Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2015
Dystans całkowity: | 1821.71 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 72:52 |
Średnia prędkość: | 25.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 65.58 km/h |
Liczba aktywności: | 30 |
Średnio na aktywność: | 60.72 km i 2h 25m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 9 czerwca 2015
MP już tuż tuż
I, szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać. I to bynajmniej nie ze względu na aspekt sportowy, a na naprawdę dobrze zrobioną trasę z solidną dawką przewyższeń.
- DST 8.48km
- Czas 00:22
- VAVG 23.13km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 8 czerwca 2015
Kategoria transport
Praca
- DST 7.96km
- Czas 00:23
- VAVG 20.77km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 8 czerwca 2015
Kategoria transport
Praca
- DST 7.50km
- Czas 00:21
- VAVG 21.43km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 7 czerwca 2015
Kategoria > 50 km, szypko, do czytania
Niedzielna szlajawka
Krótka pętla przez Babice, Borzęcin, Wiktorów, Zaborów, Umiastów, Kaputy.
Trochę przerw mieliśmy na regulację hamulców i ostateczne dopracowanie rowerów przed MP, do tego przeszkadzał bardzo silny wiatr w twarz. Później wiatr zmienił się na boczny, a my trochę się rozpędziliśmy, gnając 38-40 km/h po płaskim. W międzyczasie dogonił nas jakiś kolarz, przewiózł się 10 km na kole, dał jedną 5 km zmianę i się pożegnał.
Trochę przerw mieliśmy na regulację hamulców i ostateczne dopracowanie rowerów przed MP, do tego przeszkadzał bardzo silny wiatr w twarz. Później wiatr zmienił się na boczny, a my trochę się rozpędziliśmy, gnając 38-40 km/h po płaskim. W międzyczasie dogonił nas jakiś kolarz, przewiózł się 10 km na kole, dał jedną 5 km zmianę i się pożegnał.
- DST 51.52km
- Czas 01:42
- VAVG 30.31km/h
- VMAX 41.20km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 5 czerwca 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Rzeszów - Kielce
Pobudka!
Nawet taka późna. Szybkie śniadanie, wizyta w sklepie, załadowanie kieszeni zdecydowanie zbyt dużą liczbą batonów, nasmarowanie się kremrmi ruszamy!
Ostatni raz przez Świlczę jechałem nie pamiętam kiedy. Tędy jeździło się samochodem do rodziny do Katowic i to, co zapamiętałem, to nieustanny ciąg górek i zjazdów. I tak właśnie było - w górę i w dół. W górę 25 km/h, w dół - 50 km/h. I tak dojechaliśmy sobie do Ropczyc, gdzie pojawiło się, na obwodnicy, szerokie, wygodne pobocze. A jeśli pojawia się pobocze, to wiadomo: będzie zakaz. I był. Postanowiliśmy go jednak olać w proteście przeciwko idiotycznym pomysłom.
Za obwodnicą skręciliśmy na północ i już na wstępie dostaliśmy przyjemny podjazd. A potem zrobiło się odrobinę spokojniej. Wyjechaliśmy na trasę na Mielec, z której po chwili zjechaliśmy, by zaliczyć gminę Niwiska, która zostałaby jako dziura w okolicach Kolbuszowej. Niwiska, kawałek przez las i już wjeżdżamy do Mielca, który był bardzo prorowerowym miastem, tak prorowerowym, że wszędzie walnął znaki zakazu, żeby biedni rowerzyści nie musieli się trudzić jazdą po asfalcie.
Nikły, piątkowy ruch (mimo że dzień roboczy) i alternatywa w postaci postawionej od niechcenia dróżki z kostki spowodowała, że natychmiast uznaliśmy, że zakaz jest dla rowerów, ale nie dla szosówek. W końcu czy na tym znaku narysowany jest szosowiec czy zwykły hipster na mieszczuchu?
Chwilę później zostałem bardzo poważnie obrażony. Dżentelmen w blachobudzie zatrzymał się i poinformował mnie "panie, tam jest znak zakazu, tu nie wolno rowerem". Kawał z niego buraka. Czy on naprawdę uznał mnie za idiotę, który nie widzi tego znaku? Przecież go widziałem i bardzo starannie zamierzałem olać. Oczywiście grzecznie podziękowałem za uprzejme zwrócenie uwagi i pojechaliśmy swoje. Ale niedaleko - kawałek dalej zjechaliśmy na Orlen. Dość szybko, ale czułem, że tym kremem to trzeba regularnie, bo będzie źle. Albowiem pogoda od rana była jak drut i zamierzała się najwyraźniej rozkręcić jeszcze bardziej.
Wylotówka z Mielca też upstrzona konsekwentnie postawionymi znakami zakazu, tylko, dla odmiany, nie było tutaj żadnej dróżki rowerowej. Ruchliwą drogą 985 toczyliśmy się jeszcze dłuższą chwilę...
Słońce już naprawdę się rozhuśtało i 32 stopnie nie znikały z mojego termometru na liczniku. Odbiliśmy w stronę Wisły i różowym (!) mostem z widokiem na Elektrownię Połaniec wjechaliśmy w Świętokrzyskie. Kielce były blisko, ale my mieliśmy do zrobienia kilka zygzaków.
Pierwszy z nich to krajówka na Sandomierz, z której dojechaliśmy do Staszowa, za miejscowością robiąc jeszcze jedną przerwę - tym razem na wyjęcie wkładek z butów Hipci. Zdecydowanie za dużo zepsutych części ciala ma ta dziewczyna. Albo w sam raz - gdyby jej nie bolalo, to bym jej już nigdy nie dogonił.
Kolejne ramię zygzaka było w kierunku Opatowa z przystankiem w Baćkowicach, gdzie Hipcia kupiła i lody, i pączki, i picie. A ja w tym czasie sprawdziłem, że możemy zupełnie spokojnie zaliczyć jeszcze dwie gminy. Ale najpierw trzeba było wytoczyć się na asfalt... Potężne uderzenie ciepła na ręce i pieczenie skóry przy każdym zwolnieniu.
Pierwszą gminę, Waśniów, zaliczyliśmy bardzo przyjemnym podjazdem przez las, na szczycie którego to podjazdu, w cieniu, założyliśmy bluzy, a Hipcia dodatkowo długie spodnie. To, że były czarne, nie miało żadnego, zupełnie żadnego znaczenia, cieplej się nie zrobiło, a ręce piec przestały. Na zjeździe miałem awaryjną przerwę w połowie myśląc, że pękła mi szprycha, ale na szczęście rozpięła się tylko szybkozłączka w torbie podsiodłowej. Stąd mieliśmy prawie prostą drogę do Kielc, odbijając w jednym momencie do Daleszyc.
W Kielcach spodziewaliśmy się zastać zestaw DDR i zakazy, ale nie, żadnych takich nie było, zupełnie spokojnie zajechaliśmy na dworzec. Kupiłem bilety (dostałem jeden na rower i dwie miejscówki w różnych wagonach), po czym pełni obaw co do tego, ile osób pojedzie tym pociągiem (relacja Kraków-Kołobrzeg) poszliśmy do McD. Tam mieliśmy farta - kilka minut po tym, jak złożyłem zamówienie do środka zwaliła się wycieczka szkolna.
Wróciliśmy na stację, pociąg nadjechał. Kupiłem bilet na rower... a przedziału nie było. Wepchnęliśmy rowery tuż przy lokomotywie, tarasując tym samym całe przejście do WC od tej strony. Tłumów nie było, za to nasz wagon był wagonem I klasy jadącym jako II. Walkę musieliśmy toczyć ze współpasażerami: młodzi jakoś rozumieli, że, kurna, przejście jest utrudnione i może lepiej się nie pchać, ale starych ludzi nic nie przekona. Przeszli, zapewne kończąc wybrudzeni od łańcucha. Ale ostrzegałem, prosiłem. Po drugiej stronie (zresztą bliżej ich przedziału) też było WC, nawet w liczbie dwóch sztuk, w dwóch wagonach.
Tuż przed północą wysiedliśmy w Warszawie i tak oto skończyła się nasza wycieczka.
Nawet taka późna. Szybkie śniadanie, wizyta w sklepie, załadowanie kieszeni zdecydowanie zbyt dużą liczbą batonów, nasmarowanie się kremrmi ruszamy!
Ostatni raz przez Świlczę jechałem nie pamiętam kiedy. Tędy jeździło się samochodem do rodziny do Katowic i to, co zapamiętałem, to nieustanny ciąg górek i zjazdów. I tak właśnie było - w górę i w dół. W górę 25 km/h, w dół - 50 km/h. I tak dojechaliśmy sobie do Ropczyc, gdzie pojawiło się, na obwodnicy, szerokie, wygodne pobocze. A jeśli pojawia się pobocze, to wiadomo: będzie zakaz. I był. Postanowiliśmy go jednak olać w proteście przeciwko idiotycznym pomysłom.
Za obwodnicą skręciliśmy na północ i już na wstępie dostaliśmy przyjemny podjazd. A potem zrobiło się odrobinę spokojniej. Wyjechaliśmy na trasę na Mielec, z której po chwili zjechaliśmy, by zaliczyć gminę Niwiska, która zostałaby jako dziura w okolicach Kolbuszowej. Niwiska, kawałek przez las i już wjeżdżamy do Mielca, który był bardzo prorowerowym miastem, tak prorowerowym, że wszędzie walnął znaki zakazu, żeby biedni rowerzyści nie musieli się trudzić jazdą po asfalcie.
Nikły, piątkowy ruch (mimo że dzień roboczy) i alternatywa w postaci postawionej od niechcenia dróżki z kostki spowodowała, że natychmiast uznaliśmy, że zakaz jest dla rowerów, ale nie dla szosówek. W końcu czy na tym znaku narysowany jest szosowiec czy zwykły hipster na mieszczuchu?
Chwilę później zostałem bardzo poważnie obrażony. Dżentelmen w blachobudzie zatrzymał się i poinformował mnie "panie, tam jest znak zakazu, tu nie wolno rowerem". Kawał z niego buraka. Czy on naprawdę uznał mnie za idiotę, który nie widzi tego znaku? Przecież go widziałem i bardzo starannie zamierzałem olać. Oczywiście grzecznie podziękowałem za uprzejme zwrócenie uwagi i pojechaliśmy swoje. Ale niedaleko - kawałek dalej zjechaliśmy na Orlen. Dość szybko, ale czułem, że tym kremem to trzeba regularnie, bo będzie źle. Albowiem pogoda od rana była jak drut i zamierzała się najwyraźniej rozkręcić jeszcze bardziej.
Wylotówka z Mielca też upstrzona konsekwentnie postawionymi znakami zakazu, tylko, dla odmiany, nie było tutaj żadnej dróżki rowerowej. Ruchliwą drogą 985 toczyliśmy się jeszcze dłuższą chwilę...
Słońce już naprawdę się rozhuśtało i 32 stopnie nie znikały z mojego termometru na liczniku. Odbiliśmy w stronę Wisły i różowym (!) mostem z widokiem na Elektrownię Połaniec wjechaliśmy w Świętokrzyskie. Kielce były blisko, ale my mieliśmy do zrobienia kilka zygzaków.
Pierwszy z nich to krajówka na Sandomierz, z której dojechaliśmy do Staszowa, za miejscowością robiąc jeszcze jedną przerwę - tym razem na wyjęcie wkładek z butów Hipci. Zdecydowanie za dużo zepsutych części ciala ma ta dziewczyna. Albo w sam raz - gdyby jej nie bolalo, to bym jej już nigdy nie dogonił.
Kolejne ramię zygzaka było w kierunku Opatowa z przystankiem w Baćkowicach, gdzie Hipcia kupiła i lody, i pączki, i picie. A ja w tym czasie sprawdziłem, że możemy zupełnie spokojnie zaliczyć jeszcze dwie gminy. Ale najpierw trzeba było wytoczyć się na asfalt... Potężne uderzenie ciepła na ręce i pieczenie skóry przy każdym zwolnieniu.
Pierwszą gminę, Waśniów, zaliczyliśmy bardzo przyjemnym podjazdem przez las, na szczycie którego to podjazdu, w cieniu, założyliśmy bluzy, a Hipcia dodatkowo długie spodnie. To, że były czarne, nie miało żadnego, zupełnie żadnego znaczenia, cieplej się nie zrobiło, a ręce piec przestały. Na zjeździe miałem awaryjną przerwę w połowie myśląc, że pękła mi szprycha, ale na szczęście rozpięła się tylko szybkozłączka w torbie podsiodłowej. Stąd mieliśmy prawie prostą drogę do Kielc, odbijając w jednym momencie do Daleszyc.
W Kielcach spodziewaliśmy się zastać zestaw DDR i zakazy, ale nie, żadnych takich nie było, zupełnie spokojnie zajechaliśmy na dworzec. Kupiłem bilety (dostałem jeden na rower i dwie miejscówki w różnych wagonach), po czym pełni obaw co do tego, ile osób pojedzie tym pociągiem (relacja Kraków-Kołobrzeg) poszliśmy do McD. Tam mieliśmy farta - kilka minut po tym, jak złożyłem zamówienie do środka zwaliła się wycieczka szkolna.
Wróciliśmy na stację, pociąg nadjechał. Kupiłem bilet na rower... a przedziału nie było. Wepchnęliśmy rowery tuż przy lokomotywie, tarasując tym samym całe przejście do WC od tej strony. Tłumów nie było, za to nasz wagon był wagonem I klasy jadącym jako II. Walkę musieliśmy toczyć ze współpasażerami: młodzi jakoś rozumieli, że, kurna, przejście jest utrudnione i może lepiej się nie pchać, ale starych ludzi nic nie przekona. Przeszli, zapewne kończąc wybrudzeni od łańcucha. Ale ostrzegałem, prosiłem. Po drugiej stronie (zresztą bliżej ich przedziału) też było WC, nawet w liczbie dwóch sztuk, w dwóch wagonach.
Tuż przed północą wysiedliśmy w Warszawie i tak oto skończyła się nasza wycieczka.
- DST 252.26km
- Czas 09:14
- VAVG 27.32km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 4 czerwca 2015
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy
Warka - Rzeszów
Pobudka!
Znowu rano, ale nie morderczo wcześnie. Pierwszy raz w życiu KM-ką. Pierwszy raz poznaliśmy od środka stacje Warszawa Aleje Jerozolimskie i kolejne. I po dłuższej przejażdżce wysiedliśmy sobie w Warce.
Pierwsze kilometry spędziliśmy na różnych wioskach i różnym asfalcie, zaliczając jedną dziurę w okolicy Radomia. Chwilę później ujrzałem z daleka znajomy kontur... "Jeśli tam jest napisane "Marianów"...". Było. To był przystanek, na którym zatrzymaliśmy się podczas naszej pierwszej trzysetki, zresztą również do Rzeszowa. Tym razem nie zamierzaliśmy aż tak często przystawać.
Robiło się coraz słoneczniej, w Jedlni-Letnisko trafiliśmy na objazd i chwilę przymusowego oczekiwania na przejeździe kolejowym, potem wyjechaliśmy na krajówkę i tłukliśmy kilkanaście kilometrów na wschód we wcale niemałym ruchu. W końcu jednak odbiliśmy na bok - kierunek Kazanów. Podobało mi się, nie powiem, za chwilę spotkaliśmy grupę ludzi, którzy śpiewali i rzucali nam kwiatki pod koła. Miłe to, czyżby wiedzieli, że będziemy w okolicy?
Temperatura powoli się rozkręcała. Pierwszy przystanek robimy w Siennie, po jakichś 130 km. Kupujemy masę picia, kupiłem tez colę, którą tak sobie nalewałem do bidonu, że ten przewrócił się i połowa poooooooszła.
Kawałek dalej wjechaliśmy w Świętokrzyskie, po drodze mijajac drugą procesję, ta przynajmniej dała się wyprzedzić i nie wymusiła zsiadania z roweru.
Dość szybko wypadł nam kolejny postój - zmieniliśmy Hipci siodełko na drugie, które wiozłem w torbie. Przy okazji uznaliśmy, ze może to jest właściwy moment, by posmarować się kremem. Za późno...
Przecięliśmy Bałtów, na szczęście przez tę mniej turystyczną stronę i kolejnymi bocznymi, pięknymi drogami dotarliśmy do Ćmielowa, skąd czekała nas bardzo długa prosta aż do Zawichostu. Jechało się bardzo przyjemnie, pęd powietrza chłodził palące się przedramiona i mogliśmy udawać, że nic nikogo nie boli.
Przecięliśmy Zawichost i pomknęliśmy na Dwikozy, za którymi czekał nas, oczywiście, całkiem wysoki podjazd do Sandomierza. Tam też, na wylotówce, robimy sobie przerwę na Orlenie. Lody. Picie. Siku. Standard.
Za Sandomierzem wita nas krajówka, szeroka, z ładnym poboczem, którą ciśniemy w kierunku Stalowej Woli. Ale tak dobrze nie ma - szybko odbijamy w boczną drogę, gdzie asfalt nieco się psuje, za to ruch wyraźnie się zmniejsza. Powoli nadeszła najładniejsza pora dnia - słońce powoli chyliło się ku zachodowi, nikomu się nie spieszy (a mimo to jedziemy przecież całkiem szybko); w Grębowie wskakujemy na elegancką, nowiutką drogę wojewódzką, z szerokim poboczem.
Im bliżej końca dnia, tym więcej rowerzystow wylega na drogi. Problem pojawia się we wszystkich małych wioskach, bo towarzystwo nawet nie usiłuje zerknąć za siebie, tylko w lewo skręca na słuch - cicho, to znaczy, że nic nie jedzie.
O, minęliśmy Stalową Wolę! Przeleciawszy przez Nisko dojechaliśmy do miejscowości Jeżowe, gdzie znowu skręciliśmy, by nachapać się gmin. Raniżów... o, to już całkiem blisko. Paskudnymi asfaltami przecinamy Sokołów Małopolski, po liczbie szosowców stwierdzając, że zbliżamy się do Rzeszowa. Powoli coraz więcej znajomych miejscowości na mijanych drogowskazach...
W Łańcucie postój na włączenie świateł i ostatnia prosta. Tędy jeździłem w weekendy do rodziny na wieś. Wtedy to było tak daleko. Teraz? Trzy podjazdy i już? To już? Tyle?
Na zjeździe z Pobitna wykręcamy coś pod 50 km/h i przez miasto, spokojnie, wyprzedzając plan o jakieś dwie godziny, docieramy do miejsca przeznaczenia.
A nocować mieliśmy w domu teściów, których na szczęście nie było w domu, dzięki czemu mogliśmy i zjeść pizzę, i napić się piwa, i nie odpowiadać na dziwne pytania, i nie reagować na próby reanimacji po TAKIM WYSIŁKU. No i mogliśmy następnego dnia rano po prostu wyjechać - bo gdyby byli to i tak ranny start by nie wyszedł, a to i moich rodziców chciałbym odwiedzić. A tak to można było spokojnie, incognito, przelecieć przez Rzeszów.
Podsumowanie strat wyszło nawet, nawet: spalone przedramiona, spalone uda, gdzieś tam na łydce... będziemy żyli.
Znowu rano, ale nie morderczo wcześnie. Pierwszy raz w życiu KM-ką. Pierwszy raz poznaliśmy od środka stacje Warszawa Aleje Jerozolimskie i kolejne. I po dłuższej przejażdżce wysiedliśmy sobie w Warce.
Pierwsze kilometry spędziliśmy na różnych wioskach i różnym asfalcie, zaliczając jedną dziurę w okolicy Radomia. Chwilę później ujrzałem z daleka znajomy kontur... "Jeśli tam jest napisane "Marianów"...". Było. To był przystanek, na którym zatrzymaliśmy się podczas naszej pierwszej trzysetki, zresztą również do Rzeszowa. Tym razem nie zamierzaliśmy aż tak często przystawać.
Robiło się coraz słoneczniej, w Jedlni-Letnisko trafiliśmy na objazd i chwilę przymusowego oczekiwania na przejeździe kolejowym, potem wyjechaliśmy na krajówkę i tłukliśmy kilkanaście kilometrów na wschód we wcale niemałym ruchu. W końcu jednak odbiliśmy na bok - kierunek Kazanów. Podobało mi się, nie powiem, za chwilę spotkaliśmy grupę ludzi, którzy śpiewali i rzucali nam kwiatki pod koła. Miłe to, czyżby wiedzieli, że będziemy w okolicy?
Temperatura powoli się rozkręcała. Pierwszy przystanek robimy w Siennie, po jakichś 130 km. Kupujemy masę picia, kupiłem tez colę, którą tak sobie nalewałem do bidonu, że ten przewrócił się i połowa poooooooszła.
Kawałek dalej wjechaliśmy w Świętokrzyskie, po drodze mijajac drugą procesję, ta przynajmniej dała się wyprzedzić i nie wymusiła zsiadania z roweru.
Dość szybko wypadł nam kolejny postój - zmieniliśmy Hipci siodełko na drugie, które wiozłem w torbie. Przy okazji uznaliśmy, ze może to jest właściwy moment, by posmarować się kremem. Za późno...
Przecięliśmy Bałtów, na szczęście przez tę mniej turystyczną stronę i kolejnymi bocznymi, pięknymi drogami dotarliśmy do Ćmielowa, skąd czekała nas bardzo długa prosta aż do Zawichostu. Jechało się bardzo przyjemnie, pęd powietrza chłodził palące się przedramiona i mogliśmy udawać, że nic nikogo nie boli.
Przecięliśmy Zawichost i pomknęliśmy na Dwikozy, za którymi czekał nas, oczywiście, całkiem wysoki podjazd do Sandomierza. Tam też, na wylotówce, robimy sobie przerwę na Orlenie. Lody. Picie. Siku. Standard.
Za Sandomierzem wita nas krajówka, szeroka, z ładnym poboczem, którą ciśniemy w kierunku Stalowej Woli. Ale tak dobrze nie ma - szybko odbijamy w boczną drogę, gdzie asfalt nieco się psuje, za to ruch wyraźnie się zmniejsza. Powoli nadeszła najładniejsza pora dnia - słońce powoli chyliło się ku zachodowi, nikomu się nie spieszy (a mimo to jedziemy przecież całkiem szybko); w Grębowie wskakujemy na elegancką, nowiutką drogę wojewódzką, z szerokim poboczem.
Im bliżej końca dnia, tym więcej rowerzystow wylega na drogi. Problem pojawia się we wszystkich małych wioskach, bo towarzystwo nawet nie usiłuje zerknąć za siebie, tylko w lewo skręca na słuch - cicho, to znaczy, że nic nie jedzie.
O, minęliśmy Stalową Wolę! Przeleciawszy przez Nisko dojechaliśmy do miejscowości Jeżowe, gdzie znowu skręciliśmy, by nachapać się gmin. Raniżów... o, to już całkiem blisko. Paskudnymi asfaltami przecinamy Sokołów Małopolski, po liczbie szosowców stwierdzając, że zbliżamy się do Rzeszowa. Powoli coraz więcej znajomych miejscowości na mijanych drogowskazach...
W Łańcucie postój na włączenie świateł i ostatnia prosta. Tędy jeździłem w weekendy do rodziny na wieś. Wtedy to było tak daleko. Teraz? Trzy podjazdy i już? To już? Tyle?
Na zjeździe z Pobitna wykręcamy coś pod 50 km/h i przez miasto, spokojnie, wyprzedzając plan o jakieś dwie godziny, docieramy do miejsca przeznaczenia.
A nocować mieliśmy w domu teściów, których na szczęście nie było w domu, dzięki czemu mogliśmy i zjeść pizzę, i napić się piwa, i nie odpowiadać na dziwne pytania, i nie reagować na próby reanimacji po TAKIM WYSIŁKU. No i mogliśmy następnego dnia rano po prostu wyjechać - bo gdyby byli to i tak ranny start by nie wyszedł, a to i moich rodziców chciałbym odwiedzić. A tak to można było spokojnie, incognito, przelecieć przez Rzeszów.
Podsumowanie strat wyszło nawet, nawet: spalone przedramiona, spalone uda, gdzieś tam na łydce... będziemy żyli.
- DST 373.64km
- Czas 12:48
- VAVG 29.19km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 3 czerwca 2015
Kategoria transport
Do domu przed długim weekendem
- DST 23.28km
- Czas 01:00
- VAVG 23.28km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 3 czerwca 2015
Kategoria do czytania, transport
Zaczyna się
Wychodzę z pracy - gorącem w twarz.
Wychodzę z domu - gorącem w twarz.
Wychodzę z domu - gorącem w twarz.
- DST 19.60km
- Czas 00:51
- VAVG 23.06km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 2 czerwca 2015
Kategoria do czytania, transport
Odrobinę godności przy wyprzedzaniu!
Jak wyprzedzasz z jakimiś 35 km/h, to przynajmniej utrzymaj to, a nie wiś pięćdziesiąt metrów z przodu i pozwalaj się doganiać... No ale tak, tak, wyprzedziłeś, wygrałeś, możesz mnie wieźć na kole.
- DST 27.75km
- Czas 01:13
- VAVG 22.81km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 1 czerwca 2015
Kategoria do czytania, transport
Znowu na bieżąco
No, udało się. Uff.
To może coś więcej? O, wiem. Dzisiaj rano jechało mi się średnio, bo nogi miały dość po wczorajszej walce z wiatrem. Na szczęście najpierw sobie upolowałem dogoniłem niewolnika, a potem nakazałem mu wieźć się na kole. Jakiś taki dziwny był, niby duży, a więc i silny, a jednak co chwilę odpoczywał, ale niewolnik to niewolnik. I dowiózł posłusznie aż do Popularnej.
To może coś więcej? O, wiem. Dzisiaj rano jechało mi się średnio, bo nogi miały dość po wczorajszej walce z wiatrem. Na szczęście najpierw sobie upolowałem dogoniłem niewolnika, a potem nakazałem mu wieźć się na kole. Jakiś taki dziwny był, niby duży, a więc i silny, a jednak co chwilę odpoczywał, ale niewolnik to niewolnik. I dowiózł posłusznie aż do Popularnej.
- DST 7.87km
- Czas 00:20
- VAVG 23.61km/h
- Sprzęt Zenon