Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2014

Dystans całkowity:2067.16 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:123:22
Średnia prędkość:16.76 km/h
Suma podjazdów:22283 m
Liczba aktywności:28
Średnio na aktywność:73.83 km i 4h 24m
Więcej statystyk
Sobota, 20 września 2014 Kategoria > 100km, sakwy, do czytania

Rozdział 1: Najtrudniejszy pierwszy krok

W nocy było gorąco, inaczej niż rok temu, gdy było nam sporo chłodniej. Zapewne zasługa to naszych nowych śpiworów. Szybko zebraliśmy wszystko i pomknęliśmy w stronę bramek. Przebicie się na drugą stronę, trochę oczekiwania na to, aż otworzą nam tę naszą bramkę (była w zamkniętej strefie, którą otworzono dopiero przed odlotem). Razem z nami startowało strasznie dużo ludzi, myśleliśmy, że o tej porze roku połączenie Oslo-Split będzie świeciło pustkami, a tu niespodzianka, samolot był prawie pełen.

Z lotu do Splitu pamiętam niewiele, zapewne dlatego, że starałem się maksymalnie dospać zarwaną noc. Pamiętam rozchmurzone niebo i ładne widoki na ziemię hen na dole. A potem za oknem zrobiło się ciemno. A na oknie pojawiły się takie dziwne, malutkie kropelki. Malutkie kropelki stawały się coraz większe, a gdy już dotknęliśmy kołami lotniska zobaczyliśmy, że za oknem trwa właśnie regularna ulewa. W Chorwacji. Ulewa. A miało tu przecież nie padać.

Jeszcze wsiadając do busa lotniskowego zobaczyliśmy, że dotarły oba rowery i dwie nasze torby z bagażem. Rowery pojawiły się postawione luzem gdzieś na lotnisku. Ruszyłem polując na bagaże i po chwili już staliśmy doprowadzając rowery do stanu umożliwiającego jazdę. Większych strat tym razem nie było - wykrzywiony i pęknięty koszyk na bidon naprawiliśmy za pomocą trytytki. Próbowałem się jeszcze dowiedzieć, jak z godzinami otwarcia przejść granicznych (informacje, które mieliśmy, były sprzed kilku lat), bezskutecznie, odesłano mnie do informacji. Pompowanie roweru (najgorsza część całej zabawy), osakwienie, przeciągnięcie się do informacji (gdzie przemyślnie zastawiłem drzwi wyjściowe z budki, żeby rozmówca mi nie uciekł). Sukces: wszystkie przejścia graniczne w Chorwacji czynne są całą dobę.

W samo południe wytaczamy się przed lotnisko odprowadzani ciekawymi spojrzeniami innych podróżnych, namierzamy naszą pozycję na GPS-ie i ruszamy za żółtą kreską, która ma nas za jakieś trzy tysiące kilometrów i trzy tygodnie doprowadzić z powrotem do Polski. Deszcz jeszcze pada, ale po chwili już przestaje. Wykorzystując (nieudaną) próbę zjechania w jakieś miejsce gdzie mogą mieć kompresor (nieczynny) chowamy przeciwdeszczowe barachło i turlamy się przed siebie. Powoli pojawiają się na horyzoncie pierwsze górki, droga idzie wzdłuż morza, więc prowadzi niewielkimi pagórkami, po których gnalibyśmy przed siebie bez opamiętania gdyby nie nasz nowy przyjaciel: mocny wiatr w twarz.

Split widać już z daleka: jest duży, na pewno ruchliwy, a przez to brzydki, zatem mijamy go tak szybko jak to możliwe, na ostatnie kilkaset metrów "obwodnicy" lądując na... ekspresówce. O tym dowiadujemy się dopiero po znaku jej końca.

Chorwacja nie robi na nas wrażenia, a jeśli już to raczej negatywne: widoki nie oszałamiają, a turystyczność wylega z każdego kąta. "Zimmer/Rooms/Sobe" przy każdym większym domu nad morzem, żadnych niezabudowanych terenów, czy dzikich plaż, wszystkie "kurorty" wyglądają tak samo...

Wkrótce dojeżdżamy do miejscowości Makarska, gdzie robimy pierwsze chorwackie zakupy (Cola i dwa jabłka). Mamy tu odbić w głąb lądu i poturlać się trochę pod górę. Względny brak spokoju na Jordańskiej Magistrali zostaje zrekompensowany: droga 512 jest pusta, prawie nikt tam nie jeździ, możemy w spokoju robić swoje. Podjazd jest łagodny, głównie 3%, z miejscami 6%, jedziemy więc sprawnie podziwiając widoki, które z tej wysokości zrobiły się w końcu interesujące. Co jakiś czas trzeba też przystanąć na łyk czegoś (wody, wody albo coli, bez skojarzeń!), bo temperatura - mimo popołudnia - jest nadal wysoka. Na przełęcz na wysokości ok 600 m docieramy, gdy słońce niemalże zaczyna się chować za horyzontem. Zjazdy następują już przy włączonych światłach, w gęstniejącej powoli mgle. Nawierzchnia jest jednak dobra, a ruch znikomy, więc można spokojnie zasuwać przed siebie.

We Vrgoracu robimy jeszcze szybkie przedwieczorne zakupy i ruszamy dalej w mrok. Za miastem asfalt robi się naprawdę ładny, tymczasem nasz ślad upiera się sprowadzić nas z drogi głównej na jakąś boczną dróżkę prowadzącą ostro w dół. Ponieważ nie widać nigdzie granicy pytamy policjantów, którzy stoją w pobliżu i przetrzepują kolejne samochody. Nie, to nie tędy, musimy jechać dalej do Prologa. Niech będzie.

Granica jest umiejscowiona pośrodku solidnego zjazdu. Pierwsza granica poza Schengen którą przekraczałem w życiu; spodziewałem się czegoś więcej niż przeskanowania paszportów i życzenia miłego wieczoru. A tu proszę - hyc, hyc i już jesteśmy w Bośni i Hercegowinie.

Asfalt troszeczkę się zepsuł. Ale tylko troszeczkę. Poza tym Bośnia różniła się wyraźnie od Chorwacji i to nie tylko za sprawą olbrzymiej ropuchy, którą minęliśmy na jezdni (serio, była wielka jak szczur): w miastach tętni życie. Ludzie chodzą, sklepy otwarte (mimo raczej późnej godziny otwarty był nawet szmateks), zupełnie inaczej niż w śpiącej o tej porze Chorwacji.

Droga prowadziła nas do miejscowości Ljubuški, w której okolicach miał się znajdować wodospad Kravica. Takie sobie miejsce, gdzie podobno biwakują i miejscowi, więc powinno być gdzie się rozbić. A poza tym - ładne widoki. Po drodze kilkukrotnie pytaliśmy o drogę; koniec końców okazało się, że dotarcie nad sam wodospad wymagało dołożenia dodatkowych 5 km. Na miejscu przywitała nas spora restauracja, duży parking i schody gdzieś na dół. Pokręciliśmy się po terenie, uznaliśmy, że wodospady są pewnie dość nisko i pewnie kolejnego ranka trzeba by pałować cały podjazd już na starcie (a czort wie, jak nisko będzie się zjeżdżało), poza tym na dole kręciły się jakieś samochody...

Znaleźliśmy kawałek równego przy postoju i ukryci za domkami rozłożyliśmy nasz namiot. Po chwili na postój zjechało się kilka samochodów, zapewnie miejscowi wyskoczyli sobie na nocnego browara. Prawdopodobnie nikt nas nie zauważył, byliśmy całkiem nieźle schowani, ale i tak rowery miałem na wszelki wypadek przywiązane do ręki.

Na dobranoc trochę polskiego jedzenia... i tak skonczył się pierwszy dzień naszej wyprawy.

  • DST 145.81km
  • Czas 07:38
  • VAVG 19.10km/h
  • Podjazdy 1496m
Piątek, 19 września 2014 Kategoria < 25km, sakwy

Przedmowa, czyli pogawędka w czasie drogi na lotnisko

Bałkany wykopała (jak zawsze zresztą) Hipcia. Stwierdziła już rok temu, że po prostu pojedziemy i już. Rodzinnie próbowano nas do tego zniechęcić na wszystkie sposoby (również te niedorzeczne - zdziwilibyście się, jak bardzo niedorzeczne), ale jakoś nie przejmujemy się tym co do powiedzenia ma ktoś, dla kogo Bałkany są niebezpieczne ale tylko dlatego że to daleko i mówili o tym w telewizji. Bardziej wiarygodni są dla nas podróżnicy, którzy całkiem niedawno byli na Bałkanach (wielkie dzięki m.in. dla Worka Foliowego i Roberta!).

Przygotowania z roku na rok są coraz łatwiejsze. Wiemy czego będziemy potrzebować, wiemy co trzeba zrobić przed wyjazdem, pozostał tylko wybór trasy (tu znów niezastąpiona Hipcia; ja dopiero później dowiedziałem się, którędy pojedziemy). W tym roku postanowiliśmy bardziej odchudzić nasz bagaż; rok temu miałem jeszcze przednie sakwy, ale jechały raczej pustawe. W tym roku kupiliśmy sobie maty samopompujące, puchowe śpiwory i dużo mniejszy (po spakowaniu) i lżejszy namiot. Do tego postanowiliśmy nie brać ze sobą rzeczy, które nam się zupełnie nie przydają. I tak, z wyprawą pożegnały się m.in. palnik i menażka, bo mimo najszczerszych chęci nie potrafimy zrozumieć Magii Ciepłego Posiłku w warunkach letnio-jesiennych. Po prostu - nie gotujemy. Przed wyjazdem spędziliśmy trochę czasu na ważeniu różnych rzeczy i zostawianiu tych, które na pewno nie będą potrzebne (zyskując na tym 0,5 kg). Na sam koniec postanowiliśmy jednak wziąć spodnie przeciwdeszczowe i puchową kamizelkę dla Hipci, które były przedmiotem zażartej dyskusji. Jedno, i drugie raczej nie powinno się przydać, ale lepiej to mieć na wszelki wypadek. Spędziliśmy też trochę czasu na wybieraniu wora transportowego - w końcu padło na mocniejszy worek Crosso.

Łącznie bagaż wyszedł nam tak: po dwie sakwy na głowę (Crosso Dry BIG) + jeden (pustawy) wór transportowy. Całość bagażu na głowę bujała się w okolicach 8-10 kg (w tym już zapas żarcia na pierwsze półtora dnia).

Tydzień przed samym startem zachorowałem. Pierwotnie myślałem, że to po prostu jakieś pokłosie BBT, organizm zaczyna się dopominać o swoje i wystarczy więcej i jeszcze zdrowiej jeść, a przy tym odpoczywać. Dopiero gdy ktoś w pracy wziął zwolnienie i zorientowałem się, że kilka innych osób kicha i smarka, zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś jakieś dziadostwo po prostu przyniósł do roboty. Z wielkim bólem (szczególnie Szefa) wziąłem zwolnienie na ostatnie trzy dni. W międzyczasie zaraziłem też Hipcię, więc ostatnie dwa dni spędziliśmy sobie siedząc razem w domu.

Sam start był zatem stresujący: z antybiotykiem w bagażu (na wszelki wypadek, jakby się rozkręciło) i odrobiną innych lekarstw mieliśmy wybrać się zatem na sporą, trzytygodniową przejażdżkę rowerową.

W końcu nadszedł właściwy dzień, właściwa godzina, zamknęliśmy drzwi na trzy spusty i potoczyliśmy się w kierunku Okęcia. Samopoczucie ciulowe, wzrok rozbiegany bez możliwości skupienia go, brak motywacji i kupa stresu. No to ognia!

Inaczej niż poprzednio pojechaliśmy przez Marynarską (jeździmy nią od kiedy Hipcia zaczęła niedaleko pracować, wcześniej jakoś ją omijaliśmy) i chwilę później wyładowywaliśmy bagaż na lotnisku (nie obyło się bez minięcia właściwego wejścia na terminal i wracania się pod prąd). Zapakowanie sakw w wory z Ikei, odkręcenie pedałów i cała abrakadabra, którą trzeba zrobić przed startem (tym razem byliśmy mądrzejsi i odkręciliśmy tylne światła, a kluczowe miejsca w rowerze zabezpieczyliśmy gąbkami). Bagaż pojechał sobie w siną dal, a my poturlaliśmy rowery by nadać je jako bagaż ponadwymiarowy. Daleko nie dojechaliśmy...

Dogonił nas chłopak z odprawy (jakiś kierownik czy inny nadzorca) i stwierdził, że tak rowerów puścić nie może, bo mają wystające części (informacyjnie: to już któryś raz lecimy Norwegianem, decydujemy się na te linie, bo umożliwiają przewóz roweru w całości, bez pakowania, więc wiemy co i jak z nim zrobić). "Wystające części" to m.in. siodełko (ok, można obniżyć) i... kierownica. Kierownica razem z mostkiem. Uświadomiłem mu, że jak odkręcę mostek, to widelec trochę wypadnie z ramy, powiedziałem, że nie po raz pierwszy lecimy tymi liniami... ale jeśli zmieniły się przepisy, to niech nam przyniesie. Poleciał. Po chwili wrócił i przeprosił, bo ograniczenia dotyczące wystających części dotyczą bagazu ponadwymiarowego, który nie jest jednak rowerem. I po co ludzi stresować?

Teraz już łatwo: nadanie roweru, bramki i poszukiwanie baru, gdzie można napić się piwa. Tak, wiem: niby jestem chory, ale antybiotyku nie biorę (był na wszelki wypadek); jedno piwo mnie nie zabije - gorzej i tak nie będzie. Wypiliśmy więc jedno, oddaliliśmy się w poszukiwaniu innego miejsca. Zrobiliśmy jakieś zakupy i poszliśmy tam, gdzie ostatnio - do Business Shark. Zamówiliśmy piwo... i nagle okazało się, że do odlotu mamy coś około 40 minut i od chwili już można się ładować w kiedunku wyjścia. Piwo dokończyliśmy w tempie ekspresowym i pognaliśmy do wejścia. Do samolotu, zająć miejsca... start.

W Oslo mieliśmy nadzieję na pozostanie w tej zamkniętej strefie lotniska (czort wie jak się to nazywa), by tam się przespać do rana i być od razu pod bramkami. Niestety, kazano nam wyjść na zewnątrz, do hali odlotów. Bagaże (jako że był to transfer międzynarodowy) jechały już od razu na miejsce. Pozostało nam więc położyć się tam gdzie rok temu, za rzeźbą żubra (czy innego stwora), rozłożyć maty i zawinąć się w śpiwory.

Łyk czegoś na rozgrzanie (zakupionego na bezcłowej w Polsce), kolacja w postaci (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy) kultowych 7-daysów i dobranoc.
  • DST 8.00km
  • Czas 00:20
  • VAVG 24.00km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 19 września 2014

No to ruszamy

No to jedziemy. Wszystko spakowane, wszystko przygotowane, dziś lot (z przesiadką), jutro o 10:00 jesteśmy w Splicie i ruszamy.

Podobnie jak w zeszłym roku postanowiliśmy przygotować dla rodziców osobne konto na twitterze, gdzie będziemy publikowali info o wyprawie SMS-em. Skoro już jest to przygotowane, to możemy to udostępnić i tutaj, co nam szkodzi.

Poniżej powinna znajdować się wrzutka z Twittera, jeśli nie działa (u mnie, oczywiście, działa), to tutaj jest bezpośredni link.

Trzymać kciuki za zdrowie, z resztą sobie poradzimy.


Wtorek, 16 września 2014

Koniec tygodnia

Pozostałe dni tygodnia sponsorują literka "L" i cyferka "4".

Głupim pomysłem było niewzięcie zwolnienia od początku tygodnia. Równie głupim - przyjeżdżanie do pracy rowerem. Jakoś miałem wrażenie, że latające w powietrzu zarazki zwiększają moje złe samopoczucie. No i teraz czekamy - przejdzie to licho czy nie przejdzie?
  • DST 8.46km
  • Czas 00:25
  • VAVG 20.30km/h
  • Sprzęt Zenon
Wtorek, 16 września 2014 Kategoria do czytania, transport

Znowu ustawka

Po pracy znowu ustawka z Hipcią.

Zdumiewa ilość batmanów, samobójców i kretynów na DDR. Jednego spotykam już trzeci raz i trzeci raz jedzie tak jak mu się podoba. Głównie jedzie środkiem (zastawiając wszystko) albo lewą. Następnym razem coś mu powiem, bo już mnie szlag trafia.
  • DST 26.16km
  • Czas 01:11
  • VAVG 22.11km/h
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 15 września 2014 Kategoria do czytania, transport

Powoli, spokojnie

Prędkość przelotowa w okolicach 25/26 km/h. Zmęczenie nie jest dziś wskazane.
  • DST 8.36km
  • Czas 00:20
  • VAVG 25.08km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 12 września 2014 Kategoria do czytania, transport

Hippoustawki, Hippodebil, Hippozdrowienie i Hippopakowanie

Dwie ustawki na mieście po pracy. Raz była to jaszczuroustawka, a raz - jaszczuro-ekspertoustawka. Przy czym raz wyraźnie zaznaczyłem, że czekamy na siebie w miejscu, gdzie się umówiliśmy. A nie wyjeżdżamy mi naprzeciw. Lud wyjechał naprzeciw - pech chciał, że jechałem drugą stroną Jerozolimskich... no i potem musiałem gnać od Kleszczowej do Popularnej.

Od kilku dni czułem się kiepsko. Zamglony wzrok, zmęczenie, potężna senność... nie mogłem się skupić na robocie, w domu spać szedłem o 22:30... Masakra jakaś. Przeanalizowałem wszystkie możliwości - w końcu dopiero co miałem BBT, niewiele po nim odpoczywałem, czyżby jakieś przemęczenie? Braki mikroelementów? Witamin? Poważnie rozważałem opcję udania się na badanie krwi, by ustalić czego mi brakuje (w końcu za tydzień wyjazd!). Nie wziąłem jednego pod uwagę; uświadomił mi to dopiero kolega, który w piątek poszedł na L4. Po prostu byłem przeziębiony... Debil.

Sobota była bardzo, bardzo kiepska. Pamiętam ją w sumie średniołamaneprzezwcale. Trochę pakowania, trochę snucia się jak ząbi (uwielbiam spolszczoną wersję tego słowa)... Już jest lepiej. Wracamy do gry.

Pakowanie już zakończone. Pozostały pojedyncze pierdoły. Teraz można się relaksować. Sakwy wyposażone w nalepki z polską flagą (nie chcieliśmy brać flagi na drążku - ani to poręczne, ani lekki); rower mój oznaczony nalepką forumową...
  • DST 28.96km
  • Czas 01:15
  • VAVG 23.17km/h
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 11 września 2014 Kategoria transport

Robota

  • DST 19.81km
  • Czas 00:49
  • VAVG 24.26km/h
  • Sprzęt Jaszczur
Środa, 10 września 2014 Kategoria do czytania

Leży leśnik na naleśniku

No to skoro już spaliłem dowcip to nawiązujemy do naleśnika.

Założyłem sobie wczoraj nową zabawkę, czyli mój nowy licznik, pardon, komputer pokładowy. Taki magiczny, co liczy przewyższenia i takie tam różne cuda. Przeliczyłem też przewyższenia w płaskiej (jak ten naleśnik) Warszawie. Na 9 km pokonałem całe 20 m przewyższeń (i to tylko dlatego, że specjalnie pojechałem drogą przez wiadukt na Jerozolimskich (fragment podjazdu wskazał mi się jako 6%). Ciekawe ile wyjdzie trasą standardową.

No i mam nowe misje - muszę porównać podjazdy na drodze Hipci, żeby udowodnić który z nich jest bardziej stromy.

Wczoraj też był dzień debila na drodze - jeden dostał w maskę (nawet nie zwolnił), drugiego nie trafiłem - pogoniłem, ale uciekł; trzeci wyprzedzał mnie na ciągłej i wepchnął się przed wysepką (tu akurat jechałem samochodem). Do tego spotkałem sporo zamachowców na rowerach. I szlag trafił spokojną jazdę, bo musiałem przyspieszyć i im zwiać, bo strach było jechać z tyłu.

Na ściance z kolei wszystko zaczyna z powrotem wychodzić; nowe rozdanie dróg, wszystko wpada OS-em (aż do VI+, trudniejszych nie próbowałem, oszczędzam palce).
  • DST 25.65km
  • Czas 01:00
  • VAVG 25.65km/h
  • Sprzęt Jaszczur
Wtorek, 9 września 2014 Kategoria transport, do czytania

Jaszczurowato

Jaszczur wyszedł na żer, Viper od teraz gotów odpoczywa aż do wyjazdu.
  • DST 8.36km
  • Czas 00:19
  • VAVG 26.40km/h
  • Sprzęt Jaszczur

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl