Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 1
Pomysł na Hip-rawkę rzuciła Hipcia. Długi weekend sobie nadchodził i mieliśmy dwie opcje - Tatry lub rowery. Hipcia, o ile w grudniu chciała Tatry, o tyle teraz chciała na rower. Dobrze, niech będzie i rower. Spakowanie się nie nastręczało trudności, rowery były też gotowe, więc wystarczyło tylko wrzucić wszystko w sakwy, wstać rano i około 9:00 wypchnąć się na drogę.
Trasa też była ustalona. W jednej z pierwszych opcji mieliśmy wylądować docelowo w okolicach Białegostoku, żeby nie jechać tak, jak ostatnio - prosto na Nasielsk. Skończyło się właśnie tym ostatnim - a zatem tak, jak w zeszłym roku, docelowo atakujemy Pomorze.
Pierwsze kilometry lecą spokojnie i nudno. Standardowo, zasuwamy przez Most Północny, robiąc obowiązkową fotę.
Fota z Mostu Północnego być musi i basta! © Hipek99
Robimy, tak jak ostatnio, krótki przystanek w Komornicy (krótszy niż poprzednio), do Nasielska trafiamy teraz już bezbłędnie, nie marnując czasu na poszukiwanie drogi. Stamtąd wypadamy w kierunku na Nowe Miasto, by zaraz potem skręcić i przejechać się sympatyczną dróżką wzdłuż torów. Lądujemy w jakiejś wiosce, tłukąc się podrzędnymi drogami (asfalt był opcjonalny).
Boczna droga. Jedziemy zaliczyć gminę © Hipek99
Celem była gmina Sońsk, którą zaliczyliśmy już w Gąsocinie. Tam zmieniamy plan i zamiast jechać do Sońska (a potem tłuc się terenem do "50"), tniemy ładnym, unioeuropejskim asfaltem na zachód. Na "50" skręcamy na Ciechanów i tam, zamknąwszy pierwszą setkę, robimy przystanek na ciepłe jedzenie. Czyli, klasycznie: kawa i parówki na CPN-ie.
Przystanek w Ciechanowie © Hipek99
Średnia wyszła nam ładna - 21,5 km/h, co, biorąc pod uwagę, że wiatr nie przeszkadzał, ale i też nie pomagał, było wynikiem dobrym. Przy przystanku włączyłem stoper, żeby zobaczyć, jak długo będzie trwala "krótka" przerwa. Kupienie, zjedzenie, wypicie, spakowanie się i ubranie się nieco cieplej, zajęło nam całe 30 minut, czyli daleko, daleko od oczekiwanego czasu.
Powoli zaczęło się robić chłodno - wcześniej na temperaturę nie można było narzekać. Temperatura spadła, wilgoć wzrosła.
Wskakujemy ponownie na siodło i przewiózłszy się po ciechanowskich kocich łbach wyskakujemy na drogę w kierunku Mławy, którą przecinamy i po chwili lądujemy w Mławce - ale już w województwie Warmińsko-Mazurskim. Teraz zasuwamy blisko znanych z grudnia terenów (wkrótce pojawiła się "Pętla Grunwaldzka"), na dzień dobry wita nas powiat dzia(ł)dowski. Tym razem musimy jednak odwiedzić Dzia(ł)dowo, bo okazało się, że ma teren miejski. Zapada zmrok, asfalty... asfalty są takie, że nikogo nie powinno dziwić, że "ł" w nazwie miejscowości i powiatu biorę w nawias. Nawierzchnia jest, po prostu, dziadowska.
Dojeżdżając do Działdowa, na kilku zjazdach zauważamy, że nawierzchnia ładnie się skrzy. Temperatura w kilku miejscach spada poniżej zera, ale nie jest ślisko, niemniej jednak po drodze pojawiają się gęste mgły. W samym Działdowie robi się jednak jeszcze bardziej lodowiskowo, ławka, na której ustalamy dalsze plany jest pokryta cienką warstewką szronu (podobnie jak nasze rowery), dróżka rowerowa też ładnie błyszczy. Przystanek w Biedronce położonej na skrzyżowaniu, szybkie zakupy i ruszamy dalej. Jedzie się świetnie, średnia ciągle powyżej 21 km/h, godzina wczesna, pić sie nie chce, jedzenie zżarte, więc mamy nadzieję na konkretne pobicie rekordu jazdy z sakwami.
Nagle na jednym ze zjazdów zaczynam czuć, ze rower zaczyna śmigać w boki. Opuszczam nogę, dotykam asfaltu... ślisko. Lód. Powoli przyhamowuję, odwracam głowę, żeby zakrzyknąć Hipci i słyszę hałas oznajmiający, że krzyczeć już nie trzeba, bo ona właśnie się dowiedziała. Zebrała się z asfaltu, wchodzę na niego spokojnie... oj. Elegancka, równa i przyjemna szklaneczka. Chodzenie po tym jest już wyzwaniem. Ruszamy dalej - poboczem. Wąskim, piaskowym, ale przyczepnym poboczem. W końcu to tylko jakaś taka paskudna, leśna niecka. Podjazd - i faktycznie, przyczepność wraca. Wskakujemy na asfalt, na początku czujnie, potem swobodnie zaczynamy nabierać prędkości, kolejna wioska, zjazd, sprawdzam nogą, kurka, znowu! Odwracam się i... tym razem inaczej. Hipcia, niczym dama, kładzie się na boku i elegancko, jak syrenka na fali, zaczyna szorować w dół. Swobodnie puszczony przed nią rower, pląsa jak konik morski, tańczy, kręcąc się dookoła swej osi. Wracamy na pobocze. Brudne, dziurawe, pokryte gałęziami, ale jednak poboczem
Dalsza jazda to szorowanie poboczem (ewentualnie chodnikami na wioskach) i krótkie epizody asfaltu. Hipcia po dwóch glebach nie chce już ryzykować trzeciej, do Lidzbarka jedziemy więc wolno, spokojnie, mordując średnią. Po drodze tylko raz, dość szybko, uciekamy z asfaltu słysząc z tyłu, że ktoś świetnie się bawi na lodzie. Gdy nas tylko ujrzał, zwolnił i minął bardzo spokojnie. W Lidzbarku odbijamy na Lubawę. Tu pojawił się nowy asfalt, był przyczepny, ale nie chcemy już ryzykować, że ugrzęźniemy gdzieś między polami w kolejnej partii lodu, więc zaraz za miastem wskakujemy w las i rozbijamy namiot.
Kolacja mistrzów. Na puszce napisane jest "Winter Party" © Hipek99
Trasa też była ustalona. W jednej z pierwszych opcji mieliśmy wylądować docelowo w okolicach Białegostoku, żeby nie jechać tak, jak ostatnio - prosto na Nasielsk. Skończyło się właśnie tym ostatnim - a zatem tak, jak w zeszłym roku, docelowo atakujemy Pomorze.
Pierwsze kilometry lecą spokojnie i nudno. Standardowo, zasuwamy przez Most Północny, robiąc obowiązkową fotę.
Fota z Mostu Północnego być musi i basta! © Hipek99
Robimy, tak jak ostatnio, krótki przystanek w Komornicy (krótszy niż poprzednio), do Nasielska trafiamy teraz już bezbłędnie, nie marnując czasu na poszukiwanie drogi. Stamtąd wypadamy w kierunku na Nowe Miasto, by zaraz potem skręcić i przejechać się sympatyczną dróżką wzdłuż torów. Lądujemy w jakiejś wiosce, tłukąc się podrzędnymi drogami (asfalt był opcjonalny).
Boczna droga. Jedziemy zaliczyć gminę © Hipek99
Celem była gmina Sońsk, którą zaliczyliśmy już w Gąsocinie. Tam zmieniamy plan i zamiast jechać do Sońska (a potem tłuc się terenem do "50"), tniemy ładnym, unioeuropejskim asfaltem na zachód. Na "50" skręcamy na Ciechanów i tam, zamknąwszy pierwszą setkę, robimy przystanek na ciepłe jedzenie. Czyli, klasycznie: kawa i parówki na CPN-ie.
Przystanek w Ciechanowie © Hipek99
Średnia wyszła nam ładna - 21,5 km/h, co, biorąc pod uwagę, że wiatr nie przeszkadzał, ale i też nie pomagał, było wynikiem dobrym. Przy przystanku włączyłem stoper, żeby zobaczyć, jak długo będzie trwala "krótka" przerwa. Kupienie, zjedzenie, wypicie, spakowanie się i ubranie się nieco cieplej, zajęło nam całe 30 minut, czyli daleko, daleko od oczekiwanego czasu.
Powoli zaczęło się robić chłodno - wcześniej na temperaturę nie można było narzekać. Temperatura spadła, wilgoć wzrosła.
Wskakujemy ponownie na siodło i przewiózłszy się po ciechanowskich kocich łbach wyskakujemy na drogę w kierunku Mławy, którą przecinamy i po chwili lądujemy w Mławce - ale już w województwie Warmińsko-Mazurskim. Teraz zasuwamy blisko znanych z grudnia terenów (wkrótce pojawiła się "Pętla Grunwaldzka"), na dzień dobry wita nas powiat dzia(ł)dowski. Tym razem musimy jednak odwiedzić Dzia(ł)dowo, bo okazało się, że ma teren miejski. Zapada zmrok, asfalty... asfalty są takie, że nikogo nie powinno dziwić, że "ł" w nazwie miejscowości i powiatu biorę w nawias. Nawierzchnia jest, po prostu, dziadowska.
Dojeżdżając do Działdowa, na kilku zjazdach zauważamy, że nawierzchnia ładnie się skrzy. Temperatura w kilku miejscach spada poniżej zera, ale nie jest ślisko, niemniej jednak po drodze pojawiają się gęste mgły. W samym Działdowie robi się jednak jeszcze bardziej lodowiskowo, ławka, na której ustalamy dalsze plany jest pokryta cienką warstewką szronu (podobnie jak nasze rowery), dróżka rowerowa też ładnie błyszczy. Przystanek w Biedronce położonej na skrzyżowaniu, szybkie zakupy i ruszamy dalej. Jedzie się świetnie, średnia ciągle powyżej 21 km/h, godzina wczesna, pić sie nie chce, jedzenie zżarte, więc mamy nadzieję na konkretne pobicie rekordu jazdy z sakwami.
Nagle na jednym ze zjazdów zaczynam czuć, ze rower zaczyna śmigać w boki. Opuszczam nogę, dotykam asfaltu... ślisko. Lód. Powoli przyhamowuję, odwracam głowę, żeby zakrzyknąć Hipci i słyszę hałas oznajmiający, że krzyczeć już nie trzeba, bo ona właśnie się dowiedziała. Zebrała się z asfaltu, wchodzę na niego spokojnie... oj. Elegancka, równa i przyjemna szklaneczka. Chodzenie po tym jest już wyzwaniem. Ruszamy dalej - poboczem. Wąskim, piaskowym, ale przyczepnym poboczem. W końcu to tylko jakaś taka paskudna, leśna niecka. Podjazd - i faktycznie, przyczepność wraca. Wskakujemy na asfalt, na początku czujnie, potem swobodnie zaczynamy nabierać prędkości, kolejna wioska, zjazd, sprawdzam nogą, kurka, znowu! Odwracam się i... tym razem inaczej. Hipcia, niczym dama, kładzie się na boku i elegancko, jak syrenka na fali, zaczyna szorować w dół. Swobodnie puszczony przed nią rower, pląsa jak konik morski, tańczy, kręcąc się dookoła swej osi. Wracamy na pobocze. Brudne, dziurawe, pokryte gałęziami, ale jednak poboczem
Dalsza jazda to szorowanie poboczem (ewentualnie chodnikami na wioskach) i krótkie epizody asfaltu. Hipcia po dwóch glebach nie chce już ryzykować trzeciej, do Lidzbarka jedziemy więc wolno, spokojnie, mordując średnią. Po drodze tylko raz, dość szybko, uciekamy z asfaltu słysząc z tyłu, że ktoś świetnie się bawi na lodzie. Gdy nas tylko ujrzał, zwolnił i minął bardzo spokojnie. W Lidzbarku odbijamy na Lubawę. Tu pojawił się nowy asfalt, był przyczepny, ale nie chcemy już ryzykować, że ugrzęźniemy gdzieś między polami w kolejnej partii lodu, więc zaraz za miastem wskakujemy w las i rozbijamy namiot.
Kolacja mistrzów. Na puszce napisane jest "Winter Party" © Hipek99
- DST 190.83km
- Czas 10:09
- VAVG 18.80km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!