Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w miesiącu

Listopad, 2011

Dystans całkowity:777.53 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:41:17
Średnia prędkość:18.83 km/h
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:29.91 km i 1h 35m
Więcej statystyk
Poniedziałek, 21 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport

Czy Hipopotamy jeżdżą na orientację?

Tego nie wiemy. Wikipedia nic o tym nie wspomina, Google milczy. Zatem - trzeba to sprawdzić. Zwłaszcza, że wczoraj przyszedł do mnie zagadkowy mail, o równie zagadkowej treści:

Dlaczego zakłady w Ursusie popadły w ruinę? Kim była siódma córka właściciela? Co czeka mieszkańców osiedla na zburzonych halach?
Spotykamy się w sobotę 26 listopada o godz. 19:00 na skwerze w okolicach stacji PKP w Ursusie (wylot ulicy Wojciechowskiego).
Zabieramy ze sobą oświetlenie, plan Warszawy i Piastowa oraz zamknięcie rowerowe ze względu na metę. Wpisowe 5zł przeznaczone na nagrody.


Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie (a wiele może stanąć, od mobilizacji wewnętrznej, przez alkohol, do braku map), to może się wybierzemy. Trzeba zacząć od map.

---

Kontynuuję swoją walkę z lewą stopą. Przez weekend przesuwałem bloki, w końcu znalazłem dobre ułożenie. W sobotę za luźno spiąłem buty. Dziś za mocno. Ale jest jakiś postęp - nie cierpną okolice palców, tylko okolice pięty. I mniej. Idziemy w dobrą stronę.
Niedziela, 20 listopada 2011 Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km

Rajd zdechłych waypointów

Startujemy wieczorkiem. Pierwszy punkt: dom przy ulicy Szeligowskiej 32. Jak twierdzą źródła, dom nawiedzony. Podobnież zostawione tam vlepki znikają, okiennice "same" się zamykają po jakimś czasie. Pokręciliśmy się dookoła, vlepki nie znaleźliśmy, poświeciliśmy w okna. Piszą, że swego czasu gość na imprezie zamordował tam siekierą gospodarzy, ale do nas nikt z siekierą się nie wybierał. Dom spełnia jednak wszelkie wymagania, by być nawiedzonym: stoi na uboczu, zdala od drogi i innych domów, stary, zarośnięty nieco ogród, budynki gospodarcze niszczeją, okna brudne, zza nich wystają firanki, i jeśli dobrze widziałem, kikuty uschniętych kwiatków; dobry klimat do horrorów. Co prawda wydaje się nam, że miejsce prędzej jest wykorzystywane jako dziupla, do tego przekonuje nas fakt, że gdy zjeżdżaliśmy z posesji, tuż obok nas na chodnik zjechało czarne BMW (zmieniając stronę jezdni), niby puścić kogoś z tyłu, ale kierowca i pasażer zwrócili na nas uwagę. Trochę dłużej, niż robi to kierowca szukający miejsca do zjechania. Może przypadek, może nie.

Dalej droga prowadzi trasą techniczną S-ósemki. Tu trochę się zawodzę, bo spodziewałem się, że trzeba będzie się pieszo pofatygować na ekspresówkę, a tu kicha. Waypoint dostępny z drogi technicznej, wystarczy przeskoczyć rów. Przynajmniej tyle, że ten rów musiałem przeskakiwać... Kod zaprzyjaźnił się z wodą. Próbowaliśmy rozczytać, ale w domu po trzydziestu próbach zrezygnowaliśmy.

Nadal turlamy się wzdłuż S8, tuż zaraz, w Szeligach znaleźliśmy studio Technicoloru, w którym, jak poinformował nas ochroniarz, właśnie kręcił się "Taniec z Gwiazdami". Mapa się nam skończyła, korzystam z nawigacji, która prowadzi nas drogą, konczącą się w szczerym polu. Mniejsza o pole, kierunek dobry, docieramy do właściwej trasy. Teraz tylko trochę kręcenia, podjeżdżamy pod wiadukt, który to, jak wszystkie kolejowe miejscówki, ma w sobie klimat. Szczególnie nocą. Również przejazd kolejowy kilkaset metrów wcześniej, oznaczony tylko Krzyżem Św. Wojciecha i oświetlony przez kilka starych latarni, ma w sobie coś. Na ekspresówkę wdrapuję się najlepszą metodą na świecie - na rympał. Kod jest nieczytelny, schodzę sobie już elegancko, wyjściem awaryjnym, po schodkach.

Dalej mamy dotrzeć do Gołąbków i przelecieć przez nie na wylot, decyduję się użyć nawigacji, żeby nie zatrzymywać się co chwilę i sprawdzać mapę, zwłaszcza, że Hipcia zaczyna już powoli klaskać w dłonie i obijać je o uda. Wygoda przy sięganiu po nawigację do kieszeni, tudzież jechaniu po dziurawej drodze, trzymając toto w ręce, jest znikoma, muszę kupić uchwyt na telefon do roweru. Spokojnie jednak dojeżdżamy do ZM Ursus, na początek mylimy wjazdy i trafiamy do jakiejś firmy spedycyjnej, ale potem już jedziemy właściwą trasą w półmrok. Gdzieś pod kołami pojawiają się stare tory, przy których oboje zaskoczeni zatrzymujemy się niemal w miejscu, rozglądając się w poszukiwaniu pociągu, zaraz potem lądujemy u podstaw wieży oświetleniowej. Zostawiam telefon u Hipci (szkoda, żeby się zniszczył, gdybym miał spaść, coś się na nim jeszcze zarobi), zakładam czołówkę i wio na górę. Pierwsze dwie drabinki robię bez problemu. W połowie trzeciej ze zdziwieniem czuję, jak trzęsą mi się łydki, a dłonie zachowują się tak, jakby albo miały chwycić i nigdy już nie puszczać, albo w ogóle puścić szczebel. Gdybym mógł stanąć obok siebie, to pewnie spojrzałbym na siebie z nieukrywanym, ogromnym zdziwieniem: ja się boję tego podejscia? Dziwne. Byłem już w bardziej eksponowanych miejscach, gdzie chwyt miałem na kawałku skały, a za mną upadek nie skończyłby się po kilku metrach na stalowej platformie, tylko po dwudziestu metrach, na skale, przy czym nie byłby to wcale koniec lotu; a tutaj - co? Zawsze co prawda jest to uczucie dyskomfortu, chyba zakodowane genetycznie i jak cały instynkt samozachowawczy, pewnie nieusuwalne, ale przy tak nietrudnym wejściu nie powinno go być w takim stopniu. Po kilkunastu sekundach nareszcie odkrywam prawdziwą przyczynę zachowania: chwytanie się szczebli o średnicy centymetra i podciąganie się na nich, tudzież tupanie po nich (w całkiem szybkim tempie) musiało skończyć się zmęczeniem, szczególnie zmęczeniem dłoni. Czyli wszystko gra. Dalszą część, już nauczony, pokonuję wolniej, robiąc więcej przerw na rozluźnienie dłoni i nóg; wszystko wraca do normalności. Pod koniec czuję już bujanie całego wierzchołka, każdy mój krok przekłada się na bujnięcie wieży, więc staram się stawiać kroki nieregularnie. Na szczyt wychodzę, platforma nie wygląda na przerdzewiałą, ale tak czy inaczej kroki stawiam po szkielecie. I tu - niespodzianka, kod przez dwa lata zniknął, został tylko ślad po kleju. Droga powrotna, jak każde zejście, okazuje się jeszcze bardziej męcząca, bo więcej jest tu opuszczania się na rękach, niż schodzenia nogami. Na dole czeka już Hipcia, najwyraźniej ucieszona tym, że nadal żyję i mam komplet sprawnych kończyn.

Tuż obok Zakładów jest sobie Dom W. Grabskiego. Przy nim również nie udaje się nam odczytać kodu, tu przynajmniej naklejka jest. W przeciwieństwie do Budek Szczęśliwickich, gdzie wypaskudziłem się cały w pyle, włażąc pod bramą na teren budowy, by ustalić, że przy baraku kodu nie ma wcale. Między jednym a drugim punktem zaliczamy sobie gminę Michałowice.

Podsumowując: z sześciu odwiedzonych punktów wszystkie bez kodu. A nocne jeżdżenie ma klimat.
Sobota, 19 listopada 2011 Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km, kampinos

Nocny Kampinos. Bardzo nocny. I długi.

Przekonać Hipcię do wyjechania w dzień jest jak... porównań jest dużo. W każdym razie to niemożliwe. Oczywiście, tak, to tylko dlatego, że ja nie potrafię wcześniej wstać. I dlatego, że sam chciałem ;)

Startujemy przed 19.00. Kierunek - Laski, znaną i lubianą Arkuszową. Skręcamy w Cyklistów, tam metodą na czuja zagłębiamy się w las szukając szlaku. Znajdujemy żółty, zaraz przy nim czerwony, którym jedziemy sobie nad jeziorko Opaleń. Dalej jedziemy wgłąb żółtym, cichną samochody, a zaczyna się cisza nocnego lasu. W pierwszej chwili przegapiamy Sosnę, ale udaje się odnaleźć zakopany w mchu kod. Dalej żółtym, przy skrzyżowaniu z czarnym: Kamień - symbolizujący udaną szarżę Ułanów Jazłowieckich (Poszli. Z szablami. Na czołgi i broń ciężką. Przeszli. ... Aż ciarki przechodzą.).

Dalej już znanym szlakiem lecimy w kierunku Łomianek. Łomianki, jakie są, każdy widzi. Nudne. Trzeba jednak: zajeżdżamy na wał, jaz odmalowany, naklejki nie ma. Za to cuś łazi po krzakach, ale nie chce się zaprzyjaźniać. Potem inne cuś robi "chlup". Dwa razy w jeziorku Dziekanowskim i raz po prawej stronie. Jeśli takie ryby tam pływają, to strach się kąpać. Dźwięk był, jakby ktoś cegłówkę z dobrej wysokości cisnął do wodu. Może jakiś kokodryl, nie zdziwiłbym się, gdyby jakiś ucieknięty z nielegalnej hodowli nagle wylazł z krzaków.

Trasa wiedzie na północ w kierunku Łomnej (nuda, nuda...). Kościół znajdujemy, grobowca - nie. Dopiero w domu zorientowaliśmy się, gdzie był - jeden zakręt dalej.

Dalej droga wiedzie do Palmir, gdzie wsiadamy na czarny szlak. Czarny wchodzi w las, przecina asfalt i zaraz za nim odbija w lewo. Które to odbicie przegapiamy i jedziemy radośnie przed siebie. Ładną, brukowaną drogą, bokiem jakiegoś rezerwatu. Gdy w końcu sprawdzamy mapę, nie chce nam się wracać, kompas jest, mapa jest, na zachodzie asfalt czeka. Trochę szlajamy się nieszlakami i wyjeżdżamy przed Janówkiem. Stąd pięknym pasem rowerowym lecimy do Wierszy. Tam odpuszczamy sobie cmentarz - podejrzewam, że za dużo czasu stracimy na szukanie właściwego pomnika, a szukanie pomników nie generuje ciepła i w Wierszach odbijamy na północ w kierunku Kanału Łasica, gdzie czekają: Piwo, punkrock i rowery. Zawsze chciałem odwiedzić to miejsce, to hasło ma w sobie... dużo ma w sobie. Pod śluzą (jazem?) z braku piwa testujemy, czy Ruda na pewno się nie zepsuła w butelce i wracamy. Za Wierszami - w las, żółty szlak. Trochę piachu, ale idzie jechać. Gdzieś po drodze, jest jakiś kanał, przy nim gasimy światła i gapimy się w niebo. Bo jest w co się gapić. Z tego wszystkiego zostawiamy sobie naklejkę. Dalej dojeżdżamy do szlabanów (chyba miejscowość nazywa się Kępiaste). Ja objeżdżam szlaban z lewej, przejeżdżam, patrzę na drogę, Hipcia jedzie z prawej, słyszę za sobą wołanie, odwracam się w samą porę - udaje mi się zobaczyć koncówkę triku, który właśnie robi Hipcia. Stojąc na przednim kole celuje czołem w mech przed sobą. Tylne koło powolutku obraca się w powietrzu. Odblask na szprychach potęguje wrażenie. Niestety, trik się nie udaje, Hipcia nie robi tego, co planowała (jeśli planowała), tylko po prostu się przewraca na bok. Wytłumaczenie: tuż przy szlabanie wyrosła sobie półmetrowa dziura. W którą wjechało przednie koło.

Dalej żółty okazuje się być piaskownicą, więc postanawiamy z niego zrezygnować. Szorujemy na zachód, do asfaltu (po drodze uciekając przed nadpobudliwym psem). Stamtąd już tuż tuż do Leszna, osiągamy je z wynikiem 60km na liczniku. Z Leszna wrócić chcemy znaną trasą przez Pilaszków, po drodze jeszcze przez pole skradamy się do komina, dalej już tylko trasa, trasa i trasa. Mgła, wilgotność, na liczniku i ogólnie na rowerze zaczyna się osadzać szron. Myślimy nawet o dokręceniu do setki, ale rezygnujemy z tego planu. 90km stuka tuż przed domem (Hipci wyszło 1,5km więcej, dziwne, bo mierzyłem oba koła, wygląda na ten sam obwód). Powrót - 3:40. W lecie - zaczynałoby już świtać.
Piątek, 18 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport

Zaliczamy gminy

Znalazłem nową zabawę: Zalicz Gminę. Wyszło, że na razie zdobytych mamy 45 gmin w całej Polsce. Dobre i to na początek.
Piątek, 18 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport

Szorujemy do pracy

Bo już jutro... wolne! A jak wolne, to może uda się zaplanowac jakąś ciekawą wycieczkę. Albo, na przykład, siedzieć cały dzień w domu razem i opierniczać się. Albo... no, coś się wymyśli.
Czwartek, 17 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport, waypointgame

Kolejne nocno-wieczorno-dojazdowe turlanie dropsa

Po pracy przychodzi czas na kurs. Po dwóch godzinach przeganiania ludzi za bardzo nam się nie chce nigdzie ruszać kupra, ale Surf coś tam narzekał, że niby naszej naklejki nie ma, więc trzeba było to sprawdzić. Ruszamy zatem w kierunku Bródna, na miejscu okazuje się, że to, co jeszcze w piątek w nocy było szkieletem dachu i stało krzywo, teraz leży elegancko na podłodze i ma format ramy; środkowe poprzeczki zostały równo wycięte. Moja wina, nie przypuściłem, że zardzewiałym szkieletem mogą zainteresować się złomiarze. Teraz vlepka jest bezpieczniejsza. Gdy ja szukam miejsca na naklejkę, Hipcia szwęda się po krzakach. Wśród równo zagrabionych kupek suchych liści znajduje... No właśnie, co Hipcia może znaleźć? Nie portfel, nie komorkę, nie złoty łańcuszek. Hipcia znajduje martwego lisa. Przez chwilę nawet myślimy, żeby w nim ukryć vlepkę, ale coś nam podpowiada, że to może być nietrwała kryjówka.

Wracamy do domu w miarę możliwości sprawnie, bo Hipcia powoli zaczyna tracić czucie w łapkach; w połowie drogi gdzieś je odzyskuje, ale tempo już utrzymujemy. Na drogach spokój, teraz jeszcze, gdy wieczorami jest chłodno, ludzie siedzą w domach, więc prócz pojedynczych samochodów, mamy ciszę i spokój do samego domu.

Rano za oknem pojawia się mleko. Przewidująco zakładam softshella, co przez większość trasy okazuje się być dobrym pomysłem. Ochraniacze na buty - rownież. W siodle jesteśmy 8:06, więc jest szansa na dłuższą trasę razem - do III przystanku. Miasto robi się przyjemnie zimowe: przy jezdni mamy już szron, po bokach i na chodnikach biało. A na Grzybowskiej korek, jak rzadko, ale biel dookoła rekompensuje mniejszą prędkość.

[edit]

Hipcia ze swojej strony, na swoim Bike-oTweetoLogu całą wycieczkę podsumowała była o tak: Opowieści z Waypnii - Hipek, zdechły lis i stara chałupa. Podkreślam, że po "Hipek" jest przecinek.
Środa, 16 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport

Nareszcie pozbyłem się ciepła

Z pracy - cisza i spokój. Trochę padało jakieś marznące cuś, ale nie przeszkadzało bardziej, niż powinno.

Do pracy - zgodnie z zapowiedzią, zrezygnowawszy z softshella, założylem zwykłą bluzę. I okazało się to dobrym rozwiązaniem. Pisali, że niby odczuwalne zero stopni: nie było ani za ciepło, ani za zimno, w sam raz.

Hipcię odstawiłem na II przystanek i zawinąłem do pracy. Przy Szczęśliwickiej chłopaki budują kolejny odcinek DDR. Barbarzynstwo! I nawet tamtędy będę musiał tłuc się dróżką rowerową, narażając swoje zdrowie i życie, zamiast jak uczciwy uczestnik ruchu sunąć jezdnią? Założyłbym akcję "uchrońmy Warszawę przed DDR". Chociaż "Wypuśćmy rowery na jezdnie" też nieźle, nawet chyba lepiej brzmi: kto chce, niech się tłucze DDRem, jego sprawa; ale niech mi nie grozi 200zł nagrody za to, że chcę być bezpieczniejszy i jadę jezdnią.

Na WaypointGame posucha. Nikt nie jeździ, prawie wszyscy pochowali rowery pod kocyki i czekają na wiosnę. Co dziwne, codziennie rejestruje się jakiś nowy zawodnik. Alternatywne osobowości już grających zawodników? ;-)
Wtorek, 15 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport

Spotkanie na DDR... jednak nie.

Powrót z pracy standardowo. W drodze na kurs z przodu pojawia się jakiś rowerzysta. Jakoś wolno jechał, więc doganiamy go na Maczka na pierwszych światłach (na czerwonym). Czekamy na światło, a koleżka kręci sobie kółka. Ruszamy: my DDRem, gość najeżdża w naszą stronę od chodnika. Hipcia przejeżdża pierwsa, gość rozpędza się... i stajemy, na przejściu dla pieszych na DDR. Ja jechałem prawidłowo - cały czas DDRem, gość - nie dość, że jechał chodnikiem, to jeszcze najwyraźniej zamierzał przeciąć przejście i pojechać dalej chodnikiem, a przed całym manewrem jeszcze się rozpędził. Krótko: próbował wymusić pierwszeństwo. Zwracam się ku niemu... to, co wystaje spod okularów/kasku/buffa przypomina Damiana. Dodatkowo jeszcze siedzi toto na kolarce. Rezygnuję zatem z należnego opierniczenia (bo i tak się spieszymy, jadąc czasowo na styk), rzucamy tylko "O, cześć, Damian!" i jadę dalej.

Problem w tym, że Damian zaprzeczył, jakoby tam był. Zatem miał chłopiec szczęście.

W kierunku "do pracy" odwozę Hipcię do III przystanku i wracam do roboty. Podniesione rano siodełko sprzyja lepszemu pedałowaniu (teraz już wiem, czemu tak dziwnie było). Ogólnie, jedzie się nam dobrze... za dobrze. Softshell robi swoje, ciepłe gatki robią swoje i ostatnie sześć kilometrów pokonuję już z gołą głową, żeby jakoś to ciepło mogło uchodzić. Czyli jednak na takie pogody, jak dzisiaj, kiedy temperatura uśredniona oscyluje około dwóch stopni, a odczuwalna to zero, trzeba wrócić do zestawu koszulka + bluza; softshell jeszcze za ciepły na takie zabawy.
Poniedziałek, 14 listopada 2011 Kategoria do czytania, transport

Do pracy po weekendzie

Oj, jak nie chciało się wstawać rano...
Niedziela, 13 listopada 2011 Kategoria do czytania, > 50 km

Piaseczno, jakiego nie znacie, czyli głupi dwa razy jeździ

W sobotę miałem imieniny, które jak zaczęliśmy świętować popołudniem (Niech żyje tequila!), tak przerwaliśmy na krótko, by zbudzić się tuż przed północą i kontynuować zabawę. W międzyczasie oglądnęliśmy sobie Rango (polecam!), ze dwie walki w oczekiwaniu na walkę Pacquiao, po czym usnęliśmy jakoś po czwartej (piątej?), decydując, że jednak na rower nie idziemy (a pierwotny plan zakładał, że świętujemy, wracamy do legalnych granic i jedziemy nocą w miasto).

Samą niedzielę przesiedzieliśmy generalnie nie zajmując się niczym konkretnym. Który to sposób spędzania czasu ja bardzo lubię, a Hipcia wręcz nie znosi. W opierniczaniu się pomagała pogoda, która jeśli do czegoś zachęcała, to do zwinięcia się gdzieś w kącie i czekania na śmierć ;-) Niemniej jednak zebrać się trzeba było. Planów było sporo. Od dwóch autorowerów, przez wycieczkę na Ursus, do jazdy do Lasu Labackiego. Pada na Kabaty, po czym jeszcze spuszczamy wzrok na mapie i zauważamy, że na dole jest jeszcze Piaseczno. Gdzie też jest gdzie pojechać, a przy okazji czeka dzisiejsza świeżynka. Ruszamy zatem, Hipcia marudzi, że za wcześnie, bo za dużo ludzi kręci się po mieście, ale jakoś docieramy na Służew, tam postanawiamy zmienić plany i najpierw uderzyć na Piaseczno, potem ewentualnie, jeśli będzie nam się chciało, zrobić Kabaty.

Piaseczno. Miasto, które do tej pory nam się kojarzyło z Decathlonem i Outlet Center. Czy coś tam jeszcze jest?

Za Poleczki wsiadamy na lewą stronę Puławskiej, żeby po stu metrach pięknej ścieżki, wpaść w nierówny chodnik, przeplatany do tego remontami. Zmieniamy stronę, remontów nie ma, dalej jest nierówno, zatem wsiadamy na jezdnię i lecimy aż do samego Piaseczna. Tam zakręcamy kółko przez kilka różnych WP, odwiedzamy sobie głaz narzutowy, dwa kościoły, mleczarnię-świeżynkę, dworek i dwa mosty/kładki nad Jeziorką. Chwilę na to wszystko musieliśmy poświęcić, w międzyczasie również spadła nieco temperatura (albo wzrosła wilgotność) i zrobiło się nie do końca przyjemnie. Na Warszawę wylatujemy już trochę znudzeni, bo szału nie było - może dwa ostatnie wp (kładka i jaz na Jeziorce) wymagały czegoś więcej niż spisania kodu - wejścia ścieżką między ciemne drzewa, chociaż tu też szukania dużo nie było. Po drodze zjeżdżamy do Mc D., planowo na kawę i plan - czy jedziemy dalej na Kabaty, czy nie. Zamówmy wobec tego kawę... dobra, dobra, a gdzie jest saszetka z portfelem?! Nie ma. Szlag. Dupa na siodło i wio z powrotem do Piaseczna. Jedyne miejsce, gdzie mogła zostać, to właśnie Mleczarnia. Czyli leży tam już półtorej godziny. Szorujemy zatem, ignorując po drodze zakaz wjazdu rowerów tuż przy estakadzie do Auchan (po co ten zakaz tam jest?)... dojeżdżamy... nie ma... jest! Na rampie, do której był przyklejony kod, a przy której robiliśmy przerwę na posiłek, była również dziura, w którą, przy calym przepakowywaniu, saszetka musiała się obsunąć. Tak, że bez zaglądnięcia do środka, nie była zupełnie widoczna. Uff...

Potem tylko pozostaje znowu Puławska i znowu trasa na Warszawę. Są też plusy - zamiast 60 wyszło 70km. :-D

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl