Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wtorek, 29 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 18

W namiocie było ciepło, ale wystarczyło tylko postawić stopę poza namiotem, by poranek zaatakował chłodem. Bardzo sprawnie zebraliśmy i w oślepiającym słońcu zaczęliśmy powoli piąć się w górę. Hipcia od rana jechała w cieplejszej bluzce, ja cieszyłem się z tego, że zdecydowałem się założyć grubsze skarpetki, co i tak nie powstrzymało mnie przed szybkim założeniem ochraniaczy na buty.

Natychmiast pojawiło się zero stopni, a na samej Passo San Pellegrino, gdzie wyjechaliśmy na sam początek, licznik wskazał dwa stopnie na minusie. Słońce rozświetlające oszronione łąki wcale nie dawało ciepła i wcale nie cieszyliśmy się na myśl o tym, że za chwilę musimy zjeżdżać.

Do przełęczy prowadziło spore wypłaszczenie, na którym mogliśmy do woli nacieszyć oczy widokami.

Nie zjechaliśmy daleko: jedyne sześć kilometrów i ślad poprowadził nas w prawo. Witamy w Dolomitach. Dziś będziemy siekać przełączkę za przełączką.

Ta miała być krótka: ledwo siedem kilometrów. Passo Valles. Wyszło słońce. Zrobiło się ciepło. Podjazd nie puszczał dziesięciu procent, za to zauważyłem, że GPS zaczyna tracić baterię. Od pewnej chwili miałem na uwadze, że może to nastąpić i wiozłem ukryte w kieszeni zużyte baterie, które miały chociaż odrobinę uratować nam życie i umożliwić – poprzez ich zmiany – dojechanie do jakiegoś sklepu. W istocie, cały dzień spędziłem zatrzymując się co jakiś czas i cierpliwie wymieniając komplety miejscami.

W oślepiającym słońcu i sycącej oczy zieleni wytachaliśmy się na samą przełęcz. Jakieś zabudowania, duży parking, trochę ludzi. Nic tu po nas.

Łyknęliśmy nie wiadomo kiedy siedem kilometrów zjazdu i chwyciliśmy kolejny, siedmiokilometrowy podjazd. Na GPS-ie oznaczone szpileczkami początki i końce podjazdów wyglądały jak poduszka na igły, najeżone sztuka za sztuką.

Tym razem łagodny podjazd wyniósł nas na najładniejszą z dzisiejszych przełęczy. Na Passo Rolle z daleka przywitała nas solidna, górująca nad przełęczą od wschodu ściana zbocza. Majestatycznie zamykając wyjazd z przełęczy pozostawiała tylko cień nadziei, że poniżej znajduje się jakiś asfalt, który poprowadzi nas do zjazdu. Ale na zjeżdżanie było za wcześnie. Korzystając z dobrej pogody postanowiliśmy się zatrzymać na rogalikowy obiad.

Podczas zjazdu zatrzymałem się w pierwszej napotkanej miejscowości. Wykastrowane Świętomarcinowo (San Martino di Castrozza) miało sklep, ale bardziej zamknięty. Kolejna zmiana baterii miejscami i jedziemy w dół.

Ten zjazd był z kolei dłuższy. By dojechać do kolejnej przełęczy – Passo Cereda – musieliśmy trochę się pogimnastykować. Ostre, dwunastoprocentowe ścianki trochę nas zwolniły, ale na szczęście podjazd był krótki.

Myk-myk, kolejne zmiany baterii. Od dawna GPS-a sprawdzam tylko raz na kilka kilometrów, by mieć pewność, że nadal dobrze jedziemy.

Zamiast zjechać z przełęczy, po krótkim zjeździe rozpoczęliśmy kilkukilometrowy trawers raz w górę raz w dół, który zakończył się zjazdem do doliny.W miejscowości Agordo, która z góry wyglądała, jak coś dużego, zagadnąłem po włosiu przechodnia – starszego faceta. Moje ograniczone możliwości językowe („Bon giorno, alimentari…?”) najwyraźniej wystarczyły, bo facet wskazał prawidłowy kierunek.

Przemierzając uliczki rozglądaliśmy się uważnie na boki… jest! Coś w rodzaju pawilonu handlowego na parterze budynku. Minąłem kilka sklepów by wejść do zabawkowego. Baterie? Mieli!

Z ośmioma zakupionymi sztukami triumfalnie wróciłem do roweru, załadowałem je do GPS-a i nie przejmując się już niczym zacząłem przeczesywać miasto na mapie. Skoro mają takie sklepy, to musza mieć też coś większego. Okazało się, że Coopa minęliśmy dopiero co – kilkaset metrów wcześniej. Przy okazji przerwy zakupowej tknięty nagłym przeczuciem, ruszyłem lekko kołem – pojawił się lekki luz na piaście. Potwierdziły się moje przypuszczenia – piasta powoli umiera.

Spakowaliśmy zakupy i i ruszyliśmy na piątą dzisiaj przełęcz. Wtedy nie wiedzieliśmy, że będzie jakaś szósta, głównie dlatego, że tej akurat Hipcia nie zaznaczyła na mapie, więc po trzynastu kilometrach po części dziesięcioprocentowego podjazdu zaskoczył nas… zjazd z Passo Duran. Zjazd dziurawy i bardzo stromy, trzeba dodać.

Tuż przed zmrokiem zaatakowaliśmy ostatnią, jak się miało okazać przełęcz. W między czasie minęliśmy krzaczki kiwiowe. Podjazd robiliśmy przez ciemne wioski, wąskimi drogami, w jednym miejscu zobaczyliśmy, jak wyjadające liście z drzew sarny na nasz widok przeskakują na oko dwumetrowe ogrodzenie w kierunku pod górę.

Przełęcz zniknęła za nami w mroku. Paskudny zjazd po nieoświelonych, nieprzyjemnych serpentynach nie należał do najprzyjemniejszych. Ale to nie miał być jeszcze koniec dnia. Przed nami cel z tych męczących: dojechać możliwie najbliżej kolejnej przełęczy. Tak, by poranek stał się możliwie ciepły.

Samym rankiem mieliśmy pożegnać się z włoskimi Dolomitami, zostawiając za plecami ostatnią większą przełęcz. Stąd coraz bliżej do domu, stąd napotkamy tylko pojedyncze pagórki.

No, z tymi pagórkami to nie przesadzajmy.

Wszyscy bogowie Ziemii i Podziemia musieli się skrzyknąć i postanowić nam umożliwić realizację planu, bo kolejne miejscowości pojawiały się jedna za drugą i z góry uniemożliwiały nawet myślenie o noclegu, tak, jakby nad jezdnią, przy wjeździe do każdej z nich, stała wielka, iluminowana tablica z napisem „tu nie pośpisz, zapraszamy dalej”.

Gdy w końcu wypatrzyłem jakąś zieloną kapeńkę na mapie, która – jakimś cudem – mogła być lasem, postanowiliśmy skorzystać i poszukać, zwłaszcza, że mapa jednoznacznie wskazywała na to, że za chwilę zaczniemy podjazd i przestaniemy się tak sprawnie i szybko przemieszczać.

Wjechaliśmy między pola i stojące tam budynki, starając się nie zdradzać swojego położenia i zachowywać możliwie cicho. Było to bardzo utrudnione, bo jechaliśmy po szutrze.

Pierwszym pomysłem była szopa umieszczona tuż przy drodze. Wyglądała dość staro, więc przy świetle księżyca podkradłem się do niej i spróbowałem otworzyć drzwi. Szopa była stara, ale drzwi całkiem nowe. Do tego zamknięte na kłódkę. Za szopą było trochę równego i pozostawiłem sobie to miejsce w pamięci, by ewentualnie, jeśli nic się nie znajdzie, walnąć się tam, na bezczelna, na łące, ukryci z jednej tylko strony.

Kawałek dalej na tle ciemnego nieba zamajaczyła kępa drzew. Wjechaliśmy bliżej. Skacząc po mokrej łące z lampką w ręce dotarłem pod drzewa i przeszedłem się kilka razy widoczną tam ścieżką. Miejsca dużo, będziemy ukryci, nada się! Co prawda w okolicy widać zarys jakiegoś domu, ale przy odrobinie szczęścia okaże się to rano jakimś budynkiem gospodarczym. Zresztą tak właśnie wyglądało: pojedynczy prostokąt na tle nocnego nieba.

Zawołałem Hipcię, powiedziałem, gdzie upatrzyłem miejsce i jąłem przetrząsać sakwy w poszukiwaniu czołówki. Hipcia poszła sprawdzić miejsce i po chwili wydała z siebie złowrogi jęk. Wróciła i dość krytycznie wypowiedziała się o moim pomyśle.

Przeszedłem przez to miejsce kilka razy. Po ścieżce tam i z powrotem, połaziłem dookoła i nic. Hipcia poszła raz i wdepnęła w kupę, narżniętą idealnie na środku ścieżki.

Oddaliliśmy się od pechowego miejsca i podzieliliśmy zadaniami. Ja rozbijałem namiot, Hipcia mrucząc brzydkie wyrazy zajęła się czyszczeniem buta. Kiepsko szło, bo zabrudziły się dokładnie okolice bloku.

But spędził noc na zewnątrz, zawinięty profilaktycznie w reklamówkę, żeby nie zamókł od rosy.

To był ostatni dzień z tak dużą ilością podjazdów.

  • DST 156.10km
  • Czas 14:05
  • VAVG 11.08km/h
  • VMAX 4401.00km/h
  • Sprzęt Zenon

Komentarze
Hipcia - szczęściara.
yurek55
- 22:28 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl