Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2014

Dystans całkowity:2704.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:149:01
Średnia prędkość:18.15 km/h
Suma podjazdów:15721 m
Liczba aktywności:27
Średnio na aktywność:100.18 km i 5h 31m
Więcej statystyk
Piątek, 17 października 2014 Kategoria do czytania, transport

Praca

  • DST 31.01km
  • Czas 01:19
  • VAVG 23.55km/h
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 16 października 2014 Kategoria do czytania, transport

Jak Sam Szef

Anglojęzyczne "lajkabos" nie przejdzie mi przez klawiaturę jako tytuł wpisu, a spolszczona wersja, mimo że tracąca odrobinę przesłania, brzmi dużo ciekawiej.

Wczoraj zdarzył się dzień, który zdarza się rzadko. Jeszcze w okolicach 23:00 byłem przekonany, że robota się na pewno nie skończy... ale na szczęście nadszedł jej kres. Mogłem wsiąść na rower i tuż przed północą pognać przez opuszczone miasto. A jechałem sobie jak Panisko. Albo Jak Sam Szef właśnie. Żadnych ohydnych DDR, kochana jezdnia, płasko, czasami na Miszcza, czasami nie... tylko formy trochę brak, bo średnią miałem ok 27 km/h, a na świeżo powinna być w tych warunkach powyżej 30 km/h. Do domu wchodziłem osiem minut po północy; od dawna nie zdarzyło mi się tak późno wracać.

Rano z kolei zapijawczyłem i za traktorem, i za autobusem.
  • DST 16.02km
  • Czas 00:37
  • VAVG 25.98km/h
  • Sprzęt Zenon
Środa, 15 października 2014 Kategoria transport

Powoli, a do przodu

  • DST 23.13km
  • Czas 01:03
  • VAVG 22.03km/h
  • Sprzęt Zenon
Wtorek, 14 października 2014 Kategoria do czytania, transport

W pracy dzień drugi

Coś tam jeszcze zgrzyta w plecach, ostatnie dwa dni (chyba najmocniejsze z całej wyprawy, biorąc stosunek sił do przyłożonego wysiłku i ilości odpoczynku) zakończyły się bólem łydki gdzieś pod kolanem. Wszystko jednak powoli wraca do normy, regeneracja postępuje.

Przyzwyczaiłem się też już do języka polskiego.

Brakuje mi wspinaczki. Ale na szosę też bym się bryknął. Może jakaś trzysetka w weekend?
  • DST 20.21km
  • Czas 01:00
  • VAVG 20.21km/h
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 13 października 2014 Kategoria do czytania, transport

Przeżyłem, Panie Hrabio

Spieszę donieść, że jeśli ktoś po cichu liczył na moją tragiczną śmierć gdzieś w bałkańskich ostępach, to rozczarowany czuł się będzie: żyję i mam się dobrze. Za nami ponad 4100 km, kilka podjechanych Everestów i ciężki powrót do cywilizacji.

Relacja będzie, oczywiście. Ale tym razem są to całe 23 dni, więc trochę to zajmie.
  • DST 8.04km
  • Czas 00:24
  • VAVG 20.10km/h
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 12 października 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Rozdział 23: To już jest koniec

Pobudka. Zbieramy się wcześnie rano. Nie trzeba się jakoś spieszyć, do Warszawy to się już doturlamy. Po siedmiu kilometrach wjeżdżamy do województwa łódzkiego. Powoli, acz nieubłaganie, zbliżamy się do Łodzi. Grzybiarze nadal buszują po krzakach. My jedziemy.

W zasadzie dzień ten nie przypomina wyprawy, a zwykłą, jednodniową wycieczkę - ot, wywieźliśmy się gdzieś pociągiem i trzeba do domu wrócić.

Duża kropka z napisem "Łódź" powoli się zbliża. Pojawiają się też zaliczone już kiedyś gminy. Przez Konstantynów wjeżdżamy do samego miasta, udaje się je nawet sprawnie opuścić, bez większych problemów i szlajania się po śmieszkach rowerowych. Dalej to już znana trasa do Łowicza, a teraz można już odliczać... Tabliczka "mazowieckie". Sochaczew. Powoli robi się ciemno. Żelazowa Wola, Powiat Warszawski Zachodni, gmina Kampinos, Leszno...

Gdzieś za Lesznem zatrzymujemy się na szukanie klucza od domu. Nie widziałem go od trzech tygodni, a wolę go mieć już w garści i nie zastanawiać się przez jeszcze godzinę, czy jest, czy go nie ma. Szukanie trwa chwilę, ale jest. No, to teraz tylko prosta do domu. Gmina Babice. Rondo. Cmentarz. Hubala-Dobrzańskiego.

Blok. Klatka. To już? Naprawdę?

Otwieramy drzwi. Wszystko jest na swoim miejscu. Szosy wiszą, wszystko działa. Jak zawsze kręci się w głowie po takim czasie na przestrzeni. Zaskakuje echo odbijające się od ścian. Rozjuczam pojazdy. Wnoszę sakwy, wprowadzam rowery. Dopiero wtedy siadam i wydaję z siebie głębokie "Uff!".

4168 km. 233 godziny, czyli 42% czasu wyprawy spędzone na siodełku. Ponad czterokrotnie podjechany Mt. Everest. Z Chorwacji przez Grecję do Polski. Średnio 180 km i 10 h dziennie, przez ostatnie 11 dni średnio 203 km dziennie. Zaliczonych nawet (nieplanowanie) kilka ładnych gmin.

Wiem, większość tego nie lubi. Lubi przystanąć, zobaczyć, pozwiedzać, pooglądać. Spędzić pół dnia poza rowerem, na jedzeniu lokalnych przysmaków, rozmawiając z mieszkańcami, patrząc na kulturę, oglądając zabytki, szukając małych, zapomnianych miejsc.

My lubimy jechać. Przed siebie. Metr za metrem, kilometr za kilometrem, przez cały dzień, kolejny i jeszcze jeden. I jeszcze.

Biwaki w wielu pięknych miejscach, każde mające swój urok i w nocy, i za dnia. Dzięki solidnej dyscyplinie i wczesnym pobudkom udało się z każdego dnia wycisnąć tyle, ile się dało. Żadnego zwiedzonego kościoła, zabytku i zamku. Miasta przejechane tak szybko, jak to możliwe. Lasy, łąki, pola, góry, skały. Nitka asfaltu prowadząca środkiem, czasem przez góry, czasem doliną. Zmieniające się widoki, ukształtowanie terenu, zawsze wszystko przed oczami. Nie trzeba było się zatrzymywać, wystarczyło czekać na to, co przyjedzie następne. A przyjeżdżało, zawsze. Każda droga ma swój urok: nieważne, czy to jest dróżka wijąca się hen, w Czarnogórze, czy zjeżdżony kawałek asfaltu za Sochaczewem, prowadzący do domu.

Ta forma wyprawy okazała się być najlepszą z dotychczasowych, trzeba ją udoskonalić i ponowić w kolejnym roku. A gdzie? To się dopiero okaże.

A tymczasem, skoro dźwięk mojego "Uff" właśnie przebrzmiał w pokoju, pozostaje napisać tylko jedno słowo: koniec.

  • DST 226.01km
  • Czas 10:49
  • VAVG 20.89km/h
  • Podjazdy 531m
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 11 października 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy

Rozdział 22: Na Mazowsze najbliżej jest przez Opolszczyznę

Pobudka. Noc była bardzo ciepła, tak, jak się zapowiadała. W nocy i w dzień spory ruch, bo tędy właśnie idzie objazd do Poznania. Rano wylazły mgły i miejscami bywało chłodnawo, ale zapowiada się bardzo ciepły dzień. Mijamy wielu grzybiarzy, którzy nie próżnują i sobotni ranek postanowili poświęcić na łażenie po krzaczorach. Mgła narasta, w jednym miejscu nawet włączamy światła.

Bardzo powoli, acz nieubłaganie, przemy w kierunku Oleśnicy, bo ją właśnie umarzyliśmy sobie jako miejsce, z którego odbijemy już bardziej bezpośrednio na Warszawę. Po drodze robimy jeszcze dwie odbitki, znajduję jedną rzecz, przy której muszę przystanąć i zrobić zdjęcie, bo kojarzy mi się bardzo przyjemnie ("Za lasem, na rozdrożu, stał kamienny krzyż pokutny. Jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. I mocno spóźnionej skruchy." - kto wie, skąd ten cytat?).

Temperatura dochodzi do 23 stopni, rozbieram się na krótko, robi to nawet Hipcia. Ruch jest dużo mniejszy. Przy okazji zjadamy też śniadanie - wczorajsze pączki.

Tereny, przez które jedziemy, są bardzo gęsto zamieszkałe przez ludność niemiecką - pojawiają się i dwujęzyczne nazwy miejscowości (tak, jak w Bośni cyrylica, tak u nas niemieckie bywają zamazane sprejem), i na jednym z budynków gospodarczych z dachówek ułożony jest napis "Gott mit uns".

Gdzieś na tym odcinku mijamy pierwszą kontrolę drogową, która, biorąc pod uwagę natężenie ruchu, suszy, ale powietrze. To też kolejna, nawiązując do wczorajszego wpisu, cecha Polski: w innych krajach kontrole mijaliśmy kilka razy dziennie. W Polsce jest to pierwsza kontrola na trzystu kilometrach, ale i tak wiadomo, że stoją tylko po to, by zarabiać pieniądze i robić ludziom na złość. Bo przecież taki kierowca płaci podatki na drogi, to mu się należy uczciwy i szybki przejazd. A nie tam plumkanie się po 50 km/h w zabudowanym.

W końcu (wciągając w międzyczasie parówki na Orlenie) docieramy do Oleśnicy. Zagadujemy mieszkańców o sklep, kobitka wskazuje nam Carrefoura (niestety, jest w drugą stronę) i rozmawia z nami chwilę o swoim synu, też sakwiarzu, który właśnie pojechał na Ukrainę. Decydujemy się nie jechać do Carrefoura, zauważamy drogowskaz do Kauflandu i tam się kierujemy (paskudną, kostkową DDR-ką).

Pod Kauflandem zasiadam i czekając na Hipcię grzebię po GPS-ie. Tu należy dodać, że mój GPS ma opcję wyznaczania trasy, ale z niej nie korzystam, bo jakoś nie mam jej rozpracowanej i nie do końca mogę ufać wynikom. Dystanse liczę więc na oko, biorąc na klatę ewentualny błąd. Tu błąd okazał się znaczny - spodziewałem się, że w Oleśnicy będziemy na setnym kilometrze tego dnia. Jest sto pięćdziesiąty.

Decyduję się pogrzebać i powyznaczać trasę i już wiem, że do Warszawy mamy jeszcze spory kawałek. Trochę sporszy, niż się spodziewałem. Gdy Hipcia przychodzi (z siatami, jak zawsze, żarcia jak dla wojska), cieszy się na myśl tego, że dziś walimy do oporu, żeby jutro mieć mniej do przejechania.

W lesie przy wyjeździe z Oleśnicy widzimy dwie tirówki (czyli Polska wygrywa z zagranicą 2:1). Słońce powoli zachodzi, my jedziemy całkiem szybko, kilometry znikają sprawnie, mimo że jest to droga krajowa, to ruch jest symboliczny. W Drołtowicach odbijamy na Syców i tamtędy, już przy zachodzącym słońcu, ale jeszcze przez nieliczne pagórki (z całego dnia będziemy mieli zaledwie 500 m podjazdów) lecimy na Ostrzeszów. Pola, wioski, pojedyncze drzewa... Do Grabowa nad Prosną mamy solidny zjazd, tam z kolei trzeba trochę pokombinować, bo w remoncie jest most. Dla samochodów - zamknięte. Ale piesi mogą. A jak oni mogą, to my też możemy.

Ostatni większy las ma być za Brzezinami. Tam to właśnie schodzimy z drogi i słysząc hen, daleko, grające orkiestry weselne, znajdujemy bardzo przyjemne, płaskie miejsce. Rozbijamy namiot i po raz ostatni tej wyprawy nocujemy.

  • DST 245.13km
  • Czas 12:15
  • VAVG 20.01km/h
  • Podjazdy 506m
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 10 października 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy

Rozdział 21: Przeprawa przez Śląsk

Rano jest chłodno, ok. siedmiu stopni. Gdy zwijamy namiot widzi nas spacerujący chłopak. Ignoruje.

Ruszamy. Ruch jest spory, robi się coraz cieplej. Sporo uwagi poświęcam patrzeniu na granice gmin na mapie i szukaniu co by tu można było jeszcze zaliczyć. Przecinamy Wadowice i decydujemy się zjeść tutejsze kremówki (w końcu papież tu chodził na nie, po maturze). Hipcia poszła, upolowała coś, średnio to było smaczne i długo się jeszcze odzywało...

Robiąc dwie odbitki po gminy lecimy przez Kęty na Oświęcim. Bokiem wjeżdżamy do Mysłowic (pinując, żeby nie wyjechać na ekspresówkę). Zaczął się GOP - info o szkodach górniczych, kiepski asfalt, niekończący się ciąg miast.

Z Mysłowic płynnie przelatujemy do Katowic, ze dwa razy napotykamy zakaz, raz nawet decydujemy się zjechać tak, jak każą (to je Polska, tu się ląduje w krzakach), za drugim razem olewamy idiotów-inżynierów ruchu. Zupełnie przypadkowo przelatujemy przez centrum Katowic, mijamy Spodek, z ulgą przejeżdżamy obok Parku Śląskiego (z ulgą, bo to już blisko) i kierujemy się w stronę Bytomia. Ruch jest bardzo duży i jedzie się nieprzyjemnie - od świateł do świateł, a na wszystkich trzeba się zatrzymać, bo jest czerwone.

W okolicy Piekar ładną, jesienną już drogą, kierujemy się na Radzionków i przez Tarnowskie Góry, ładnym, słonecznym i długim zjazdem, wyjeżdżamy w ciszę. A przynajmniej ciszę w porównaniu z tym, co było przed chwilą.

Tu należy zauważyć, że od kiedy wjechaliśmy do Polski, cały czas mijamy remonty. Co chwilę są roboty, wykopy, ciężarówki i walce. Drogi się robią. Powoli, ale jednak coś się poprawia.

Analiza gmin pokazuje, że opłaci nam się zrobić odbitkę, zawrócić i przez Toszek (korzystając z tego, że niby roboty, droga zamknięta, ale asfalt już położony) dotrzeć do Strzelców Opolskich. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, gmina została zjedzona tuż przed zachodem słońca. Do Strzelec dojeżdżamy po zmroku, tam w Lidlu robimy przerwę na zakupy, przy okazji zagaduje mnie dwóch chłopaczków - wyglądali na nie do końca sprawnych umysłowo. Rozmowa robi się trochę męcząca, ale na szczęście Hipcia nadchodzi z zakupami i koledzy odchodzą, dając nam czas na spokojne spakowanie się.

Ruszamy w kierunku lasów, w których zaplanowałem biwak. Trafiam idealnie. Po pokonaniu granicy przyzwoitości (czyli 200 km) i odjeżdżając odpowiedni dystans od najbliższej cywilizacji, w świetle księżyca wchodzimy w las. Rowery bunkrujemy za krzakami, żeby nie błyskamy odblaskami i szukamy. A szukanie schodzi długo, bo jest wyjątkowo nierówno. W końcu znajduje się coś równego, rozbijamy się i... kurwa! Latarka w lesie!

Nasze światła są wyłączone, bardzo cicho wychylam się zza drzew i szukam wszystkimi zmysłami (czyli oczmi i uszmi) intruza, który o tej porze łażąc z latarką musi ewidentnie czegoś szukać. Nie chce mi się wierzyć, żeby w tych lasach były kamery z czujkami na fotokomórkę, ale może jednak? Skoro po tym lesie łaziliśmy dobry kwadrans, to może leśniczy zdążył już zajechać.

Latarka nie odezwała się po raz kolejny. Bardzo mi to nie pasuje. Zafrasowany cofam się w kierunku namiotu i wtedy widzę ją po raz kolejny. Ruszam głową - i znów.

Księżycu, nie pajacuj, czemu mnie straszysz?!

Wracam do namiotu, bunkruję się do środka, zostawiamy otwarte wszystko, co może być otwarte, bo jest bardzo ciepło. Czas spać.

  • DST 206.45km
  • Czas 11:26
  • VAVG 18.06km/h
  • Podjazdy 1202m
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 9 października 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy

Rozdział 20: Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną...

Noc była ciepła. Nad nami bezchmurne niebo. Czym prędzej wskakujemy na rowery i ruszamy przed siebie, mając po lewej piękny widok na Tatry. Jeszcze przed Białą Spiską robimy przystanek na śniadanie z widokiem na góry. Kawałek później mijamy skręt na Smokovce (oj, to tak blisko?! Tylko 33 km?!), a potem aż do Lubowli mamy zjazd. Wiatr w plecy. I ruch duży.

Za miastem mamy wspinaczkę na przełęcz, na której widać już słowackie szlaki turystyczne, robimy też przerwę na piwo z widokiem na góry (gór nigdy za wiele). Potem już tylko przyjemny (choć miejscami chłodny, mimo że słonecznie) zjazd w kierunku Polski. I chwilę później, w pięknym, październikowym słońcu, wśród złotych drzew, przekraczamy symboliczną linię między dwoma znakami. Na jednym z nich, tym, zwróconym w naszą stronę, widać Białego Orła w koronie i napis "Rzeczpospolita Polska".

I to jest to. Po prawie 3500 km, pokonaniu tylu gór, właśnie wjeżdżamy do Polski. Nie, proszę Państwa, nie będzie rzewnych opowiadań o tym, jak to się łza na widok Ojczyzny zakręciła w oku. Bo się, niestety (albo stety) nie zakręciła. Ale poczułem się inaczej. Przyjemnie. Jak w domu. Drzewa rosły tak samo jak wszędzie, górki były takie, jak wszędzie, ale jednak wszystko było wszędziej niż wszędzie.

Plan mieliśmy nakreślony już od chwili - skoro jesteśmy tak wcześnie, wyprzedzając plan o kilka dni, to do Warszawy zajedziemy nie spiesząc się, trochę naokoło, tak, by pozaliczać jeszcze trochę gmin, a nie kończyć niepotrzebnie całej wyprawy przed czasem.

Pierwszą miejscowością, do której wjechaliśmy, była Piwniczna-Zdrój. Duży ruch, TIR-y, kiepskie pobocze... średnio przyjemnie. Ta, jesteśmy w domu. Jeszcze przed granicą zapowiedziałem Hipci, że nieważne, czy na podjeździe, czy w połowie zjazdu, na pierwszym napotkanym Orlenie robię postój i biorę kawę. I Orlen nadszedł. Tuż za Piwniczną. Postój. Kawa. Parówki. Proszę mnie tu zostawić, podlewać kawą i dopychać kolejne parówki.

Ruszamy dalej, w kierunku Nowego Sącza. Wszystko polskie, wszystko jak w domu. Właśnie, jak w domu. W domu to nie jest tylko to, że moje rzeczy, moje łóżko i mój bałagan, dom to też sąsiad, który tupie i tupie cały dzień i ten drugi, który hoduje sobie dziecko i wyprowadza je na balkon, żeby piłowało ryja. A w Polsce mamy kierowców.

Przed wyprawą, gdy czytaliśmy o Albanii, pisano, że masakra, żadnych zasad, na drogach Sodomia i Gomoria. Tragedia. Śmierć jeździ mercedesem. Czarnogóra, Macedonia - dzicz na drogach. Masakra. Lepiej nie jechać. I ja jednego nie rozumiem: przejechaliśmy przez 11 krajów. Od rozwiniętych, jak Austria czy Słowenia, przez nieco młodsze, jak Chorwacja do krajów, które dopiero do "Europy" wstępują, jak Albania czy Macedonia. W każdym z tych krajów kierowcy potrafili zwolnić, poczekać, wyprzedzić bezpiecznie. Potrafili pomyśleć przed manewrem, rozejrzeć się, poczekać, aż będzie spokojnie. I mamy Polskę. Kraj pośrodku Europy, rozwinięty, dumnego członka Unii Europejskiej, Chrystusa Narodów... I tak się zastanawiam, czy z tych wszystkich krajów Polacy mają średnio najmniejsze kutasy, największe kompleksy związane z rozmiarem wspomnianego, największy przerost ego, czy po prostu są gromadą bezmyślnych, tępych bezmózgów? Przez 19 dni, prawie trzy tygodnie wyprawy, nie mieliśmy łącznie tylu niebezpiecznych wyprzedzeń, zajechań i wyminięć, jak na pierwszych 10 (dziesięciu!) kilometrach jazdy przez Polskę!

W Nowym Sączu trochę pobłądziliśmy, przy okazji szukając apteki (Sudokrem, o, tak!) i próbując wyjechać z miasta. Udało się to, częściowo nawigując po objazdach, częściowo metodą pchania przez kładkę. Teraz skończyła się "po prostu jazda". Teraz przełączamy się na tryb gminożercy. Nos w GPS-a i szukaj, szukaj. Na pierwszy ogień idą dwie położone tuż przy drodze gminy.

W Jurkowie odbijamy w DW966. Trochę pagórków, duży ruch (szczególnie TIR-y, co przekłada się, niestety, na zmasakrowany asfalt przy jego krawędzi. Za to przyjemne widoki, tu zielona łąka, tu las, wszędzie pagórki. W Gdowie odbijamy na Myślenice, ruch też się wyraźnie zmniejsza. Słońce powoli zachodzi, w Myślenicach, już po zmroku, robimy zakupy w bardzo biednym Carrefourze - biednym, bo nie mieli pączków. Zgodnie orzekamy, że język polski brzmi dziwnie - nie dość, że słyszymy, że to coś słowiańskiego, to nawet rozumiemy wszystko. Trzeba się przestawić.

Wdrapujemy się na górkę w okolicy Sułkowic i przed Biertowicami wchodzimy w mały zagajnik położony pod skalną ścianką, niedaleko chodnika. Rozbijamy namiot i idziemy spać.

  • DST 203.43km
  • Czas 11:28
  • VAVG 17.74km/h
  • Podjazdy 1708m
  • Sprzęt Zenon
Środa, 8 października 2014 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Rozdział 19: Cierpliwie w górę, w górę, w górę...

Pobudka. Noc była sucha. Okazało się, że rozbiliśmy się wysoko, na zboczu i mamy przed oczami bardzo przyjemną panoramkę. Ostrożnie schodząc z górki wracamy na trasę. Jedziemy pod wiatr, jest 15 stopni, ale jednak pochmurno i chłodno. Pokonujemy jeden niewielki pagórek i zjazdem docieramy do Zwolenia. Miasto objeżdżamy dookoła, obwodnicą, z widokiem na olbrzymie slumso-koczowisko Romów. Zaczyna się duży ruch ciężarówek. I zaczyna się podjazd - od tego miejsca przez najbliższe 120 km będziemy jechali praktycznie wyłącznie w górę.

W Bańskiej Bystricy, która jest dużym miastem, musimy trochę pokluczyć. Przejeżdżamy nawet przez jakieś osiedle (!). Jest też jeden problem - ze znaków i z GPS-a widzę, że mamy przed sobą ekspresówkę. A przynajmniej tak to wygląda. Na krótkich postojach widzę znowu bardzo wielu Romów - część niesie jakieś żelastwa, niespecjalnie przejmując się ruchem ulicznym. Pytamy kilku Słowaków, nikt nie jest stąd, w końcu jeden mówi, żebyśmy walili na Poprad, bo ekspresówka się kończy i akurat wyjedziemy za jej końcem.

Skończyła się, taka jej mać. Wyjechaliśmy dokładnie na nią, ale postanawiamy mieć to gdzieś. Okazuje się, że było jej zaledwie pięćset metrów i przeszła w "normalną" drogę. Kierujemy się cały czas na Poprad. Droga trzyma się następującego schematu: tam, gdzie jest szerokie pobocze jest zakaz dla rowerów (bo jest alternatywa w postaci drogi "dołem" przez jakąś wioskę, którą droga omija), tam, gdzie pobocza nie ma, zakazu brak. Przynajmniej są konsekwentni. Mijane wioski budzą nasze zainteresowanie, bo w bardzo wielu znowu napotykamy jakieś zniszczone budynki, a w nich jakieś slumsy, w których siedzą Romowie.

W Breznie robimy przystanek przy Tesco. Czekając na Hipcię zdążyłem się wynudzić, kilka razy wyciągnąć i schować aprarat, poprzyglądać się lokalnym mieszkańcom, zauważyć, że niedaleko, przy jakimś murze, odbywa się własnie prezentacja gadów (albo gada) - jakiś facet trzyma na ramionach na oko dwu-trzymetrowego węża.

Chwilę później zaczęło padać, wyciągnąłem kurtki i kapelusze, wróciła Hipcia, obładowana jak nieboskie stworzenie. Spakowaliśmy zakupy, zjedliśmy coś i ruszyliśmy dalej, pod górę. Nachylenie zrobiło się większe, droga zaczęła prowadzić przez park narodowy, prosto na przełęcz 1000 m. W międzyczasie zapadł zmrok. O tym, że byliśmy na przełęczy, dowiedzieliśmy się ze znaków. Wyjechaliśmy, zjechaliśmy i liczyliśmy, że będzie już z górki. Niestety... Wdrapaliśmy się jeszcze raz, na 1050m. Po długim zjeździe wzdłuż jakichś tartaków, liczyliśmy na to, że teraz to już na pewno do Popradu z górki, ale nie, trzeba było przekopać się jeszcze przez jedno zbocze, dość strome zresztą (12-13%). Na górze przywitała nas panorama miasta i w końcu, długo oczekiwany dłuuuugi zjazd do samego Popradu. Było ok. 22:00, miasto puste i praktycznie zupełnie bezludne, przez pusty Poprad przelecieliśmy nie wiadomo kiedy (stając chyba tylko raz na swiatłach) i zaczęliśmy powoli myśleć o noclegu.

Z tym ostatnim miało być jednak ciężko. Tereny były wybitnie niezachęcające (a jako że była pełnia, to wszystko było widać jak na dłoni), ze dwa razy złażę w krzaki (i jedyne, co osiągam, to jakieś chwasty poprzyczepiane do mnie plus wlezienie w pokrzywy), w końcu wchodzimy na jakąś drogę prowadzącą wysokim zboczem po prawej stronie drogi - i co z tego, że się tam wyskrobaliśmy, jak po chwili okazuje się, że tamtędy jeżdżą mieszkańcy... A taki ładny były rano widok, na majaczące w oddali Tatry. Trzeba zawrócić i zjechać z powrotem na asfalt (krążenie jest dobrze widoczne na mapie poniżej).

W końcu tuż przed Kieżmarkiem decydujemy się na strzał ostatniej szansy (bo jeśli nie tu, to cholera wie, gdzie). Włazimy między krzaki i ledwo schowani przed drogą (w nocy nas nie ujrzą, w dzień, wcześnie rano, wstaniemy) rozbijamy namiot.

  • DST 192.84km
  • Czas 11:40
  • VAVG 16.53km/h
  • Podjazdy 1503m
  • Sprzęt Zenon

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl