Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Poniedziałek, 28 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 17

Poranek był słoneczny, ale chłodny. Nie tracąc czasu wróciliśmy do wczorajszej trasy, rezygnując z opcji dalszej wspinaczki szutrówką, która prawdopodobnie wyjeżdżała trochę wyżej na naszej trasie.

Słońce świeciło, ale gdzieś daleko. Nas otulała chłodna i ciemna, poranna zieleń lasu. Droga pięła się w górę, ale, jak to czasem bywa porankami, wszystko szło jak krew z nosa. Chłód irytował, widoki nie chciały się pokazywać, wszystko uratował zając, który wskoczył Hipci pod koła.

Zrobiliśmy krótką, śniadaniową przerwę na wyrytym w zboczu parkingu, z którego rozpościerał się piękny widok na pobliską dolinę. Słońce już tam grzało, a my ciągle byliśmy po niewłaściwej stronie zbocza. Tereny przypominały jurajskie dolinki: upstrzone głazami, z błotnistymi, śliskimi ścieżkami prowadzącymi stromo pod górę.

Na którymś z prostych odcinków mijamy znak ostrzegający przed misiami. Czyli tutaj, dla odmiany, żyją.

W końcu lasy ustąpiły nieco łąkom, na których pojawiły się stada owieczek, leniwie wypraszanych z drogi przez pasterza. Rozświetliło się tez nad nami słońce. Żeby było weselej, obraziła się na mnie bateria w aparacie i wcale nie chciała współpracować.

Droga pod gorę skończyła się na niewielkiej, nieoznaczonej przełączce pod Monte Bodone. Stamtąd czekał nas zimny, nieprzyjemny, stromy i bardzo kręty zjazd do samego Trydentu. Pardon. Do Trento.

W mieście zdążyliśmy się prawie nie zgubić w porannym ruchu, rozebrać z ciepłych rzeczy, bo słońce zaczęło mocno przygrzewać i wyjechać tylko po to, by dowiedzieć się, że to, co mieliśmy oznaczone jako drogę, jest zakazana dla rowerów.

Wiemy dokładnie, dokąd chcemy się dostać, więc po kilku próbach wydostajemy się z miasta jedną z bocznych dróg, równoległych do autostrady, czy tam ekspresówki. Droga prowadzi po górę, trawersem, nieco powyżej niknącej w dole autostrady. Dość szybko stajemy na zakupy. Hipcia znika najpierw w jakimś sklepie by potem wybrać się drugi raz, do Lidla. Ja siedzę w słońcu, analizuję mapy i szukam kogoś, kto pomoże mi wybrać odpowiednią drogę do Castelnuevo. Można, oczywiście, jechać za GPS-em, ale lepiej mieć potwierdzenie, żeby nie wylądować na jakichś paskudnych szutrówkach.

W międzyczasie pozbywam się śmieci z sakwy, bezczelnie wyrzucając plastikowe butelki do kontenera z napisem „papier”. Tego na plastik nigdzie nie było widać. Nie uszło to wzrokowi jakiegoś pracownika jednego z pobliskich sklepów, bo wyszedł, wyciągnął te butelki i coś gniewnie do mnie mruczał.

W końcu znalazłem kogoś, kto wiedział, jak tam dojechać. Po chwili wróciła Hipcia i ruszyliśmy przed siebie. Słońce świeciło, grzało, zza jakiegoś płota porwaliśmy dwie kiści nieprzyzwoicie wręcz kwaśnych winogron, których część wylądowała w naszych brzuchach, a wcale nie mniejsza część, na rowerach, ich kierownicach i naszych palcach, ciapiąc i klejąc wszystko.

Droga prowadziła wzdłuż ekspresówki, głównie po płaskim, w jednym miejscu nawet przechodząc w szutrówkę i mały, ciekawy park, wyłączony dla ruchu samochodowego. Przez sam jego środek płynął strumyk, a droga prowadziła po ułożonych obok siebie płaskich płytach. Powiedziałem Hipci „uważaj” i nie skończyłem, bo nawet nie zwalniając przeleciała po tych płytach. Gdy po chwili, jadąc bardzo wolno, dołączyłem do niej, zapytała „no ale na co miałam uważać”. Na informację o tym, że te płyty mogły być – i pewnie były - śliskie, odpowiedziała niefrasobliwie, że nieświadomość jest błogosławiona.

W końcu jakąś drogą rowerową wjechaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Skończyło się płaskie, zaczęły się góry. Na dzień dobry czekała nas wspinaczka pod Passo Manghen. „Dzień dobry” brzmiało bardzo ironicznie, bo właśnie było późne popołudnie.

Początkowo całkiem przyjemne nachylenie (po drodze minęliśmy pole truskawek) dość szybko zostało zastąpione przez tępe, równe, solidne, dziesicio i dwunastoprocentowe podjazdy. Droga zacząła się nieco zakrzywiać, ale zamiast zwykłych serpentyn dostaliśmy spokojne, długie rękawy, prowadzące tam i z powrotem po kotle zbocza. W końcu zauważyłem, że za chwilę przetrawersujemy cały kocioł i z zachodniej strony wylądujemy na wschodniej. I że tam być może podjazd się skończy.

Trzymało praktycznie do samego końca. Gdy już stawaliśmy na przełęczy, właśnie robiło się szarawo. Dwadzieścia kilometrów podjazdu za nami.Ubraliśmy się i – robiąc krótką przerwę na doregulowanie mojego przedniego hamulca – zjeżdżamy w gwałtownie zapadającą ciemność.

Zjazd z początku biegnie trawersem po zboczu, potem robi się bardzo ostry, później za to kręty i wąski Dobrze, że księżyc oświetlał nam drogę. Wyprzedza mnie samochód, dojeżdża do Hipci, a potem odjeżdża… z tym, że Hipcia po prostu znika mi z oczu. Pędzę za nimi na tyle, na ile pozwala mi rozsądek i wyszarpywane z ciemności kontury jezdni, ledwo rozświetlane mdłym blaskiem mojej lampki. Po dłuższej chwili zjazdu, w miejscu, w którym jezdnia stała się sporo szersza, zauważam znajomy, czerwony błysk.

Po chwili doganiam i poznaję przyczynę nagłego przyspieszenia: samochód walił długimi, dając Hipci możliwość pełnego zorientowania się w przestrzeni, w związku z czym zupełnie zrelaksowana gnała sobie z prędkością, której ja nawet na prostych fragmentach nie próbowałbym osiągnąć.

Wyjeżdżamy znowu na nieco płaski fragment i prowadzący wzdłuż strumyka. Niebo rozświetla olbrzymi Superksiężyc. Niby spojeni jego widokiem ruszamy prosto w jego stronę. Pusta, szeroka droga prowadzi doliną. Do najbliższego skrętu mamy prawie trzydzieści kilometrów, więc jedziemy sobie beztrosko, omijając przez wioskę jeden tylko morderczy tunel, który wyrósł przed nami jako obwodnica.

Droga robi się bardzo przyjemna. Od kiedy wyszedł księżyc – a dziś jest już pełnia – robi się zupełnie jasno. Jedziemy sobie więc bez pośpiechu, gadając przez całą drogę. Nawet nie wiemy kiedy dojeżdżamy do Moeny. Tam przez jeden tunel rozpoczynamy wspinaczkę na przełęcz San Pellegrino.

Nie odjeżdżamy daleko. Temperatura zauważalnie spada i decydujemy się poszukać noclegu. Dość szybko wbijamy w las i nieco zaniepokojeni kimś, kto trzykrotnie przejeżdżał przy nas samochodem, zaszywamy się w ciemnym, wilgotnym i zamszonym zboczu.

  • DST 150.25km
  • Czas 13:07
  • VAVG 11.45km/h
  • Podjazdy 3814m
  • Sprzęt Zenon

Komentarze
Już coraz bliżej
yurek55
- 22:20 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl