Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2014

Dystans całkowity:1690.70 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:62:50
Średnia prędkość:26.91 km/h
Maksymalna prędkość:68.46 km/h
Suma podjazdów:4430 m
Liczba aktywności:36
Średnio na aktywność:46.96 km i 1h 44m
Więcej statystyk
Wtorek, 22 lipca 2014 Kategoria do czytania, transport

Nadal lubię ciężarówki

Chociaż dzisiejsza nie do końca się spisała.
  • DST 22.86km
  • Czas 00:54
  • VAVG 25.40km/h
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 21 lipca 2014 Kategoria szypko, do czytania, transport

Lubię ciężarówki

Bo są duże, wolno ruszają ze świateł i można się za nimi złapać. Dziś przeciągnąłem się 50 km/h prawie półtora kilometra (aż do Ordona, potem wyprzedziłem, bo zaczął zwalniać). W tunelu na Prymasa z kolei 50 km/h wyciągnąłem sam, bez niczyjej pomocy.

Licznik pokazał 30,21, ale było sporo wyżej przed parkingami w BC.
  • DST 7.87km
  • Czas 00:16
  • VAVG 29.51km/h
  • VMAX 53.37km/h
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 19 lipca 2014 Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Z dzidą na słońce

O samym wyjeździe zaczęliśmy myśleć sporo wcześniej. W zasadzie tydzień po MP wysłałem pytanie do Daniela i Mikiego, czy by nie chcieli się być może wybrać w dłuższą trasę. Z nimi przejechaliśmy najdłuższy fragment MP i i tempo na takim dystansie, i towarzystwo bardzo nam odpowiadało. No i są z Łodzi, to blisko, można jakąś wspólną trasę wykombinować.

Dyskusje trwały dość długo i mnie, szczerze powiem, zmęczyły. Zwykle jest to tak, że wybieramy gdzie chcemy jechać, rysujemy trasę, a potem w czwartek, piątek lub sobotę nad ranem decydujemy, który wariant wybierzemy. Teraz trzeba było przechodzić przez wymiany mailowe... i to głównie wieczorami.

Miał być Berlin. To był pierwszy plan, bo chcieliśmy po MP zrobić jeszcze jedna nockę. Po Radlinie już nie było takiej konieczności, ale Berlin trwał... aż do momentu, gdy skróciliśmy go (ze względu na dostępne połączenia) do Rzepina... a potem okazało się, że może jednak do Jeleniej Góry się wybierzemy, bo Mikiemu chwilowo przestał pasować jeden dzień weekendu i pozostało czasu na jednodniówkę. W mięczyczasie wykruszył się Daniel, a do ekipy wpadli Angelika z Gabrielem (czyli, ciągle, jakby nie patrzeć, wypad forumowy). Do Jeleniej było bardzo na styk. Bliżej był Wałbrzych, a na trasie było sporo opcji awaryjnych, tak, by na pewno zdążyć na pociąg. Gdy już przygotowałem wszystkie opcje do Jeleniej, każdą z nich zweryfikowałem pod kątem gmin, Miki wysłał mi ostatnią aktualizację... Nawet nie patrzyłem, po prostu zgrałem na GPS-a, bo był już czas na spanie.

Pierwszy plan zakładał, że wstaniemy w środku nocy i pojedziemy do Łodzi. Wstaliśmy, przeciągnęliśmy się, zastanowiliśmy, że być może w związku z tym, że pociąg mamy na styk, a i pogoda ma być "idealna", lepiej pojechać PKP a nie na kołach. Samospełniające się proroctwo... Wstaliśmy więc o 4:30 i o 5:30 wbiliśmy w pociąg. Biletów rowerowych nam nie sprzedano, bo wagon rowerowy, który w rozkładzie był jeszcze wieczorem, dziś już wyparował. Postawiliśmy rowery na końcu i pożyliśmy się spać. Już o szóstej słońce zapowiadało co z nami zrobi jak do końca wzejdzie. Na razie jednak dało się spać. W Zgierzu dłuższa (planowa) przerwa (przy okazji widziałem akt wręczania łapówki konduktorowi), na Kaliskiej też dłuższa, ale już nie planowa przerwa: banda dzieci ubranych jak debile pod przywództwem debila ubranego jak dziecko - czyli po prostu harcerze - trochę za długo żegnała się z rodzicami na dworcu.

W końcu Pabianice. Wychodzimy, na zewnątrz czeka już komitet powitalny w postaci Mikiego i Gabriela, za chwilę, przy rowerach, spotykamy też Angelikę. Wszyscy gotowi? Można zaczynać?

No i start.

Na odcinku aż do Widawy schodzimy łącznie o 50 metrów w pionie, do tego wiatr daje lekko w plecy, więc idzie dzida. Gabriel z Angeliką zostają nieco z tyłu i trochę jadą na kole, a trochę nie. Angelika nie lubi jeździć na kole, poza tym tempo jej jednak nie odpowiada; przeliczam trasę jeszcze raz i wychodzi mi, że jadąc ze średnią 28 powinniśmy być na styk. Ale taki bardzo, bardzo styk. W to trzeba wliczyć jednak wyskrobanie się na górę, do Wałbrzycha.

Przekraczamy budowę S8; jako jedyny przejeżdżam między betonowymi słupkami (no co, było wystarczająco szeroko), reszta przepycha. Przy kolejnych słupkach odwet bierze Miki - dla mnie było za ciasno, on objeżdża to naokoło. Na kolejnych górkach Gabriel z Angeliką zostają wyraźnie z tyłu, dwa razy czekamy, ustalamy w końcu, że ostatecznie dogadamy się w Wieluniu.

Po drodze robimy jeden wyskok po gminę... szkoda, że mapki na mojej nakładce na GPS-a są niedokładne. Brakło nam coś około... pół kilometra. I to przez pola.

W Wieluniu pierwszy postój. Dużo picia, biorę jeszcze do kieszeni półlitrowego Powerade'a. Ustalamy, że A. i G. pojadą sobie swoim tempem do Wrocławia, my spróbujemy zmierzyć się z czasem i dotrzeć do Wałbrzycha. Moczę jeszcze czapkę na stacji (w ciepłej wodzie, zimnej nie było) i ruszamy.

Słońce zaczyna rozkręcać się na poważnie, a nie ma jeszcze południa! Robi się naprawdę nieprzyjemnie. Tempo mimo wszystko trzymamy, nawierzchnia w porządku, aż do napisu "Byczyna 8". Hmm... Byczyna? Zaraz, skądś to znam... Przed samą miejscowością dostaliśmy olbrzymie dziury (chyba w prezencie). Na jednej z nich wypada mi bidon, muszę się zatrzymać i potem gonić resztę, a jako że reszta trzyma swoje tempo, to nie jest mi wcale łatwo, muszą na mnie poczekać. Tu już widzę, że czegoś zaczyna brakować (przez pięć godzin jazdy zjadłem tylko dwa batony...). W Byczynie asfalt trochę się poprawia, zaczynają się za to kombajny. Za jednym z nich jedziemy dłuższą chwilę (jechał równo 30 km/h), ale gdy zaczął zwalniać by przepuścić jadących z naprzeciwka, trzeba było go wyprzedzić. Pierwszy wyskok i chowanie się pod "daszkiem" - mając przed sobą olbrzymie koło, z tyłu koło przyczepy, a nad sobą jakiś fragment pojazdu. Przepuszczenie jadących z naprzeciwka i wyjazd przed niego.

Gdzieś za Wołczynem decydujemy się przedłużyć trasę o 2 km (do Namysłowa); zawsze to gmina więcej, a droga pewnie będzie lepsza. W Namysłowie długachny postój wewnątrz klimatyzowanego Orlenu i największy bład, który popełniłem na tej trasie. Było mi gorąco, więc nie chciałem jeść ciepłego. Wepchnąłem w siebie batona... jednego. Na którego naprawdę nie miałem ochoty. A trzeba było wziąć jedną lub dwie parówki, wepchnąć na siłę, a potem pogonić Colą. Niestety... W międzyczasie zmieniłem Hipci ustawienie jednego z bloków: plastry trzymają plecy (sam kleiłem!), kolano nie boli, biodro siedzi cicho, to coś musi boleć. Tym razem jest to stopa, w której jest uciskany jakiś nerw. Efekt przechodzimy od kilku wyjazdów: od pieczenia, przez drętwienie aż do uczucia przypiekania żelazem.

Startujemy - zaraz Miki odłącza się poobijać trochę w parku, bo my jedziemy po gminę Wilków, którą on już ma w kolekcji. Potem się zaczyna. Najgorsze godziny dnia (około 14:00) start! Zmulenie osiąga szczyt. Na płaskim idzie w porządku, natomiast na podjazdach muszę naprawdę cisnąć, żeby utrzymać koła. Zjedzony (w zasadzie wciśnięty) po drodze baton nic nie pomógł. Gdy wychodzę na zmianę paradoksalnie jedzie się przyjemniej, bo wiem, że będę jechał swoim tempem, nikt mi nie odjedzie. Przydrożny termometr (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) pokazał temperaturę asfaltu jako 55 stopni (termometr wskazuje 37!). Hipcia jedzie z miną cierpiętnika w trakcie tortur; kiedyś wypinanie buta pomagało, teraz już nic; część drogi pokonuje pedałując śródstopiem.

Kolejny przystanek wypada tuż za Strzelinem, przy maleńkim, wiejskim Odido. Kupuję tam banany, lody, picie, robimy chwilę przerwy w cieniu. Na początku przyczepia się do nas starszy lokales, który z pustą butelką piwa rozmawia z nami o kolarstwie. Znał się, widać, że kiedyś może i faktycznie jeździł... niemniej jednak dobrze, że go ktoś od nas zabrał. Powiedział, że do Wałbrzycha tylko 30 km. Tylko tyle?

Zmieniłem Hipci blok w bucie, może teraz będzie lepiej.

Chwilkę po starcie okazuje się, że do Wałbrzycha jednak nie jest 30 km, a prawie dwa razy dalej. Czas się kurczy, myślimy o zmianie trasy, by mieć gwarancję że zdążymy. Od Łagiewnik aż do Dzierżoniowa mamy długi podjazd; na 10 km sto metrów w górę. Cieszę się, że tempo w końcu nieco spadło; w tym ukropie chyba ostatnie co mi jeszcze pracuje to mózg, reszta zdecydowanie zaczyna zawodzić. W środku podjazdu robimy chwilę przerwy na sapnięcie pod drzewem, tu chyba najbardziej korzysta Miki, który zaczyna się źle czuć i prawie nic nie je. Nie przeszkodziło mu to wypruć gdy zobaczył jadący pod górę ciągnik; pościg zakończył się zdecydowaną wygraną traktora już po dwustu metrach.

W Dzierżonowie Miki zalicza swoją pierwszą gminę na tym wyjeździe. Nieźle, zajęło to jakieś 240 km.

Decydujemy się opuścić fragment trasy - zrobić kolanko przez Bielawę. Po drodze Hipcia, która jedzie z Mikim z tyłu, rzuca mu swoje standardowe "ja wolałabym pocisnąć do końca po oryginalnej trasie"... Miki niestety nie zna jej procedur postępowania i nie wie, że między jej "wolałabym", a "ma to sens" jest ogromna różnica, podjeżdża więc do mnie i mówi, że jeśli chcemy, to możemy jechać zgodnie ze śladem, on pojedzie sam do Wałbrzycha. Oczywiście nigdzie nie odbijamy, i tak teraz jesteśmy prawie na styk (no, z czterdziestominutowym zapasem).

W końcu trafiamy do Bielawy. Nie znałem trasy wczesniej i ucieszyłem się, że jedziemy właśnie tędy. Kto kojarzy, która z literackich postaci pochodzi właśnie stąd?

Wracamy do Pieszyc. Przystanek na Orlenie. Tu robię to, co powinienem zrobić wcześniej - wciągam parówkę i kupuję (niestety) Pepsi. Od razu jedzie się lepiej - i niewiele znaczy tu fakt, że zaraz za Pieszycami mamy trochę zjazdów. Skutek jedzenia i słońca, które zaczęło już iść sobie w cholerę. Wjeżdżamy w lasy, termometr pokazał 21 stopni, ale nadal polewam sobie głowę wodą. Miki, który nadal czuje się kiepsko (a do tego ma do dyspozycji tylko blat) zostaje trochę na ostatnich kilometrach (podjeżdżamy 250 m w górę).

W końcu pojawia się Wałbrzych. Do dworca jeszcze kawałek, na ostatnim, długim zjeździe wyciągam prawie 70 km/h, po drodze odwiedzamy łącznie trzy sklepy, kupując masę żarcia. Dworzec, pół godziny zapasu, wszystko pozamykane, ale czynna jest toaleta, w której można się jako tako doprowadzić do porządku. Mimo że temperatura spadła, ochlapałem się wodą i do tego miałem jeszcze mokrą koszulkę, upał gnębił mnie jeszcze długo.

Nadjeżdża pociąg, rozkładamy się wygodnie w wagonie rowerowym, niestety, we Wrocławiu wbija nieprzyjemna ekipa, która na sugestię, żeby może usiedli w kolejnym przedziale, bo wszystkim będzie wygodniej, reaguje dość nerwowo, domagając się SWOICH miejsc, które mają napisane na bilecie. Pierwotnie nawet zastanawiam się, czy by tam nie siedzieć na złość (w ósemkę w jednym przedziale) - dla mnie noc i tak nie byłaby lepsza. W międzyczasie pojawiają się na dworcu Gabriel z Angeliką, których próbowaliśmy wydzwonić od dłuższej chwili (szkoda żeby wsiedli w wagon do Gdyni...). Gdy laleczki w przedziale zamykają okno (pewnie żeby nie dostały zapalenia płuc w tym ukropie), decydujemy się przejąć inne miejscówki.

I tak zaczyna się podróż. Po chwili znika nam Miki, którego odnajduję śpiącego jak bezdomny na podłodze przy toalecie. Drzemkę zaczynamy gdzieś przed drugą, o czwartej budzi nas Łódź, o szóstej z minutami wysiadamy na Zachodniej. Pozostaje tylko dotrzeć do domu...

Drobne podsumowanie, wnioski i uwagi:
- Zaliczonych gmin 32, odwiedzone dwa nowe województwa (Opolskie i Dolnośląskie). Do odwiedzenia zostało ostatnie, morsie Lubuskie,
- Przekroczone 600 gmin!
- Przekroczone 50% zaliczonych gmin w woj. Łódzkim!
- Jeść trzeba trochę więcej niż się chce w takim ukropie. Trzeba zdecydowanie odstawić batony, jeść to, co się sprawdza,
- Była to, pod względem przewyższeń, druga po Radlinie nasza szosowa trasa,
- Po wszystkich przygodach z hipciową stopą zastanawiam się coraz bardziej, czy BBT nie będzie zamiast walką o wynik - walką o ukończenie w rozsądnym czasie.
- Dlatego właśnie nie lubię jeździć w soboty i wracać w nocy - w domu położyliśmy się tylko na pięć minut i wstaliśmy w południe. To już wolałbym od razu do pracy pojechać,
- Dystans zawiera transport do i z dworca w Warszawie - zapomniałem skasować.

Obrazki.


  • DST 320.66km
  • Czas 11:11
  • VAVG 28.67km/h
  • VMAX 68.46km/h
  • Podjazdy 1727m
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 18 lipca 2014 Kategoria do czytania, transport

Praca

Pilnowanie kadencji 90. Ciężko idzie. Przyzwyczajony jestem do 85.
  • DST 8.32km
  • Czas 00:19
  • VAVG 26.27km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 18 lipca 2014 Kategoria do czytania, transport

Praca

Znowu mi się nie chciało, a okazało się, że jednak było szybko. To ja już nie rozumiem.
  • DST 21.31km
  • Czas 00:49
  • VAVG 26.09km/h
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 17 lipca 2014 Kategoria do czytania, transport

Rowerzysta, czyli zło wcielone, zawalidroga i w ogóle złamas

Ranek. Startuję z przekopanego skrzyżowania Górczewskiej z Powstańców. Przede mną dwa autobusy, z tyłu - samochód. Samochód rusza. Musi. MUSI! Czuje się ewidentnie urażony tym, że przed nim jedzie jakiś ROWERZYSTA. Że brudnymi kołami dotyka uświęconej jezdni. Nie, nie, wyprzedził bezpiecznie, spokojnie. Ale nerwowo, bo TRZEBA.

Z daleka widać było, że dwa autobusy nie zmieszczą się na tymczasowej zatoczce. Musiał to widzieć, gdy wyprzedzał. I faktycznie - drugi zajechał tylko kawałek przodem, blokując cały pas, z wyjątkiem metrowego kawałka, którym... tak, tak. Ominąwszy spieszącego się kierowcę przejechał nikczemny ROWERZYSTA.

Myślałem, że na tym koniec przygód. Ale nie. Kojarzymy kadłubka przy Połczyńskiej? Trzystumetrowy (340 m) fragment DDR, pamiętający czasy Mieszka I, wyrysowany czort wie po co i dlaczego na chodniku (płyty chodnikowe), przechodzący w asfalt, na jakieś 100 m w DDPiR i prowadzący w lewo, do parku? Omijam toto, bo przeczy to zarówno bezpieczeństwu (zjechanie nie jest tam wygodne, jeśli auta czekają do skrętu w prawo), włączenie się do ruchu wymaga... włączenia się do ruchu (czyli tak naprawdę przeczekania całego cyklu świateł, bo zwykle ma tam kto jechać); przeczy to również rozsądkowi (zjeżdżanie na dodatkowy pas po to, by zaraz z niego zjechać - 340 m to przy prędkości z jaką tam zwykle jadę nie więcej niż 40 sekund) i zasadzie płynności transportu po mieście. Pomijając już przepis o DDR prowadzącej w innym kierunku niż kierunek ruchu jazdy rowerzysty.

Owszem, można powiedzieć, że "jesteście młodzi i zdrowi" i możecie pojechać po nierównym, co ci szkodzą dwie minuty straty na trasie (dwie minuty to 11 % całej mojej jazdy netto i 7% jazdy brutto). Można powiedzieć wiele. A co powiedziałby kierowca, gdyby ktoś nagle stwierdził, że ruch osobówek pchniemy na boczną i nierówną uliczkę (na jakieś 400 metrów), bez żadnych remontów ani zmiany asfaltu? Po prostu ot tak, bo czemu by nie? Domyślam się, co by powiedział i wiem, co by zrobił. A Wy wiecie? Skoro wiecie, co zrobiłby kierowca osobówki (prócz, oczywiście, powiadomienia prasy o tym, jak to miasto prześladuje biednych kierowców), to pewnie wiecie, co tam robię i ja.

Od dawna nie było problemów. Bo w końcu społeczeństwo jest pełne ludzi, którzy potrafią jednak sprawnie i bezpiecznie wyprzedzić rowerzystę (i to nawet bez zwalniania) na trzypasmowej drodze. Co komu przeszkadza? W jeździe? Nic. I nikomu. Jeśli samochód nie może mnie wyprzedzić na tym fragmencie, to znaczy, że zapewne stoi w ogonku na czerwonym świetle.

Czasem jednak się zdarza. Aktywista. Strażnik. Wybawca Narodu. Który to w głębi betonowych połączeń w swoim mózgu wyczuwa, że ktoś jest nie tam, gdzie być powinien. Argumenty? Furda! Jakieś przepisy? Zwykłe kombinowanie! Nie i tyle! Nie, bo nie!

Dawno takiego nie było. Ostatnio jakiś ambitny trąbił tam pewnie pół roku temu. Dzisiejszy nawet się wychylił przez okno (pasażer). Odpowiedź dostał, nie wiem, czy usłyszał.

Cały gotów na nieoczekiwane jechałem dalej, bo w końcu "omne trinum perfectum". Musiało się wydarzyć JESZCZE COŚ. Na całe szczęście nie wydarzyło się już nic.
  • DST 30.00km
  • Czas 01:14
  • VAVG 24.32km/h
  • Sprzęt Zenon
Środa, 16 lipca 2014 Kategoria transport

Praca

  • DST 22.06km
  • Czas 00:51
  • VAVG 25.95km/h
  • Sprzęt Zenon
Wtorek, 15 lipca 2014 Kategoria do czytania, transport

Aktualizacja gminostatystyk

Statystyki złowionych gmin zaktualizowane. Nadal niepodzielnie lideruje województwo mazowieckie, które wraz z war-maz stanowi dwójkę do połowy zaliczonych. Na trzecie miejsce wypchnęło się pomorskie, które już prawie-prawie jest zaliczone do połowy. A najwięcej ostatnio wysiekaliśmy w kujawsko-pomorskim, wzrost rzędu dwudziestu procent!

Dziś za to El Stalkero rzucił rano takim tekstem, że witki opadły. Zapisałem go sobie i chyba potraktuję to jako impuls do napisania całego felietonu z dedykacją dla wspomnianego (felieton chodził mi od dawna po głowie, ale jakoś nie mogłem się za niego zabrać).
  • DST 24.70km
  • Czas 00:59
  • VAVG 25.12km/h
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 14 lipca 2014 Kategoria transport

Praca

  • DST 7.86km
  • Czas 00:18
  • VAVG 26.20km/h
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 13 lipca 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Łatanie dziur

Krótki, niedzielny wypad w celu załatania dziury w trójkącie Łowicz-Konin-Łódź. Ruszamy na spokojnie, późniejszym pociągiem, nie kupując biletów rowerowych (już były wykupione). Pakujemy nasze szosy jako numer cztery i pięć do kupy sześciu rowerów w przedziale rowerowym i ruszamy. Do Koła jedziemy nieco ponad półtorej godzin, mimo że na początku podróży podszedłem do konduktora chcąc kupić bilet, ów uparł się sprzedać mi go dopiero podczas kontroli. Podczas kontroli za to dostaliśmy prośbę, żeby... zamknąć drzwi, jak będziemy wysiadali. Zatem rowery przejechały za darmo.

W Kole chłodno. Chłodniej niż w Warszawie. Nic nie zapowiadało katastrofy. Ruszamy zgodnie z planem (i ze śladem), tym razem nie krajówkami, ale bocznymi, wiejskimi dróżkami. Mimo że całość była wyznaczana bez żadnego podglądania przez Street View, to z asfaltem trafiliśmy świetnie, ledwie kilka kawałków było naprawdę paskudnych. Wiatr miał być w plecy... w związku z tym, że jednak trasa była gminnie zoptymalizowana, bywało z tym różnie.

Najechaliśmy Witonię ("Witonia wita w PIEKLE"). Temperatura powoli rosła, ale dopiero pierwszy przystanek uświadomił nam, że jest ciepło. Nadal chłodniej niż tydzień temu, ale ukrop nie ustaje. Przed Piątkiem (podobno geometryczny środek Polski) wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, o nawet niezłym standardzie. Nią dociągnęliśmy do Łowicza, gdzie zrobiliśmy pauzę na stacji. Zjedliśmy parówkę... potem drugą... trochę zimnego picia... ruszać się nikomu nie chciało. Ale, niestety, trzeba.

Za Łowiczem odbicie na słynne już Muzeum w Sromowie, zaliczenie jeszcze jednem gminy i dalsza wycieczka w stronę domu. Miało być już bez przystanków, ale JKW chciała napić się czegoś gazowanego po tych parówkach. Gdy się tego napiła, okazało się, że ten pomysł był w gruncie rzeczy zły. Potem już długa prosta z Sochaczewa (wiatr nagle przestał wiać. Całą drogę wiał z zachodu, teraz, gdy jedziemy na wschód, wziął się i uspokoił). Warsiawa śpieszyła się do domu, więc ilość buractwa drogowego zauważalnie wzrosła (podwójna ciągła i zakręt to tylko sugestia, prawda?), nadal jednak była poniżej średniej.

Zaliczonych dziewięć gmin.

Kilka fotek.

  • DST 211.98km
  • Czas 07:13
  • VAVG 29.37km/h
  • VMAX 45.64km/h
  • Sprzęt Zenon

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl