Niedziela, 10 listopada 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Rolniczo, wietrznie, siodełkowato i jaszczurowato. Podlasie!
Oba długie listopadowe weekendy miały być rowerowe. Pierwszy wypadł ze względu na "usterkę". Drugi, obecny, miał być sakwiarski i składać się z wypadu do Gdańska. Rzeczywistość (w tym: kompletowanie stajni) zweryfikowała plany i z planu na sakwiarski wypad nic nie wyszło. Ogólny kierunek wypadu został zmodyfikowany i miał zostać pokonany "na strzała".
Rano wstaliśmy o 5:45, zjedliśmy coś na szybko (Hipcia - kawę, ja - kawę + płatki) i pomknęliśmy przez ciemną Warszawę w kierunku Dworca Zachodniego. "Pomknęliśmy" jest tu sporą przenośnią: jak tylko usiadłem, poczułem, ze coś jest nie tak. Hipcia jeździła na moim rowerze w sobotę i nie poprawiła siodełka z powrotem, więc pierwsze siedem kilometrów pokonałem w kucki. Bilety kupione, pociąg zajechał, zapakowaliśmy się do puściutkiego wagonu z kilkunastoma wieszakami na rowery, związaliśmy je dla pewności razem i poszliśmy spać.
Obserwowana przez okno pociągu pogoda zapowiadała się pomyślnie. Miało co prawda coś tam padać, ale zza chmur ciekawie wyglądało słońce. Może więc pogodynka nie będzie miała racji?
W końcu pociąg zatrzymał się, wysadził nas na dworcu i pojechał sobie w swoją stronę do Suwałk. My zaś wyprowadziliśmy nasze pojazdy na asfalt, odepchnęliśmy się... i tym samym zaliczyła się gmina Białystok, bo tam właśnie dojechaliśmy.
Jak o pojazdach mowa, to trzeba wspomnieć, że ja jechałem na swoim dobrym starym Viperze, Hipcia za to jechała na nowym nabytku - zimówce o uroczym imieniu "Jaszczura".
Początek trasy był świetnie zaplanowany i rozpisany ulica po ulicy, zgodnie z tym, jak mieliśmy opuścić Białystok. Na dzień dobry przywitała nas droga rowerowa... inna niż te warszawskie, podzielona na dwa pasy ruchu. Pojechaliśy nią kawałek, po czym odbiliśmy i oczywiście coś musiało się pochrzanić, minęliśmy właściwy skręt i konieczne stało się korzystanie z mapy w telefonie. Trochę kombinowania, jeden remont i już wyjeżdżaliśmy z miasta, rozpoczynając przygodę na drodze 678.
Jeszcze w mieście musieliśmy założyć kurtki i czapki, bo zaczęło kropić. Temperatura utrzymywała się w granicach czterech-pięciu stopni, czyli lato w pełni w ogóle luksus. Jeden tylko problem - wiatr. Pogodynki (dwie) zapowiadały różnie: jedna, że będzie w plecy, druga - że w pysk. Było w pysk. Nie jakoś tam mocno, ale jednak.
Zaczęły się przyjemne tereny rolnicze, deszcz dał za wygraną i tylko niekiedy popadywał, a w końcu w ogóle się obraził i poszedł sobie. Wiatr za to hulał, więc nie rezygnowaliśmy z kurtek, które, już wysuszone robiły za wiatrówki. Po chwili minęliśmy Łapy i skręty na kilka wioseczek pochodnych nazwach (Łapy-Pluśniaki, Łapy-Łynki, Łapy-Korczaki...) i wylecieliśmy na Brańsk, który był tuż-tuż, bo za jakieś 30 km. Droga wiodła niewielkimi pagórkami, dookoła same pola i domy. Nie domy-domy, tylko domy-chałupy. Sporo było drewnianych, starych (i zamieszkanych) chałup.
W międzyczasie pojawiła się potrzeba zaopatrzenia się w żarcie. Skromne zapasy ("bo kupimy po drodze") stopniały, a slepów ni stacji nie było nigdzie. Brańsk okazał się całkiem sporym miastem, ale sklepu otwartego nie znaleźliśmy. Dopiero w sąsiedniej Rudce znaleźliśmy sklep i kupiliśmy żarcie wraz z napojem Las Vegas. Jak Adamek na okładce to moc być musi.
Zaraz za Rudką napotkaliśmy ciekawe miejscowości. Na drogowskazach stało: "Niemyje Z.", "Niemyje N." i "Niemyje S.". Na pewno chodziło tu o "Nie myję zębów, nóg i stóp".
Po chwili wjechaliśmy do mazowieckiego. Bogate województwo, nie takie, jak zabite dechami Podlasie, więc, oczywiście, asfalt się od razu zepsuł. Zepsuło się też słońce, konieczne stało sie odpalenie lampek, w tym dwóch nowych Wallych. Teraz na pewno było nas widać.
Stanęliśmy przed decyzją. Śmieszna to decyzja podjęta nawet nie w połowie trasy, ale tak się zdarzyło: mogliśmy jechać na Sokołów albo przedłużyć trasę przez Małkinię. Hipcia wolała jechać "krótszą" opcją (czyli 250+ zamiast 270+). Jaszczura, jakkolwiek nowa i w ogóle, to zimówka, nie wyprawówka, kupiona bez mierzenia z internetu. Na takie trasy okazała się średnio wygodna. Ja też zresztą nie miałem nic przeciwko: nowe siodełko było cholernie niewygodne, nie szło mi go dopasować, nie mogłem w ogóle pracować nogą w górę, bezboleśnie działało tylko pchanie, a i to czasami dawało o sobie znać. Im dalej tym było gorzej. Obojgu.
Dojechawszy więc do krajówki skręciliśmy w lewo na Sokołów. Od razu inna jakość: asfaltu i jazdy. Asfalt był gładziutki a wiatr... wiatr też ucichł i jechało się miło. Mijaliśmy kolejne gminy (ułożone równo co dziewięć kilometrów) aż dojechaliśy do Sokołowa. Tam zrobiliśmy dłuższy popas na stacji, jedząc po dwie parówki i pijąc kawę. Tak posileni mogliśmy spokojnie skierować się kolejną krajówką na Węgrów, do którego mieliśmy rzut beretem. W Węgrowie w remoncie był most, więc musieliśmy objeżdżać naokoło, gdy wyjechaliśmy, pojawiła się przed nami ostatnia prosta. Dziwne: do domu jeszcze 80 km, skończymy zapewne około północy, ale my już czuliśmy nosem, że tuż-tuż jest Sulejówek, a stamtąd przecież już bliziutko do domu.
Ruszyliśmy. Po drodze Hipcia zaczęła się skarżyć na rower, więc zarządziłem zamianę. Wsiadła na mój, ja dosiadłem Jaszczury. Matkojedyno! Nie wiem, nie wiem, jak ona to potrafi. Wielokrotnie było tak, że po kilku miesiącach wsiadałem na jej rower, pytałem, dlaczego ma coś ustawione tak, a nie inaczej, na co była odpowiedź "bo nie zauważyłam" albo "bo nie przeszkadzało". Rower tańczył. Cały chodził, obie opony były źle osadzone w obręczy (dopiero po powrocie udało mi się je osadzić z użyciem wody z płynem do mycia naczyń). Wszystko biło i tańczyło pode mną, podczas jazdy na lemondce plecak uderzał mnie w potylicę. Po kilkunastu kilometrach zamieniliśmy się z powrotem. Nieustanne bujanie spowodowało, że czułem się jak na huśtawce, poza tym siodełko, wyciagnięte na maksa do tyłu groziło wyłamaniem sztycy.
Zostały ostatnie kilometry. Zaczęły się lasy. Gdzieś minąwszy trasę nr. 50 zarejestrowałem najniższą temperaturę 0,8 stopnia, czyli, przyjąwszy przekłamanie 0,7 ale na minusie.
Zrobiło się paskudnie zimno i mgliście. Wilgoć przenikała, ale jakoś szło przeżyć. Gorzej miała Hipcia, która przy pierwszej sposobności, na stacji w Sulejówku, zamieniła sobie rękawiczki na ciepłe. Ja też chciałem, ale okazało się, że Hipcia zamiast moich zabrała swoje, więc pozostało mi tylko dobujać się w tych, które miałem.
Mimo że z Sulejówka mieliśmy coś około 30 km, tego już nie było w ogóle czuć. Przecież tu, zaraz, Wesoła, potem myk i jesteśmy na moście (przejechaliśmy bez pomyłki labirynt pod węzłem przy Marsa!), zaraz, o, Wilanowska... i po chwili mijamy już Halę Wola, a na licznik wskakuje cyfra 260.
Wylądowaliśmy jakoś przed pierwszą. Ciepło domu było przyjemną nagrodą za trud. Podsumowanie wykazało zaliczonych 20 gmin.
O, pierwszy raz wylądowałem na głównej, i to jeszcze "w sezonie".
Zdjęcia jutro.
Rano wstaliśmy o 5:45, zjedliśmy coś na szybko (Hipcia - kawę, ja - kawę + płatki) i pomknęliśmy przez ciemną Warszawę w kierunku Dworca Zachodniego. "Pomknęliśmy" jest tu sporą przenośnią: jak tylko usiadłem, poczułem, ze coś jest nie tak. Hipcia jeździła na moim rowerze w sobotę i nie poprawiła siodełka z powrotem, więc pierwsze siedem kilometrów pokonałem w kucki. Bilety kupione, pociąg zajechał, zapakowaliśmy się do puściutkiego wagonu z kilkunastoma wieszakami na rowery, związaliśmy je dla pewności razem i poszliśmy spać.
Obserwowana przez okno pociągu pogoda zapowiadała się pomyślnie. Miało co prawda coś tam padać, ale zza chmur ciekawie wyglądało słońce. Może więc pogodynka nie będzie miała racji?
W końcu pociąg zatrzymał się, wysadził nas na dworcu i pojechał sobie w swoją stronę do Suwałk. My zaś wyprowadziliśmy nasze pojazdy na asfalt, odepchnęliśmy się... i tym samym zaliczyła się gmina Białystok, bo tam właśnie dojechaliśmy.
Jak o pojazdach mowa, to trzeba wspomnieć, że ja jechałem na swoim dobrym starym Viperze, Hipcia za to jechała na nowym nabytku - zimówce o uroczym imieniu "Jaszczura".
Początek trasy był świetnie zaplanowany i rozpisany ulica po ulicy, zgodnie z tym, jak mieliśmy opuścić Białystok. Na dzień dobry przywitała nas droga rowerowa... inna niż te warszawskie, podzielona na dwa pasy ruchu. Pojechaliśy nią kawałek, po czym odbiliśmy i oczywiście coś musiało się pochrzanić, minęliśmy właściwy skręt i konieczne stało się korzystanie z mapy w telefonie. Trochę kombinowania, jeden remont i już wyjeżdżaliśmy z miasta, rozpoczynając przygodę na drodze 678.
Jeszcze w mieście musieliśmy założyć kurtki i czapki, bo zaczęło kropić. Temperatura utrzymywała się w granicach czterech-pięciu stopni, czyli lato w pełni w ogóle luksus. Jeden tylko problem - wiatr. Pogodynki (dwie) zapowiadały różnie: jedna, że będzie w plecy, druga - że w pysk. Było w pysk. Nie jakoś tam mocno, ale jednak.
Zaczęły się przyjemne tereny rolnicze, deszcz dał za wygraną i tylko niekiedy popadywał, a w końcu w ogóle się obraził i poszedł sobie. Wiatr za to hulał, więc nie rezygnowaliśmy z kurtek, które, już wysuszone robiły za wiatrówki. Po chwili minęliśmy Łapy i skręty na kilka wioseczek pochodnych nazwach (Łapy-Pluśniaki, Łapy-Łynki, Łapy-Korczaki...) i wylecieliśmy na Brańsk, który był tuż-tuż, bo za jakieś 30 km. Droga wiodła niewielkimi pagórkami, dookoła same pola i domy. Nie domy-domy, tylko domy-chałupy. Sporo było drewnianych, starych (i zamieszkanych) chałup.
W międzyczasie pojawiła się potrzeba zaopatrzenia się w żarcie. Skromne zapasy ("bo kupimy po drodze") stopniały, a slepów ni stacji nie było nigdzie. Brańsk okazał się całkiem sporym miastem, ale sklepu otwartego nie znaleźliśmy. Dopiero w sąsiedniej Rudce znaleźliśmy sklep i kupiliśmy żarcie wraz z napojem Las Vegas. Jak Adamek na okładce to moc być musi.
Zaraz za Rudką napotkaliśmy ciekawe miejscowości. Na drogowskazach stało: "Niemyje Z.", "Niemyje N." i "Niemyje S.". Na pewno chodziło tu o "Nie myję zębów, nóg i stóp".
Po chwili wjechaliśmy do mazowieckiego. Bogate województwo, nie takie, jak zabite dechami Podlasie, więc, oczywiście, asfalt się od razu zepsuł. Zepsuło się też słońce, konieczne stało sie odpalenie lampek, w tym dwóch nowych Wallych. Teraz na pewno było nas widać.
Stanęliśmy przed decyzją. Śmieszna to decyzja podjęta nawet nie w połowie trasy, ale tak się zdarzyło: mogliśmy jechać na Sokołów albo przedłużyć trasę przez Małkinię. Hipcia wolała jechać "krótszą" opcją (czyli 250+ zamiast 270+). Jaszczura, jakkolwiek nowa i w ogóle, to zimówka, nie wyprawówka, kupiona bez mierzenia z internetu. Na takie trasy okazała się średnio wygodna. Ja też zresztą nie miałem nic przeciwko: nowe siodełko było cholernie niewygodne, nie szło mi go dopasować, nie mogłem w ogóle pracować nogą w górę, bezboleśnie działało tylko pchanie, a i to czasami dawało o sobie znać. Im dalej tym było gorzej. Obojgu.
Dojechawszy więc do krajówki skręciliśmy w lewo na Sokołów. Od razu inna jakość: asfaltu i jazdy. Asfalt był gładziutki a wiatr... wiatr też ucichł i jechało się miło. Mijaliśmy kolejne gminy (ułożone równo co dziewięć kilometrów) aż dojechaliśy do Sokołowa. Tam zrobiliśmy dłuższy popas na stacji, jedząc po dwie parówki i pijąc kawę. Tak posileni mogliśmy spokojnie skierować się kolejną krajówką na Węgrów, do którego mieliśmy rzut beretem. W Węgrowie w remoncie był most, więc musieliśmy objeżdżać naokoło, gdy wyjechaliśmy, pojawiła się przed nami ostatnia prosta. Dziwne: do domu jeszcze 80 km, skończymy zapewne około północy, ale my już czuliśmy nosem, że tuż-tuż jest Sulejówek, a stamtąd przecież już bliziutko do domu.
Ruszyliśmy. Po drodze Hipcia zaczęła się skarżyć na rower, więc zarządziłem zamianę. Wsiadła na mój, ja dosiadłem Jaszczury. Matkojedyno! Nie wiem, nie wiem, jak ona to potrafi. Wielokrotnie było tak, że po kilku miesiącach wsiadałem na jej rower, pytałem, dlaczego ma coś ustawione tak, a nie inaczej, na co była odpowiedź "bo nie zauważyłam" albo "bo nie przeszkadzało". Rower tańczył. Cały chodził, obie opony były źle osadzone w obręczy (dopiero po powrocie udało mi się je osadzić z użyciem wody z płynem do mycia naczyń). Wszystko biło i tańczyło pode mną, podczas jazdy na lemondce plecak uderzał mnie w potylicę. Po kilkunastu kilometrach zamieniliśmy się z powrotem. Nieustanne bujanie spowodowało, że czułem się jak na huśtawce, poza tym siodełko, wyciagnięte na maksa do tyłu groziło wyłamaniem sztycy.
Zostały ostatnie kilometry. Zaczęły się lasy. Gdzieś minąwszy trasę nr. 50 zarejestrowałem najniższą temperaturę 0,8 stopnia, czyli, przyjąwszy przekłamanie 0,7 ale na minusie.
Zrobiło się paskudnie zimno i mgliście. Wilgoć przenikała, ale jakoś szło przeżyć. Gorzej miała Hipcia, która przy pierwszej sposobności, na stacji w Sulejówku, zamieniła sobie rękawiczki na ciepłe. Ja też chciałem, ale okazało się, że Hipcia zamiast moich zabrała swoje, więc pozostało mi tylko dobujać się w tych, które miałem.
Mimo że z Sulejówka mieliśmy coś około 30 km, tego już nie było w ogóle czuć. Przecież tu, zaraz, Wesoła, potem myk i jesteśmy na moście (przejechaliśmy bez pomyłki labirynt pod węzłem przy Marsa!), zaraz, o, Wilanowska... i po chwili mijamy już Halę Wola, a na licznik wskakuje cyfra 260.
Wylądowaliśmy jakoś przed pierwszą. Ciepło domu było przyjemną nagrodą za trud. Podsumowanie wykazało zaliczonych 20 gmin.
O, pierwszy raz wylądowałem na głównej, i to jeszcze "w sezonie".
Zdjęcia jutro.
- DST 262.16km
- Czas 12:12
- VAVG 21.49km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Ładnie, całkiem ładnie.
Miałem tej niedzieli czasnąć 205 km i, jak widać, trudziłbym się nadaremno (żart).
Temp. około 0 to "paskudnie zimno"? mors - 22:55 środa, 13 listopada 2013 | linkuj
Miałem tej niedzieli czasnąć 205 km i, jak widać, trudziłbym się nadaremno (żart).
Temp. około 0 to "paskudnie zimno"? mors - 22:55 środa, 13 listopada 2013 | linkuj
Trudna trasa a dni teraz krótkie. I jeszcze z tymi rowerami problemy. Gratuluję wytrwałości i odwagi. I poprosimy zdjęcia nowych nabytków.
yurek55 - 20:32 wtorek, 12 listopada 2013 | linkuj
W Białymstoku drogi rowerowe rzeczywiscie w większosci są dobrze wykonane i z reguły dwukierunkowe. Nawet mają rondo na skrzyżowaniu ddr..:)
jolapm - 20:03 wtorek, 12 listopada 2013 | linkuj
Nie Musieliście objeżdzać zamkniętego mostu w Węgrowie, ponieważ jest tam kładka dla pieszych-rowerzystów, jechałem tamtędy 2 tygodnie temu. A trip bardzo fajny! Pozdrawiam!
TomliDzons - 23:00 poniedziałek, 11 listopada 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!