Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Środa, 23 września 2015 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 12

W nocy paskudnie wiało i trochę padało. Zbierając namiot rano musiałem sobie radzić z mokrym tropikiem, co nigdy nie jest przyjemne. Do tego chmury, niewielka mgła i wisząca w powietrzu groźba deszczu nie dodawały uśmiechu. Sześć stopni, ruszamy. Dość szybko robimy postój, bo trasa jest tak nudna, że musimy zasilić się kofeiną. Niewiele pomogła.

Przełęcz Św. Bernarda czeka na nas na niecałych dwóch i pół tysiąca metrów. Na razie trzeba jednak pokonać paskudną drogę, która dopiero pod koniec ma się rozdzielić na części transportową i turystyczną. Póki co jest szaro, brzydko i nudno, do tego duży ruch, również ciężarowy. Trudno. Jakoś jechać trzeba. Dolina – pewnie nawet ładna w słońcu – teraz jest usypiająca i przytłaczająca.

Spokojny podjazd zmienia się w serpentyny. Dojeżdżamy do jakieś miejscowości, w której jest automat z serem żółtym.

Wjeżdżamy w długi tunel przeciwlawinowy, zastanawiając się, czy gdyby zdarzyła się konieczność nocowania, bylibyśmy w stanie przespać spokojnie noc w zagłębieniach wyglądających jak komórki na jakieś klamoty składowane przez drogowców.

W końcu nadchodzi to, na co czekaliśmy: droga chowa się w tunelu, znak mówi, że Milano 206 km, Torino 146 km, a my skręcamy w prawo w kierunku przełęczy. Od razu robi się spokojniej. Ruch się zmniejsza, pojedyncze samochody wskazują na wyjazdy turystyczne, ciężarówki jadą tunelem. Ładnie ośnie… co? Zbocza są takie troszkę białawe. I takie białe w szumiącym wietrze zaczyna nam spadać na kurtki. Pewnie zwiewa ze zbocz. W końcu śnieg? Teraz?

Gdy po chwili zauważyliśmy, że białego coraz bardziej przybywa, a na słupkach przy drodze pojawiają się „zęby”, uznaliśmy, że chyba sypie. Zrobiło się dużo chłodniej, temperatura spadła do zera stopni, więc zabunkrowani za sporym kamieniem założyliśmy dodatkowe warstwy odzieży. Hipcia ochoczo korzystała z moich mobilnych palców, mrucząc coś o tym, że to niesprawiedliwe, że ja sobie pracuję gołymi dłońmi od chwili, pomagając jej pozapinać spodnie, ochraniacze, wyciągając rzeczy z sakw, a ona usiłuje rozgrzać dłonie w dwóch parach rękawiczek i nadal tego nie może zrobić.

Ruszyliśmy. Tempem dość spacerowym. Można było szybciej, ale Hipci od tego zimna zrobiło się aż niedobrze i musieliśmy przez to się nieco wlec. Śnieg sypał coraz bardziej, światła mieliśmy już włączone od dawna. Hipcia przestała się odzywać, ale z tego, że nadal przebierała nogami, wnioskowałem, że jeszcze żyje. Zresztą tam, żyje: ważne, że jedzie.

Wyprzedziło nas kilka samochodów, niektórzy nawet machali, a większość, jak zwykle, patrzyła na nas jak na kosmitów. Na przełęczy już do tej pory syty zimowy krajobraz stał się jeszcze bardzie zimowy. A tu jak na złość musieliśmy się zatrzymać i zmienić baterie w GPS-ie.

Wjeżdżamy z powrotem do Włoch. I, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pogoda się zmieniła. Momentalnie wyszło słońce. Przez długi czas jeszcze zjeżdżaliśmy ubrani jak na wojnę, wliczając w to maski na twarzach, dopiero długi kawałek później pozdejmowaliśmy to z siebie. Nie do końca było to najlepsze rozwiązanie – teraz przejeżdżające samochody strzelały nam kryształkami soli prosto w usta. Tak, droga była posolona i to naprawdę solidnie.

Zjechaliśmy do Aosty i obraliśmy kierunek na Mt. Blanc. Dość szybko zdejmujemy z siebie jeszcze kilka warstw, bo temperatura naprawdę podskoczyła, do tego jedziemy pod górę i to pod dość silny wiatr. Hipcia co prawda protestuje i jak znam ją i jej zamiłowanie do ciepła, to mogłaby dojechać na samą górę ubrana jak bałwanek, ale ja nie miałem ochoty moczyć ciuchów bardziej niż jest to konieczne.

Robi się duży ruch, ale nieszczególnie nam to przeszkadza – mamy do pokonania niewiele ponad 30 kilometrów, czyli niecałe dwie godziny jazdy. Później odbijemy na kolejnego, tym razem małego Bernarda. Ale jest w tym wszystkim haczyk: jeśli w ciągu tych trzydziestu kilometrów nie znajdziemy otwartego sklepu, to najprawdopodobniej będziemy jechali do jutrzejszego południa na tym, co do tej pory kupiliśmy. A niewiele już tego zostało.

Fragment trasy spędziłem z nosem w mapie, szukając na zbliżeniu ikonek sklepu. Cała droga była naprawdę ładna: małe wioski, co chwilę ustawiony na wzgórzu zameczek, tak, jakby tej drogi trzeba było jakoś szczególnie pilnować.

Robota jednak czeka. Mam ustawioną nawigację tak, żeby dopiero na zbliżeniu w skali 200 m pojawiają się ikonki szczegółów mapy, więc przeglądanie trwa trochę. Znalazłem kilka sklepów, ale do żadnego z nich Hipcia nie chciała zjeżdżać – bo za daleko od drogi, bo trzeba w dół zjechać i takie tam. Gdy już powoli zamierzałem przejść w tryb oszczędzania cukierków zachomikowanych w mojej torebce na ramę, jakimś cudem objawił się nam zupełnie niezaznaczony na mojej mapie supermarket. Duży, piękny supermarket.

No i Hipcia wsiąkła. Sprawdziłem mapę papierową. Sprawdziłem GPS-a. Porównałem jedno z drugim. Zrobiłem trochę zdjęć dookoła. Sprzątnąłem papierki z sakw. Posiedziałem tępo patrząc przed siebie. W końcu. Po czterdziestu minutach wróciła. Czterdziestu! Ale w zamian miała dwie pełne siaty żarcia. Część z tego pochłonęliśmy natychmiast. Do bidonu wlałem sobie słodkie picie. Od kilku dni miałem taką tradycję – kupowania najtańszej oranżady lub czegoś tego typu i wlewania do bidonu. Ileż radości to daje!

Hen przed sobą widzimy olbrzymią górę, zakładamy, że jest to właśnie Mount Blanc. I zakładamy, że go widzieliśmy, bo po chwili znika za chmurami i tyle było z naszych widoków. Drogowskazy prosto sugerują kierunek na Mt. Blanc właśnie i dodatkowo na Szamonowo (Chamonix). My ruszamy w lewo, czyli na południowy zachód.

Na dzień dobry serpentynki, trzeba się wspiąć wysoko na zbocze. Od razu zrobił się mniejszy ruch i też zrobiło się jakoś ładniej i przyjemniej. No może poza chmurami. Chmury sugerują nam, że na małym Bernardzie może być powtórka z dużego Bernarda. Czyli że śniegi i takie tam. Jakoś wcale nie pocieszyła nas sunąca w górę solarka.

No i co, wywróżyli sobie. Im wyżej, tym wietrzniej, powoli też zacinał w oczy drobny śnieg. Za jakimś opuszczonym budynkiem ubraliśmy się ciepło, szczególnie, że zapadał już zmrok i temperatura dość gwałtownie spadała, za to wzmagał się wiatr.

Sama przełęcz… zima. Pasuje do prawie 2200 metrów, a jakże! Dwumetrowe zaspy, zimowy krajobraz, tak, jakby wjechać do zupełnie innego świata. Przed chwilą asfalt był czarny, a po nim przepychane wiatrem gnały pojedyncze płatki śniegu – tutaj jechaliśmy po regularnie zasypanej drodze. Postój na przełęczy krótki i symboliczny: fotka w ostatnich promieniach dnia, sprawdzenie temperatury (minus jeden) i ruszamy w dół.

Witamy we Francji.

Na zjeździe było jeszcze gorzej: momentalnie zalepione okulary trzeba było zdjąć, wystawiając oczy na zacinający śnieg. Droga bez żadnych barierek, ze stromym zboczem czekającym na tego, kto wyjedzie poza asfalt; do tego wcale nie pocieszał fakt, że wpadnie się w piękny, miękki śnieg.

Ledwo ogarniając krawędzie drogi miejscami mknąłem z prędkością nawet 15 km/h. I czułem się jak Kubica. Co ciekawe, ja miałem łatwiej, bo do orientowania się w terenie miałem jeszcze świecące przede mną czerwone światełko Hipci. Ona z kole i, gorzej przecież widząc ode mnie, miejscami tak gnała, że widząc którędy jedzie nadal nie czułem się pewnie i zupełnie nie ogarniałem, gdzie kończy się asfalt. Co ona miała wtedy w głowie – tylko ona wie.

Śnieg powoli przestawał padać. Zastąpił go deszcz i mokra nawierzchnia. Wreszcie można było udawać, że wiemy, dokąd jedziemy. Wilgotność i pęd powietrza robiły swoje. Było cholernie zimno. Widok pięknej doliny z ładnie oświetlonym Bourg Saint-Maurice wcale ciepła nie dodawał (ale za to było ładnie).

Co jakiś czas sprawdzałem, jak w miarę naszego zniżania się opada temperatura. Powoli robiło się znośnie, ale nie było co się czarować, cieplej już nie miało być. W końcu serpentyny pożegnały się z nami, wyjechaliśmy na główną drogę. Tam zaskoczył nas znak o sugerowanym odstępie od rowerzystów. Tego jeszcze nie widzieliśmy.

Powoli ruszamy w kierunku kolejnego czekającego nas podjazdu. Gdy z daleka widzimy, że już za chwileczkę droga wespnie się na kolejne zbocze serpentyną, postanawiamy zanocować. Zjeżdżamy na leśny parking. Zostawiamy rowery w towarzystwie koparek i spychaczy i wchodzimy w las. Jest ciężko – wszystko wskazuje na to, że robotnicy, którzy pracują na mijanych przez nas maszynach, właśnie w ten las chodzą za potrzebą. Po dłuższej chwili szukania znajdujemy dobre miejsce – czyste i pachnące dla odmiany lasem. Przyciągamy rowery, rozbijamy namiot i idziemy spać. W końcu jutro ma być ciekawie.


  • DST 152.90km
  • Czas 12:05
  • VAVG 12.65km/h
  • Podjazdy 3351m
  • Sprzęt Zenon

Komentarze
Już wiem czego brakuje mi w tej relacji. Opisów porannej kawy pitej w namiocie i wieczornych posiłków gotowanych na kuchence. Tak.
yurek55
- 21:15 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl