl