Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2012
Dystans całkowity: | 1576.18 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 70:05 |
Średnia prędkość: | 22.49 km/h |
Maksymalna prędkość: | 42.51 km/h |
Liczba aktywności: | 29 |
Średnio na aktywność: | 54.35 km i 2h 25m |
Więcej statystyk |
Sobota, 8 września 2012
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Na wschód!
Pierwszy plan pod koniec tygodnia zakładał atak na Łódź. Ale Hipcia wzięła i się odrobinę przeziębiła, o rezygnacji z jazdy oczywiście nie ma mowy, można tylko modyfikować. Zatem modyfikujemy - jedziemy na wschód, tam nas jeszcze nie było. Akurat wiatr miał być pomyślny; jadąc na Łódź mielibyśmy caly czas go w twarz.
Startujemy, godzina 14:00. Na dzień dobry wita nas sobota w mieście, po raz stutysięczny przypominam sobie, dlaczego nie znoszę miasta w weekendy. Banda frajerów i inszych pajaców próbuje udowodnić nam, że wiedzą lepiej, jak się wyprzedza, omija, skręca... Do tego rodzinne wycieczki na DDRach. Mijamy Most Gdański, kończy się DDR przy Starzyńskiego i w końcu możemy wyjechać na asfalt, wcale nie robi się lepiej, bo teraz czeka nas Głębocka, która okazuje się być ciasna i nierówna. Wyskakujemy na obrzeża, kończy się jakiś objazd i nareszcie robi się spokój. Teraz już tylko trzeba przemknąć się boczkami, niewielkimi uliczkami i opuszczamy Warszawę. Cały czas jadąc wzdłuż Kanału Żerańskiego dojeżdżamy do Nieporętu, który zaraz opuszczamy, kierując się w stronę Wólki Radzymińskiej. Tam wjeżdżamy w las i drogą z płyt betonowych objeżdżamy Białobrzegi i Rynię.
Gdy wracamy w końcu na asfalt odbijamy w prawo. W końcu spokój. Jedzie się przyjemnie, słońce świeci, a my, niewielkimi wioskami zasuwamy wzdłuż Bugu. W jednej z wiosek przystajemy na zakupy, za chwilę wyłania się swojski obrazek - woźnica wiozący kupę ziemi, pijany tak, że nawet nie może się dogadać z kolegą. Ot, obraz polskiej wsi. Przy skręcie na Dąbrówkę Hipcia wymyśla, żeby nie odbijać na Tłuszcz, tylko rzucić się na wprost - na Niegów. Mapa mówi, że nawierzchnia będzie kiepska, ale asfalt jest raczej nowy i zasuwa się, aż miło. Dalej, minąwszy Zabrodzie, w Zazdrości odbijamy na Tłuszcz. Samą miejscowość jedynie odrobinę kąsamy, robiąc sobie postój przy przejeździe kolejowym. Dalej jedziemy główną na Warszawę, by po chwili odbić na wioski. Powoli zapada zmrok, asfalt ładny... Przystanek robimy na stacji benzynowej obok Zabrańca, dalej już Okuniew, Sulejówek i Wesoła, by wylądować na rondzie Ostrobramska. Tam kręcimy się ładne kilka minut, żeby znaleźć wylot na Most Siekierkowski. W końcu się udaje, dalej już standardowo do domu.
W domu okazuje się, ze nasze liczniki wskazują dokładnie ten sam dystans. To się nazywa jazda synchroniczna!
Zaliczonych gmin: 9
Startujemy, godzina 14:00. Na dzień dobry wita nas sobota w mieście, po raz stutysięczny przypominam sobie, dlaczego nie znoszę miasta w weekendy. Banda frajerów i inszych pajaców próbuje udowodnić nam, że wiedzą lepiej, jak się wyprzedza, omija, skręca... Do tego rodzinne wycieczki na DDRach. Mijamy Most Gdański, kończy się DDR przy Starzyńskiego i w końcu możemy wyjechać na asfalt, wcale nie robi się lepiej, bo teraz czeka nas Głębocka, która okazuje się być ciasna i nierówna. Wyskakujemy na obrzeża, kończy się jakiś objazd i nareszcie robi się spokój. Teraz już tylko trzeba przemknąć się boczkami, niewielkimi uliczkami i opuszczamy Warszawę. Cały czas jadąc wzdłuż Kanału Żerańskiego dojeżdżamy do Nieporętu, który zaraz opuszczamy, kierując się w stronę Wólki Radzymińskiej. Tam wjeżdżamy w las i drogą z płyt betonowych objeżdżamy Białobrzegi i Rynię.
Gdy wracamy w końcu na asfalt odbijamy w prawo. W końcu spokój. Jedzie się przyjemnie, słońce świeci, a my, niewielkimi wioskami zasuwamy wzdłuż Bugu. W jednej z wiosek przystajemy na zakupy, za chwilę wyłania się swojski obrazek - woźnica wiozący kupę ziemi, pijany tak, że nawet nie może się dogadać z kolegą. Ot, obraz polskiej wsi. Przy skręcie na Dąbrówkę Hipcia wymyśla, żeby nie odbijać na Tłuszcz, tylko rzucić się na wprost - na Niegów. Mapa mówi, że nawierzchnia będzie kiepska, ale asfalt jest raczej nowy i zasuwa się, aż miło. Dalej, minąwszy Zabrodzie, w Zazdrości odbijamy na Tłuszcz. Samą miejscowość jedynie odrobinę kąsamy, robiąc sobie postój przy przejeździe kolejowym. Dalej jedziemy główną na Warszawę, by po chwili odbić na wioski. Powoli zapada zmrok, asfalt ładny... Przystanek robimy na stacji benzynowej obok Zabrańca, dalej już Okuniew, Sulejówek i Wesoła, by wylądować na rondzie Ostrobramska. Tam kręcimy się ładne kilka minut, żeby znaleźć wylot na Most Siekierkowski. W końcu się udaje, dalej już standardowo do domu.
W domu okazuje się, ze nasze liczniki wskazują dokładnie ten sam dystans. To się nazywa jazda synchroniczna!
Zaliczonych gmin: 9
- DST 156.53km
- Czas 07:17
- VAVG 21.49km/h
- VMAX 38.12km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 7 września 2012
Kategoria transport
Z pracy w deszczu
- DST 12.07km
- Czas 00:38
- VAVG 19.06km/h
- VMAX 34.51km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 7 września 2012
Kategoria do czytania, transport
Ryzykując życiem, czyli pomykam bez SPDów
Coś pstrykało gdzieś na dole, więc szukając przyczyny, drogą eliminacji, postanowiłem zmienić pedały i przejechać się odrobinę. Jak już platformy były zainstalowane, stwierdziłem, że zaszaleję i pojadę jak "normalny": wziąłem sandały, krótkie spodenki i zwykłą koszulkę. Stwierdziłem, że moje krejzolstwo ma granice i postanowiłem włączyć oświetlenie. A do sandałów nie założyłem skarpetek.
Sama jazda - zabawna, nie mogłem się przyzwyczaić do tego, że stopy się poruszają na pedałach i, klasyka gatunku, wykręcanie pięty przy zdejmowaniu stopy z pedała.
Przyczyna jest już namierzona: pstrykają łożyska w pedałach. Muszę ustalić, jak toto się reperuje.
Sama jazda - zabawna, nie mogłem się przyzwyczaić do tego, że stopy się poruszają na pedałach i, klasyka gatunku, wykręcanie pięty przy zdejmowaniu stopy z pedała.
Przyczyna jest już namierzona: pstrykają łożyska w pedałach. Muszę ustalić, jak toto się reperuje.
- DST 25.74km
- Czas 01:08
- VAVG 22.71km/h
- VMAX 39.24km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Czwartek, 6 września 2012
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Wspomnień czas...
Przejechał człowiek tam i z powrotem do pracy. Nuda. Standard. To chociaż powspominajmy, bo trzy miesiące temu było tak:
Za rok też tam wrócę.
Ot tak, przed siebie...© Hipek99
Pewnie fiord, a co innego?© Hipek99
Nocleg nad wezbraną rzeczką© Hipek99
Za rok też tam wrócę.
- DST 26.23km
- Czas 01:06
- VAVG 23.85km/h
- VMAX 40.71km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Środa, 5 września 2012
Kategoria do czytania, transport
Pierwsze zakupy zaczynają się zwracać
Kupiłem szprychę i odebrałem z poczty bacik, klucz do kaset i drugą lemondkę (i co z tego, jak Hipcia ma grubą kierownicę i nie da rady jej zamontować?). W domu zdjąłem kasetę, wstawiłem szprychę, wycentrowałem koło - i już jestem 20 zł do przodu na usługach serwisu rowerowego. Jeszcze jedna naprawa i będę do przodu.
- DST 23.61km
- Czas 01:04
- VAVG 22.13km/h
- VMAX 42.51km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 4 września 2012
Kategoria transport
Praca
- DST 21.07km
- Czas 00:58
- VAVG 21.80km/h
- VMAX 37.06km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Poniedziałek, 3 września 2012
Kategoria do czytania, transport
Do pracy na spokojnie
Z samochodu wysiadłem tuż po piątej nad ranem, więc do pracy najkrócej jak się da.
- DST 6.46km
- Czas 00:19
- VAVG 20.40km/h
- VMAX 35.42km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 2 września 2012
Kategoria do czytania, zaliczając gminy
Sprawdzić, czy trzysetka została zniesiona
Czyli dziesięć kilometrów, by odebrać samochód. Stwierdziliśmy zgodnie, że gdybym nie miał jechać tego dnia z powrotem do Warszawy, to spokojnie machnęlibyśmy ze sto. Czyli moc była w narodzie, trzysetka nas nie wymęczyła :)
Zaliczona gmina: Krasne.
Zaliczona gmina: Krasne.
- DST 12.40km
- Czas 00:32
- VAVG 23.25km/h
- VMAX 38.12km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 1 września 2012
Kategoria do czytania, zaliczając gminy, > 300km, ze zdjęciem
Hipki jadą na Rzeszów
Jako że mieszkamy w Warszawie, ale pochodzimy z Rzeszowa, przejechanie rowerem stąd tam było tylko kwestią czasu (niezależnie, które z miast uznamy za "stąd", a które za "tam"). Pomysł padł już dwa lata temu, w zeszłym roku się nie udało, w tym roku też jakoś nie było go w planach, ale... Ale zdarzyło się tak, że jadąc w zeszłym tygodniu do Rzeszowa (samochodem) do celu dojechaliśmy już na lawecie. Auto zostało oddane do naprawy i miało być do odbioru za tydzień. Do tego akurat w ten weekend teściowie mieli wyjeżdżać - mielibyśmy zatem dla siebie całe mieszkanie i święty spokój; do tego idealnie rozwiązywała się kwestia powrotu do Warszawy. Pogoda też zapowiadała się znośna, do ostatniej chwili prognozy zapowiadały na całą drogę opad konwekcyjny (specjalnie sprawdzałem, co to takiego) i wiatr, który miał wiać w plecy, tylko przed Rzeszowem miało być skośnie w twarz.
Przygotowania ruszyły pełną parą: gdy okazało się, że wszystko już mamy ustalone, w czwartek Hipcia postanowiła sprawdzić (dzięki uprzejmości Pana Warszawskiego Kierowcy), czy rowerem można bawić się w tramwaj. Okazuje się, że można, wystarczy wsadzić kółko w rowek w szynach, z tym, że zabawa trwa tylko chwilę, a potem przechodzi w saneczkarstwo. Efekt: kilka siniaków, odrobinę większe kolano i łydka, przedramię grubości mojego i cała mozaika obtarć. Sugerować odpuszczenie trasy mogłem tylko pro forma, bo wiedziałem, że jeśli nie poczuje się na tyle gorzej, że nie będzie mogła jechać na rowerze, to na pewno pojedzie i nie ma siły, która by ją zmusiła do rezygnacji. A merytorycznych argumentów mi brakło. Pozostało tylko cierpliwie spełniać obowiązki pielęgniarskie i pozawijać wszystko w opatrunki.
W czwartek (zupełnie jak nie my) położyliśmy się spać o 23:00. W piątek - planowaną godzinę startu (przesuniętą z drugiej na północ) po namyśle postanowiliśmy z powrotem przestawić na drugą w nocy. Położyliśmy się około 21:00, zignorowałem dwa pierwsze budziki, które usiłowały mnie zbudzić o północy i wpół do pierwszej; o pierwszej w końcu podniosłem się i zaczęliśmy zbieranie się. Wszystko było spakowane, zjedliśmy tylko jajecznicę i pozostało tylko wrzucenie bagażu na rowery i wypchanie ich na zewnątrz. Start: 2:23.
Na zewnątrz chłodno, więc startujemy na długo (Hipcia - spodnie, ja testowałem nogawki). Bluzy posłużyły tylko chwilę, do momentu ustabilizowania temperatury. Początek znaną nam już trasą (Górczewska>Prymasa>Bitwy>Banacha>Wołoska>Puławska). Na Puławskiej pojawiają się pierwsze krople, ale to tylko straszenie, bo po chwili się kończy. Dojeżdżamy do Piaseczna i wbijamy na Sandomierz, stąd zaczyna się Nieznane, nieodwiedzone do tej pory rowerem. Droga leci szybko, problemem jest tylko pilnowanie krawędzi drogi, gdy z naprzeciwka jadą samochody i oślepiają. W Górze Kalwarii robimy krótki postój i ruszamy dalej na Sandomierz. Mamy jechać na Warkę, a jak Warka to i piwo, i faktycznie, tuż przed rondem kierującym nas na drogę 731 wjeżdżamy w chmurę zapachu zleżałego piwa. Zaraz za rondem jest stacja benzynowa, uzupełniamy tam bidony, bo nie wiemy, jak szybko trafimy na kolejną stację. Mijamy skręty, z jednej strony na Ostrołękę, z drugiej - na Gąski. Mazury i Pomorze przenieśli do Mazowsza?
Chwilę po starcie musimy znów się zatrzymać, z nieba zaczyna kapać mokre. Czyli te opady postanowiły się w końcu spełnić, coś z prognozy zaczyna się zgadzać, bo wiatr póki co, jeśli wieje, to w twarz. Włączamy dodatkowe lampki z tyłu i ruszamy, na szczęście powoli zaczyna świtać, a po chwili już nie pada. Gdy wjeżdżamy do Warki jest już jasno, robimy przerwę na łyk kawy i ruszamy w kierunku Głowaczowa. Te dwadzieścia kilometrów chyba najbardziej dały się nam we znaki. Było tuż po szóstej, godzina, o której zawsze (a w trasę samochodem jeżdżę tylko nocą) chce mi się najbardziej spać. Zasypianie dotknęło nas oboje, ze dwa razy przystawaliśmy jeszcze na spory łyk kawy, na szczęście tuż za Głowaczowem, po skręcie na Pionki, poczuliśmy, że to już. Chwilę potem mijamy Ursynów i wjeżdżamy do Marianowa, brakuje tylko Kampinosu. Asfalt póki co ładny, ale to, co dobre, musi się skończyć: ostatnie kilometry w kierunku drogi nr 737 robimy po paskudnym, połatanym asfalcie. Trochę strzelających spod kół kamieni, mi też coś metalicznie strzeliło w rowerze, zerknąłem, uznałem, że to musi być kamień. Gdzieś po drodze pęka pierwsze sto kilometrów: średnia okolo 24,30 km/h to dobra wróżba.
Wyskakujemy w końcu na ładny asfalt, i wjeżdżamy do Pionków. Miasto okazuje się małą polską Holandią: wszyscy jeżdżą na rowerach. Trochę jest problemów z wyprzedzaniem (bo w końcu samochody też nie dają za wygraną), ale w końcu Pionki się kończą, my szybko jeszcze pozbywamy sie długich spodni i kierujemy się w stronę Zwolenia. Tam naszym oczom objawia się DK12, zakaz dla rowerów i coś w rodzaju DDRu. Zwoleń postanowił wziąć udział na najmniej przyjazne rowerzystom miasto: musimy pchać się chodnikiem, w jednym miejscu przez wąski pas między domem a ogrodzeniem turlamy się tuż za pieszą, bo gdyby nas nawet widziała, to nie miałaby nas jak puścić. Do tego korki, bo akurat kładziony był asfalt... z ulgą zobaczyliśmy DK79 i kierunek na Sandomierz.
Chwilę po rozpoczęciu jazdy czuję, że coś mi w duszy gra. Gra, bo coś na dole wybija ładny rytm. Przystanek i diagnoza: to, co mi strzeliło metalicznie z tyłu dwie godziny wcześniej, okazało się szprychą. Nie mogłem nic zrobić prócz poprawienia tylnego hamulca, by nie zawadzał i wróciliśmy na drogę. Sama DK79 to tylko jazda i widoki, widoki i jazda. Przystanki robimy tylko techniczne, droga szeroka i z ładnym asfaltem, wyjąwszy łącznie z pięć kilometrów frezowanej nawierzchni. Zaczynają się górki, ale idą sprawnie, kilka jest tylko mocniejszych podjazdów, reszta znika z tyłu. Hipcia zaczyna się buntować: do tej pory zmiany robiliśmy "co jakiś czas", teraz pojawia się narzekanie na to, że ja za często prowadzę. Ustalamy zatem podział prowadzenia: ja kwadrans, Hipcia 10 minut.
Im dalej w czas, tym bardziej lubimy jazdę na rowerze, głównie dlatego, że wszelkie przystanki wymuszają ponowne wsiadanie, ponowną konieczność rozruszania mięśni... ;) Pobijamy rekord dziennego dystansu (141 km), mijamy półmetek i od tej pory jest już bliżej niż dalej, w końcu pęka druga stówka, średnia 24,01 km/h. Nadal nieźle, do tego czasowo (licząc całkowity czas podróży) mieścimy w limicie pięciu godzin na sto kilometrów.
Za chwilę mamy już podjazd i robimy sobie fotkę pod tablicą "Sandomierz". Moment dalej wpadamy w długi zjazd ku Wiśle, coś mi się myli i na wszelki wypadek skręcamy w prawo przed Wisłą, na pierwszym parkingu patrzymy na mapę: nie, mamy minąć Wisłę i lecieć na Tarnobrzeg. Zawracamy, przejeżdżamy most i zaraz wjeżdżamy na 723, która ma nas wyprowadzić prosto na DK9. Z Sandomierza wpadamy od razu do Tarnobrzega. Zakaz dla rowerów i jakiś chodniczek zamiast DDR. Próbujemy, zakaz zaraz się kończy, wracamy na jezdnię, ale znowu wyrasta. Wracamy zatem na DDR, paskudny, bo poprzecinany wjazdami na pola i do posesji. Tak turlamy się kilka ładnych kilometrów pod silny wiatr, kończy się kostka Bauma, zaczynają płyty chodnikowe, rozglądamy się za zjazdem na jezdnię, tymczasem wyrasta przed nami Biedronka i Delikatesy Centrum. Zjeżdżamy pod sklep, zostawiam Hipcię z rowerami i idę po zakupy: Powerade, banany i batony. Banany jemy na miejscu, bawiąc się tym, że Hipcia ze swoimi opatrunkami stała się lokalną atrakcją. Po jedzeniu wsiadamy i z misją ignorowania wszelkich DDRów jedziemy przez Tarnobrzeg. Na jedną śmieszkę jednak się skusiliśmy i był to błąd. W końcu pojawia się drogowskaz na Rzeszów, a chwilę później kończą się tereny miejskie, wyskakujemy na dwupasmówkę i wzdłuż Jeziora Tarnobrzeskiego spokojnie zmierzamy do dziewiątki.
W końcu nadszedł ten moment: łuczkiem w dół i widzimy znajomy krajobraz. Znajomy drogowskaz (na Nową Dębę) również. Droga okazuje się sympatyczna, jest nawet kilka centymetrow pobocza... Żeby nie było za dobrze, pobocze upstrzone jest odblaskami: pierwszy w zespole ma łatwiej, ale jadąc jako drugi trzeba trochę się nagimnastykować. Zaczyna się najgorsza część jazdy, bo już widać koniec. A droga się dłuży. Jedziemy jednak cierpliwie, w Nowej Dębie wsiadamy na DDR (Hipcia strasznie narzeka, bo na krawężnikach boli ją obity bark), gdy decydujemy się go opuścić, akurat się kończy. Dalej asfalt, nadal fajne pobocze, odblasków nawet jakby mniej. Wylazło za to słońce, mocne i popołudniowe, robi się gorąco. Jest też trochę górek, jeżdżę tam samochodem często, ale tego nie pamiętałem, wydawało mi się płasko. Teraz jednak trzeba było pracować. Po drodze, chyba w Majdanie Królewskim chwila przerwy - Hipci ścierpła noga i trzeba było odpocząć.
Po kolejnych trzystu godzinach dojechaliśmy do Kolbuszowej. Tam zrobiliśmy przystanek pod sklepem, zakładając, że to ostatni. Kupione ostatnie picie i hop! już jedziemy. Jeszcze tylko Głogów i już widzimy Zaczernie, a po chwili wyłania się napis "Rzeszów". Przerwa pod znakiem, bo tę chwilę w końcu trzeba uwiecznić, chcemy wrócić na drogę, ale nie ma jak: samochody nagle zaczęły jeździć jeden po drugim. W końcu (po dwóch-trzech minutach) znajdujemy chwilę przerwy między nimi i na kilkaset metrów wskakujemy na asfalt, by zaraz odbić w stronę osiedla. Teraz już tylko dwa kilometry i już zajeżdżamy pod blok...
...a tam zgroza! Pod blokiem stoi auto teściów! Przecież mieli jechać! Na szczęście okazało się, że zabrali się autem znajomych. Mogliśmy w spokoju oddać się regeneracji. Uff!
Czas na małe podsumowanie: bohaterką dnia zostaje Hipcia, która w tym stanie dojechała bez żadnych kryzysów. Droga była bardzo przyjemna, poziom zmęczenia - chyba w normie; ustaliliśmy, że gdyby trzeba było, to pojechalibyśmy jeszcze dalej. Na takie dystanse trzeba jednak kupić szosówkę. Średnia - prawie 24 km/h, też miłe zaskoczenie, nie mieliśmy względem tego większych oczekiwań. Trzeba teraz odpocząć i rzucić się na kolejną trasę. W końcu - rekord czeka na pobicie.
Trochę fotek:
Przygotowania ruszyły pełną parą: gdy okazało się, że wszystko już mamy ustalone, w czwartek Hipcia postanowiła sprawdzić (dzięki uprzejmości Pana Warszawskiego Kierowcy), czy rowerem można bawić się w tramwaj. Okazuje się, że można, wystarczy wsadzić kółko w rowek w szynach, z tym, że zabawa trwa tylko chwilę, a potem przechodzi w saneczkarstwo. Efekt: kilka siniaków, odrobinę większe kolano i łydka, przedramię grubości mojego i cała mozaika obtarć. Sugerować odpuszczenie trasy mogłem tylko pro forma, bo wiedziałem, że jeśli nie poczuje się na tyle gorzej, że nie będzie mogła jechać na rowerze, to na pewno pojedzie i nie ma siły, która by ją zmusiła do rezygnacji. A merytorycznych argumentów mi brakło. Pozostało tylko cierpliwie spełniać obowiązki pielęgniarskie i pozawijać wszystko w opatrunki.
W czwartek (zupełnie jak nie my) położyliśmy się spać o 23:00. W piątek - planowaną godzinę startu (przesuniętą z drugiej na północ) po namyśle postanowiliśmy z powrotem przestawić na drugą w nocy. Położyliśmy się około 21:00, zignorowałem dwa pierwsze budziki, które usiłowały mnie zbudzić o północy i wpół do pierwszej; o pierwszej w końcu podniosłem się i zaczęliśmy zbieranie się. Wszystko było spakowane, zjedliśmy tylko jajecznicę i pozostało tylko wrzucenie bagażu na rowery i wypchanie ich na zewnątrz. Start: 2:23.
Na zewnątrz chłodno, więc startujemy na długo (Hipcia - spodnie, ja testowałem nogawki). Bluzy posłużyły tylko chwilę, do momentu ustabilizowania temperatury. Początek znaną nam już trasą (Górczewska>Prymasa>Bitwy>Banacha>Wołoska>Puławska). Na Puławskiej pojawiają się pierwsze krople, ale to tylko straszenie, bo po chwili się kończy. Dojeżdżamy do Piaseczna i wbijamy na Sandomierz, stąd zaczyna się Nieznane, nieodwiedzone do tej pory rowerem. Droga leci szybko, problemem jest tylko pilnowanie krawędzi drogi, gdy z naprzeciwka jadą samochody i oślepiają. W Górze Kalwarii robimy krótki postój i ruszamy dalej na Sandomierz. Mamy jechać na Warkę, a jak Warka to i piwo, i faktycznie, tuż przed rondem kierującym nas na drogę 731 wjeżdżamy w chmurę zapachu zleżałego piwa. Zaraz za rondem jest stacja benzynowa, uzupełniamy tam bidony, bo nie wiemy, jak szybko trafimy na kolejną stację. Mijamy skręty, z jednej strony na Ostrołękę, z drugiej - na Gąski. Mazury i Pomorze przenieśli do Mazowsza?
Chwilę po starcie musimy znów się zatrzymać, z nieba zaczyna kapać mokre. Czyli te opady postanowiły się w końcu spełnić, coś z prognozy zaczyna się zgadzać, bo wiatr póki co, jeśli wieje, to w twarz. Włączamy dodatkowe lampki z tyłu i ruszamy, na szczęście powoli zaczyna świtać, a po chwili już nie pada. Gdy wjeżdżamy do Warki jest już jasno, robimy przerwę na łyk kawy i ruszamy w kierunku Głowaczowa. Te dwadzieścia kilometrów chyba najbardziej dały się nam we znaki. Było tuż po szóstej, godzina, o której zawsze (a w trasę samochodem jeżdżę tylko nocą) chce mi się najbardziej spać. Zasypianie dotknęło nas oboje, ze dwa razy przystawaliśmy jeszcze na spory łyk kawy, na szczęście tuż za Głowaczowem, po skręcie na Pionki, poczuliśmy, że to już. Chwilę potem mijamy Ursynów i wjeżdżamy do Marianowa, brakuje tylko Kampinosu. Asfalt póki co ładny, ale to, co dobre, musi się skończyć: ostatnie kilometry w kierunku drogi nr 737 robimy po paskudnym, połatanym asfalcie. Trochę strzelających spod kół kamieni, mi też coś metalicznie strzeliło w rowerze, zerknąłem, uznałem, że to musi być kamień. Gdzieś po drodze pęka pierwsze sto kilometrów: średnia okolo 24,30 km/h to dobra wróżba.
Wyskakujemy w końcu na ładny asfalt, i wjeżdżamy do Pionków. Miasto okazuje się małą polską Holandią: wszyscy jeżdżą na rowerach. Trochę jest problemów z wyprzedzaniem (bo w końcu samochody też nie dają za wygraną), ale w końcu Pionki się kończą, my szybko jeszcze pozbywamy sie długich spodni i kierujemy się w stronę Zwolenia. Tam naszym oczom objawia się DK12, zakaz dla rowerów i coś w rodzaju DDRu. Zwoleń postanowił wziąć udział na najmniej przyjazne rowerzystom miasto: musimy pchać się chodnikiem, w jednym miejscu przez wąski pas między domem a ogrodzeniem turlamy się tuż za pieszą, bo gdyby nas nawet widziała, to nie miałaby nas jak puścić. Do tego korki, bo akurat kładziony był asfalt... z ulgą zobaczyliśmy DK79 i kierunek na Sandomierz.
Chwilę po rozpoczęciu jazdy czuję, że coś mi w duszy gra. Gra, bo coś na dole wybija ładny rytm. Przystanek i diagnoza: to, co mi strzeliło metalicznie z tyłu dwie godziny wcześniej, okazało się szprychą. Nie mogłem nic zrobić prócz poprawienia tylnego hamulca, by nie zawadzał i wróciliśmy na drogę. Sama DK79 to tylko jazda i widoki, widoki i jazda. Przystanki robimy tylko techniczne, droga szeroka i z ładnym asfaltem, wyjąwszy łącznie z pięć kilometrów frezowanej nawierzchni. Zaczynają się górki, ale idą sprawnie, kilka jest tylko mocniejszych podjazdów, reszta znika z tyłu. Hipcia zaczyna się buntować: do tej pory zmiany robiliśmy "co jakiś czas", teraz pojawia się narzekanie na to, że ja za często prowadzę. Ustalamy zatem podział prowadzenia: ja kwadrans, Hipcia 10 minut.
Im dalej w czas, tym bardziej lubimy jazdę na rowerze, głównie dlatego, że wszelkie przystanki wymuszają ponowne wsiadanie, ponowną konieczność rozruszania mięśni... ;) Pobijamy rekord dziennego dystansu (141 km), mijamy półmetek i od tej pory jest już bliżej niż dalej, w końcu pęka druga stówka, średnia 24,01 km/h. Nadal nieźle, do tego czasowo (licząc całkowity czas podróży) mieścimy w limicie pięciu godzin na sto kilometrów.
Za chwilę mamy już podjazd i robimy sobie fotkę pod tablicą "Sandomierz". Moment dalej wpadamy w długi zjazd ku Wiśle, coś mi się myli i na wszelki wypadek skręcamy w prawo przed Wisłą, na pierwszym parkingu patrzymy na mapę: nie, mamy minąć Wisłę i lecieć na Tarnobrzeg. Zawracamy, przejeżdżamy most i zaraz wjeżdżamy na 723, która ma nas wyprowadzić prosto na DK9. Z Sandomierza wpadamy od razu do Tarnobrzega. Zakaz dla rowerów i jakiś chodniczek zamiast DDR. Próbujemy, zakaz zaraz się kończy, wracamy na jezdnię, ale znowu wyrasta. Wracamy zatem na DDR, paskudny, bo poprzecinany wjazdami na pola i do posesji. Tak turlamy się kilka ładnych kilometrów pod silny wiatr, kończy się kostka Bauma, zaczynają płyty chodnikowe, rozglądamy się za zjazdem na jezdnię, tymczasem wyrasta przed nami Biedronka i Delikatesy Centrum. Zjeżdżamy pod sklep, zostawiam Hipcię z rowerami i idę po zakupy: Powerade, banany i batony. Banany jemy na miejscu, bawiąc się tym, że Hipcia ze swoimi opatrunkami stała się lokalną atrakcją. Po jedzeniu wsiadamy i z misją ignorowania wszelkich DDRów jedziemy przez Tarnobrzeg. Na jedną śmieszkę jednak się skusiliśmy i był to błąd. W końcu pojawia się drogowskaz na Rzeszów, a chwilę później kończą się tereny miejskie, wyskakujemy na dwupasmówkę i wzdłuż Jeziora Tarnobrzeskiego spokojnie zmierzamy do dziewiątki.
W końcu nadszedł ten moment: łuczkiem w dół i widzimy znajomy krajobraz. Znajomy drogowskaz (na Nową Dębę) również. Droga okazuje się sympatyczna, jest nawet kilka centymetrow pobocza... Żeby nie było za dobrze, pobocze upstrzone jest odblaskami: pierwszy w zespole ma łatwiej, ale jadąc jako drugi trzeba trochę się nagimnastykować. Zaczyna się najgorsza część jazdy, bo już widać koniec. A droga się dłuży. Jedziemy jednak cierpliwie, w Nowej Dębie wsiadamy na DDR (Hipcia strasznie narzeka, bo na krawężnikach boli ją obity bark), gdy decydujemy się go opuścić, akurat się kończy. Dalej asfalt, nadal fajne pobocze, odblasków nawet jakby mniej. Wylazło za to słońce, mocne i popołudniowe, robi się gorąco. Jest też trochę górek, jeżdżę tam samochodem często, ale tego nie pamiętałem, wydawało mi się płasko. Teraz jednak trzeba było pracować. Po drodze, chyba w Majdanie Królewskim chwila przerwy - Hipci ścierpła noga i trzeba było odpocząć.
Po kolejnych trzystu godzinach dojechaliśmy do Kolbuszowej. Tam zrobiliśmy przystanek pod sklepem, zakładając, że to ostatni. Kupione ostatnie picie i hop! już jedziemy. Jeszcze tylko Głogów i już widzimy Zaczernie, a po chwili wyłania się napis "Rzeszów". Przerwa pod znakiem, bo tę chwilę w końcu trzeba uwiecznić, chcemy wrócić na drogę, ale nie ma jak: samochody nagle zaczęły jeździć jeden po drugim. W końcu (po dwóch-trzech minutach) znajdujemy chwilę przerwy między nimi i na kilkaset metrów wskakujemy na asfalt, by zaraz odbić w stronę osiedla. Teraz już tylko dwa kilometry i już zajeżdżamy pod blok...
...a tam zgroza! Pod blokiem stoi auto teściów! Przecież mieli jechać! Na szczęście okazało się, że zabrali się autem znajomych. Mogliśmy w spokoju oddać się regeneracji. Uff!
Czas na małe podsumowanie: bohaterką dnia zostaje Hipcia, która w tym stanie dojechała bez żadnych kryzysów. Droga była bardzo przyjemna, poziom zmęczenia - chyba w normie; ustaliliśmy, że gdyby trzeba było, to pojechalibyśmy jeszcze dalej. Na takie dystanse trzeba jednak kupić szosówkę. Średnia - prawie 24 km/h, też miłe zaskoczenie, nie mieliśmy względem tego większych oczekiwań. Trzeba teraz odpocząć i rzucić się na kolejną trasę. W końcu - rekord czeka na pobicie.
Trochę fotek:
Droga na Piaseczno, 50 minut po starcie© Hipek99
Warka. Może ciężko uwierzyć, ale wtedy było już widno.© Hipek99
To chyba wylądowaliśmy w Kampinosie...© Hipek99
Dojeżdżamy do miasta bardzo nieprzyjaznego rowerzystom...© Hipek99
Takie tam z licznikiem© Hipek99
Głowna bohaterka dnia. Niezniszczalna Hipcia. Plastry i tak oznaczają tylko niektóre obite miejsca...© Hipek99
I nadal zasuwamy...© Hipek99
Jeszcze sto i fajrant.© Hipek99
Sandomierz. Już prawie na DK9© Hipek99
Rzadko kiedy czujemy taką radość na widok tego znaku© Hipek99
- DST 308.30km
- Czas 12:52
- VAVG 23.96km/h
- Sprzęt Unibike Viper