Czwartek, 12 września 2013
Rowerowy ratownik ratując Robaczka rąbnął rozkosznie rozwalając rękę
Powrót do domu irytujący, bo moczący buty. Deszcz lubię, nie lubię kałuż.
Do pracy też przyjemnie, w lekkiej mżawce, mimo kałuż buty suche.
I nagle! Nagle telefon! JKW zapomniała zabrać spodni na przebranie, a za 50 minut ma być w Bardzo Ważnym Miejscu, gdzie nie do końca można iść w kolarskich obciskach. Nawet takich do pół łydki. No to ja myk, przebieram się przy biurku, koleżanki skrępowane odwracają wzrok (no dobra, żadna nawet nie zauważyła, że cokolwiek się działo, bo szybko się uwinąłem), wybiegam, wracam, bo wypadł mi licznik, wybiegam, wracam, bo zapomniałem karty wyjściowej, wybiegam, wracam, bo zabierając kartę zostawiłem na stole rękawiczki, wybiegam... udało się. Na dół, rower, licznik - co z licznikiem? Kurna, zresetowało się badziewie, pewnie zamókł. Podjazd z garażu na wysokość Jerozolimskich i dzida. Lewoskręt pod Rondem Zesłańców, mija mnie radiowóz, ale panowie władzowie ignorują rowerzystę walącego środkowym pasem, który ma do dyspozycji ładną przecież DDRkę (gdyby to byli Strasznicy, to już bym był w plecy); skręcam w Prymasa, wracam na DDR (mam jakieś resztki przyzwoitości), w międzyczasie licznik się budzi, trochę dupnie wygląda 28 km/h (wrócił do domyślnego obwodu koła), gdy ja czuję, że jadę jakieś 35 km/h, Kasprzaka, skręt w lewo. Światła. Kierownica zaczyna mi wibrować - w sakwie odzywa się telefon. Ignoruję, lecę dalej: skrzyżowanie z Ordona, autobus. Tunel? Ze smutkiem rezygnuję: jest mokro, jak on zahamuje, to mu się wkrochmalę w dupę. Dzida, dzida, dzida. Kałuże, kałuże, kałuże. Buty mokre już dawno, zaczynają powoli chlupotać. Na dłuższym kawałku prostej zastanawiam się, czy zmókłbym bardziej jadąc bez kurtki: od spodu też robi się już gorąco. Powstańców. Mimo jazdy czuję, że znowu dzwoni. Synów Pułku, schodzę na chodnik, odbieram.
Okazało się, że Bardzo Ważne Spotkanie nie wymaga obecności JKW. Chociaż rano jeszcze wymagało. Szef się rozmyślił, czy coś tam, pies mu mordę lizał.
Nawrotka. Już spokojnym, spacerowym tempem wracam sobie do roboty, rozpiąwszy kurtkę, żeby chociaż trochę to wystygło. Zjeżdżam na parking pod BlueShitty. Lekki skos drogi na świeżo wymalowanej nawierzchni i jeb! W zasadzie nie "jeb" tylko "szurrr". Prześlizgnąłem się dwa metry. Podnoszę się, rzucając w myśli kurwami pod adresem kretynów używających tak śliskiej farby. Kolejny zakręt, prędkość mała, ale byłem rozproszony przez poprzednie zdarzenie i... szurr numer dwa. Trzydzieści sekund różnicy.
Straty w sprzęcie: brak. Straty w ludziach: oczywiście spadłem na lewą rękę, ale chyba nadgarstek nie ucierpiał, uderzyłem dłonią i przedramieniem. Reszta - standard. Rokowania kiepskie, ale pacjent niestety przeżyje. Dwie pierwsze gleby na "nowym" rowerze i obie w ciągu kilkudziesięciu sekund. Jak ktoś ma pecha to i we własną trumnę się zesra.
Czas jazdy wyrównany do średniej z tego roku, bo bez licznika nie idzie tego ustalić.
Do pracy też przyjemnie, w lekkiej mżawce, mimo kałuż buty suche.
I nagle! Nagle telefon! JKW zapomniała zabrać spodni na przebranie, a za 50 minut ma być w Bardzo Ważnym Miejscu, gdzie nie do końca można iść w kolarskich obciskach. Nawet takich do pół łydki. No to ja myk, przebieram się przy biurku, koleżanki skrępowane odwracają wzrok (no dobra, żadna nawet nie zauważyła, że cokolwiek się działo, bo szybko się uwinąłem), wybiegam, wracam, bo wypadł mi licznik, wybiegam, wracam, bo zapomniałem karty wyjściowej, wybiegam, wracam, bo zabierając kartę zostawiłem na stole rękawiczki, wybiegam... udało się. Na dół, rower, licznik - co z licznikiem? Kurna, zresetowało się badziewie, pewnie zamókł. Podjazd z garażu na wysokość Jerozolimskich i dzida. Lewoskręt pod Rondem Zesłańców, mija mnie radiowóz, ale panowie władzowie ignorują rowerzystę walącego środkowym pasem, który ma do dyspozycji ładną przecież DDRkę (gdyby to byli Strasznicy, to już bym był w plecy); skręcam w Prymasa, wracam na DDR (mam jakieś resztki przyzwoitości), w międzyczasie licznik się budzi, trochę dupnie wygląda 28 km/h (wrócił do domyślnego obwodu koła), gdy ja czuję, że jadę jakieś 35 km/h, Kasprzaka, skręt w lewo. Światła. Kierownica zaczyna mi wibrować - w sakwie odzywa się telefon. Ignoruję, lecę dalej: skrzyżowanie z Ordona, autobus. Tunel? Ze smutkiem rezygnuję: jest mokro, jak on zahamuje, to mu się wkrochmalę w dupę. Dzida, dzida, dzida. Kałuże, kałuże, kałuże. Buty mokre już dawno, zaczynają powoli chlupotać. Na dłuższym kawałku prostej zastanawiam się, czy zmókłbym bardziej jadąc bez kurtki: od spodu też robi się już gorąco. Powstańców. Mimo jazdy czuję, że znowu dzwoni. Synów Pułku, schodzę na chodnik, odbieram.
Okazało się, że Bardzo Ważne Spotkanie nie wymaga obecności JKW. Chociaż rano jeszcze wymagało. Szef się rozmyślił, czy coś tam, pies mu mordę lizał.
Nawrotka. Już spokojnym, spacerowym tempem wracam sobie do roboty, rozpiąwszy kurtkę, żeby chociaż trochę to wystygło. Zjeżdżam na parking pod BlueShitty. Lekki skos drogi na świeżo wymalowanej nawierzchni i jeb! W zasadzie nie "jeb" tylko "szurrr". Prześlizgnąłem się dwa metry. Podnoszę się, rzucając w myśli kurwami pod adresem kretynów używających tak śliskiej farby. Kolejny zakręt, prędkość mała, ale byłem rozproszony przez poprzednie zdarzenie i... szurr numer dwa. Trzydzieści sekund różnicy.
Straty w sprzęcie: brak. Straty w ludziach: oczywiście spadłem na lewą rękę, ale chyba nadgarstek nie ucierpiał, uderzyłem dłonią i przedramieniem. Reszta - standard. Rokowania kiepskie, ale pacjent niestety przeżyje. Dwie pierwsze gleby na "nowym" rowerze i obie w ciągu kilkudziesięciu sekund. Jak ktoś ma pecha to i we własną trumnę się zesra.
Czas jazdy wyrównany do średniej z tego roku, bo bez licznika nie idzie tego ustalić.
- DST 29.10km
- Czas 01:33
- VAVG 18.77km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Farba może być śliska max 1 raz, jeśli biker wywraca się 2 razy pod rząd, to znaczy, że sam jest "jakiś g......". ;)
mors - 12:54 piątek, 13 września 2013 | linkuj
Przy drugiej glebie w tak krótkim odstępie czasu, to chyba bym przegryzł kierownicę z wściekłości, a kurwy by się echem niosły po całych podziemiach. Który to zjazd jest tak niefartowny?
yurek55 - 17:23 czwartek, 12 września 2013 | linkuj
To chyba jakieś maty poślizgowe co najmniej musiały być...
"Kierownica zaczyna mi wibrować - w sakwie odzywa się telefon" - wibrator chyba budowlany i na 380V! mors - 12:48 czwartek, 12 września 2013 | linkuj
"Kierownica zaczyna mi wibrować - w sakwie odzywa się telefon" - wibrator chyba budowlany i na 380V! mors - 12:48 czwartek, 12 września 2013 | linkuj
"Jak ktoś ma pecha to i we własną trumnę się zesra." tekst dnia;D
Ksiegowy - 11:39 czwartek, 12 września 2013 | linkuj
Ksiegowy - 11:39 czwartek, 12 września 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!