Sobota, 22 marca 2014
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy
Przez Wielkopolskę na Mazowsze
Zaczęło
się od planu. Plan był dobry. Potem plan został zmieniony i stał się
bardzo dobry. A potem sprawdziliśmy pogodę. Konkretnie wiatr. Wiatr miał
wiać tak, że (biorąc pod uwagę to, że trasa planu była pętelką) mógł
trochę dokuczyć. Wyciągnęliśmy zatem plan awaryjny i jazdę z wiatrem - z
Lublina. Okazało się, że PKP już nie puszcza do Lublina pociągów z
przewozem rowerów, więc wróciliśmy do korzeni i planu A.
Nadszedł dzień poprzedzający wyjazd. Tradycyjnie (jak to w piątek) mieliśmy jeszcze trening na ścianie. Mocny trening. Jak zawsze zresztą. Poszliśmy spać o północy - nawet Hipcia (co samo w sobie jest ewenementem). Pojawił się i ranek. Przebudziłem się gdzieś około piątej i zorientowałem się, że mam jeszcze pół godziny zanim te sukinsyny zaczną się odzywać, jeden po drugim. I zaczęły, taka ich mać. Pierwszy łobuz zadzwonił o 5:30. Drugi - dziesięć minut później. Trzeci - ostateczny - za dziesięć szósta. Wstałem i stwierdziłem, że zacznę dzień od żalu. I tak sobie żałowałem. Żałowałem głupiego pomysłu, żałowałem, że łóżko jest tak ciepłe, żałowałem, że nie wyłączyłem tych budzików w cholerę, żałowałem, że trzeba się ubrać, żałowałem, że trzeba jeść to cholerne śniadanie tak wcześnie rano w sobotę (zamiast cztery godziny później). O Bogowie, jakże ja nienawidzę wstawania rano!
Wsiedliśmy w końcu na rowery (Hipcia zdążyła jakieś tysiąć czterysta razy powtórzyć "Szybko! Bo się spóźnimy!") i zajechaliśmy na Zachodni. Do odjazdu mamy jakieś dwadzieścia minut, a kolejka taka jak nigdy. Gdzieś z boku Mroczne Dzieci Szatana rozsiewają czerń swoich ubrań jedząc... pączki, a przed nami jakaś nerdownia ze smyczami Microsoftu jadąca na jakis zlot czy coś tam. Wszyscy, dziesięć osób, kupowali pojedynczo bilety. Bilety na... 8:20! Na szczęście udało mi się grzecznie wprosić w kolejkę i dzięki temu byliśmy na peronie trzy minuty przed przyjazdem pociągu. Pociąg nadjechał, poszliśmy do naszego wagonu... a gdzie przedział na rowery?! Halo! Przedziału nie było. Zaparkowaliśmy rowery na samym końcu i usiedliśmy przy nich na glebie (nasze miejscówki były przy drugich drzwiach wagonu). Gdy przyszedł konduktor zbudził dwóch chłopaków, którzy zajęli sobie cały przedział i spali (nie chcieliśmy ich budzić - na podłodze było wygodnie), po czym zaprosił nas do środka. I tak posiedzieliśmy sobie jeszcze pół godziny zanim wyskoczyliśmy na peron w Kutnie.
I start! Początek, czyli wydostanie się z Kutna, na szczęście był prosty i oczywisty jak budowa cepa, można go było spokojnie spamiętać. Po chwili skręciliśmy już w DK 92 i ruszyliśmy na Konin. Jechało się elegancko! Szerokie, równe pobocze, ruch maleńki (w końcu była sobota rano), słońce co prawda nie chciało wyjść zza chmur, ale niech mu tam będzie, przeżyjemy. Powoli zbliżały się dwa ważne skrzyżowania. Ważne dlatego, że trasę ułożyłem tak, że decyzja związana z tym czy jedziemy dłuższym czy krótszym wariantem, musiała być podjęta na samym końcu. Po pierwszych sześćdziesięciu kilometrach mieliśmy zadecydować, czy jedziemy wariantem na 260, 300 czy dłuższym. W zasadzie decyzja była podjęta w pociągu, ale w razie czego opcje też mieliśmy - padło na wariant najdłuższy.
Gdzieś po drodze nastąpił dość ważny moment - pierwszy raz dotknęliśmy kołami województwa Wielkopolskiego.
Wiatr albo pomagał, albo nie przeszkadzał, nie wiem. Dojeżdżając do Konina mieliśmy średnią powyżej 28 km/h i jakieś 85 km przejechanych od Kutna. Przy skręcie na Łódź, w DK 72, mieliśmy do prawda Orlen, ale trzeba by było zejść na chodnik, przejechać pięćdziesiąt metrów (!) zdala od szosy. Więc Hipcia kategorycznie stwierdziła, że nie chce się jej, gdzieś dalej też będą stacje. Na dzień dobry przywitała nas tablica wskazujaca "Łódź 100" poza tym na siedemdziesiątce dwójce zepsuł się asfalt, zepsuło się też pobocze, zrobiło się ciaśniej, a przy okazji wiatr przypomniał sobie że żyje i dmuchnął prosto w twarz. No i już nie było tak kolorowo. W końcu napotkaliśmy jakąś stację, zrobiliśmy sobie tam dłuższą planową przerwę (zamiast na 75 kilometrze była w okolicach 90). Wsunęliśmy po parówce, zmarnowaliśmy trochę czasu (18 minut zamiast planowanego kwadransa) i ruszyliśmy dalej walczyć z wiatrem. Zrobiło się cieplej, słońce zaczęło nieśmiało wyłazić zza chmur, a Hipcia zaczęła w międzyczasie się boleć. Kolano bolało od początku (bo ono zawsze boli), ale odezwały się plecy. I, co gorsza, nie chciały przestać. Gdzieś po 35 kilometrach stanęliśmy na kilka minut by mogła się rozciągnąć, potem jechaliśmy dalej. Im bliżej Łodzi tym większy ruch się robił i zwiększał się poziom buraków na metr bieżący nawierzchni.
Ja sobie tymczasem wyłem. Bo wyję, taki mam zwyczaj. Jakies piosenki, które pamiętam w całości, we fragmentach, sklejane refreny kilku kawałków, im durniejsze tym lepsze, coś się mnie uczepi i jadę tak kwadrans, wyjąc na przemian dwa lub cztery wersy. Co ciekawe, tym razem nie uczepiła się mnie moja standardowa piosenka (może jest przeznaczona tylko na sakwy), za to dopadła mnie inna. A jako że dojeżdżaliśmy do Łodzi, zmieniłem refren na "Wal na Łódź" i tak jechałem mrucząc "Wal na Łódź, weź się zczilałtuj, wal na Łódź...".
Łódź w końcu przyszła. Poznaliśmy po wlotówce. Reguła, że wlotówki do dużych miast przypominają poligon wojskowy, zadziałała i tutaj. Potem zrobiło się przyjemniej, szerzej, pojawiły się trzy pasy i... światła. A skoro zaczęło się duże miasto, pojawił się i zakaz dla rowerów, na szczęście zaraz obok była stacja, gdzie zrobiliśmy kolejną planową przerwę (tym razem jakoś po stu kilometrach od ostatniej). Parówek nie było, wsunęliśmy batony, uzupełnili bidony, pozbyłem się długich nogawek (nie chciałem ich zmieniać na poprzedniej krótkiej przerwie, za mało czasu mieliśmy) i ruszyliśmy dalej. Poprowadziła nas ładna, asfaltowa dróżka rowerowa, naprawdę miodzio! Szeroka, asfaltowa, równa... wszystko co dobre szybko się kończy. Wypchnięto nas na jakis wyrób ścieżkopodobny zbudowany z kostki. Już nie chcieliśmy walić asfaltem, po (dłuższej) chwili się toto skończyło i (w końcu) znaleźliśmy się na wylotówce. Poziom kretynów na metr bieżący jeszcze się zwiększył. Idiotów wyprzedzających na trzeciego lub próbujących wepchnąć się między nas i wyprzedzany aktualnie samochód wzrósł zauważalnie, jakby wszyscy byli tego dnia na słońcu i przygrzało ich za mocno.
Na szczęście za chwilę, w Brzezinach, odbiliśmy w lewo, w drogę powiatową. Było to niezbędne by zaliczyć jedną gminę, schowaną gdzieś daleko w okolicach autostrady. Poczęło zmierzchać i robić się chłodno, wbiłem się z powrotem w nogawki i bluzę, zmieniliśmy też szkła w okularach i zaświeciliśmy światła. Asfalt był przyjemny i równy, wiatr w końcu przestał przeszkadzać (cały odcinek z Konina do Brzezin mocniej lub słabiej wiało w twarz), jechało się całkiem przyjemnie. W końcu nadeszły Łyszkowice, gdzie skręciliśmy w kierunku Skierniewic. Było już ciemno, zepsuł się asfalt, a Hipcia zaczęła boleć jeszcze bardziej. Wszystkie nierówności biły w plecy i przeszkadzały bardziej, więc musieliśmy jeszcze zatrzymać się po drodze, przed Skierniewicami. Na szczęście w Makowie poprawił się asfalt, w Skierniewicach zmyliłem skrzyżowanie i pojechaliśmy sobie jakieś dwa kilometry prosto na Łódź, trzeba było stawać (Hipcia nie narzekała tylko rozciągała plecy), sprawdzać drogę i zawracać. Czekała nas jeszcze jedna sprawa do załatwienia - wycieczka w kierunku Rawy by zaliczyć gminę Nowy Kawęczyn i tym samym wydłubać drugie oczko naszego gminnego pajączka. Gmina w końcu pojawiła się, zrobiliśmy kolejny planowy postój na stacji (Hipcia w końcu mogła się położyć na glebie i wyrozciągać niemalże jak piesek), zjedliśmy coś i zaczęliśmy przebijać się w kierunku Żyrardowa. Asfalt się poprawił, jechało się lepiej, po chwili już wyjechaliśmy na znane tereny, w okolice Puszczy Mariańskiej (w zeszłym roku jechaliśmy tamtędy w deszczu do Warszawy).
Gdzieś w Żyrardowie pękły trzy stówy. Skwitowaliśmy je wzruszeniem ramion - dziwne, ale tak było. Tak samo świętowaliśmy pobicie naszego dystansowego rekordu, jak coś, co trzeba było od dawna załatwić i coś, co ani trochę nie było wyzwaniem i samo w sobie nie jest wielkim sukcesem.
Do Grodziska mieliśmy czas na decyzje. Można było odbić przez Błonie i tym samym przedłużyć drogę do czterech stów, plecy Hipci dawały jednak znać o sobie coraz bardziej, pod koniec na każdych nierównościach musiała przestawać pedałować, więc by nie dodawać jej dwóch godzin skrajnie nieprzyjemnego doświadczenia zdecydowaliśmy się pojechać prosto do domu.
Pozostał jeszcze grodzisko-milanowski cykl zakazów rowerowych, które trzeba było zignorować. Tu zatrzymamy się na chwilę - nie był to pierwszy ciąg bezsensownie postawionych zakazów, dających alternatywę w postaci chodnika, nierównej kostki albo nie dający żadnej alternatywy. Nie wiem, po co to się robi, po co, bez zmiany nawierzchni, zwężenia asfaltu, czy jakichkolwiek innych przesłanek, nagle wstawia się znak zakazu i daje coś, czego nawet nie można nazwać alternatywą? Mam dwie teorie: pierwszą jest usunięcie z asfaltu wioskowych batmanów, którzy na pewno regularnie (i w różnym stanie świadomości) nawiedzają okolice, drugą - motto "Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć" - czyli miasteczkowe aspiracje miejscowości, które postanawiają się pozbyć rowerzystów z ulic, bo "to nie wieś". Trochę tych zakazów mamy na koncie. Jakoś nikt nie czuł się pokrzywdzony, nikt nie musiał przez nas też czekać dłużej niż pięć-dziesięć sekund (pojedyncze przypadki), ba, nikt nawet nie trąbił.
Wróćmy jednak do jazdy: w okolicach Bemowa okazało się, że kiepsko będzie z przekroczeniem 350, więc dla świętego spokoju, żeby dziewiątka nie kłuła w oczy, zakręciliśmy jeszcze pętlę po okolicy.
W domu byliśmy tuż po północy. W sumie niezmęczeni wypiliśmy sobie (tradycyjnego) wściekłego psa, napiliśmy się po piwie, zjedliśmy kolację i jakoś po drugiej położyliśmy się spać.
Na koniec dwa słowa podsumowania. Albo cztery słowa. Albo więcej.
Gminożerstwo: zjedliśmy dwadzieścia osiem sztuk i załataliśmy dziurę, która pojawiła się zupełnie niechcący i męczyła. Tym samym nasz pajączek zmienił się... właśnie, w co? Mi to przypomina Latającego Potwora Spaghetti.
Dystans: potwierdziło się to, co sobie sami powiedzieliśmy już chwilę temu - trzysta kilometrów nie jest wyzwaniem. Wyzwaniem nie byłyby też cztery stówy, dojeżdżając do domu mieliśmy jeszcze duży zapas, by jechać jeszcze dwie godziny i skończyć nadal z zapasem na jeszcze.
Co w takim razie byłoby wyzwaniem? Znaczące podniesienie średniej na takim dystansie, coś mierzące w 27 km/h - owszem. Innym wyzwaniem - i to takim, które nas czeka, do tego takim, którego się najbardziej boję, od kiedy tylko pojawił się temat BB Tourów i maratonów - będzie jazda przez noc. A w szczególności jazda przez noc po całym dniu jazdy (bo coś w wersji start o 20:00, meta o 9:00 nie brzmi strasznie).
Co do zmęczenia - w domu ze zdziwieniem zauważyłem, że po prawie czternastu godzinach jazdy na rowerze czuję się podobnie zmęczony jak po pięciogodzinnej jeździe samochodem (a nie, nie jeżdżę jak Polski Kierowca, trzymam się znaków). Daje do myślenia, co?
Pozostaje jeszcze misja zupełnego dopasowania roweru Hipci (według moich pierwszych ustaleń trzeba będzie skrócić jej mostek i jeszcze raz zastanowić się nad siodełkiem) i będziemy gotowi na kolejne wyjazdy.
Fotki jutro.
Przedział rowerowy © Hipek99
Podpisany bidon © Hipek99
Mój kokpit. Po prawej stronie - ściągawka (zdjęcie specjalnie dla Yurka) © Hipek99
I to jest pobocze! © Hipek99
Wielkopolska! © Hipek99
Pierwszy postój. Elegancki parking przy palecie węgla © Hipek99
Słońce wreszcie wylazło zza chmur © Hipek99
Jedziemy do Pragi czy na Pragie? © Hipek99
Droga w kierunku Łodzi © Hipek99
I to jest wyżerka! (Nie, nie skusiliśmy się.) © Hipek99
Mieli tylko niebieskie. Niebieskie są niedobre © Hipek99
Powiedziałem: masz aparat, zrób kilka fotek. To zrobiła © Hipek99
Droga rowerowa w Łodzi. Eleganckie pasy, w oddali widoczne strzałki © Hipek99
Skrzyżowanie przy Powstańców © Hipek99
Ostatnie skrzyżowanie. Plama pośrodku to Hipcia © Hipek99
Nadszedł dzień poprzedzający wyjazd. Tradycyjnie (jak to w piątek) mieliśmy jeszcze trening na ścianie. Mocny trening. Jak zawsze zresztą. Poszliśmy spać o północy - nawet Hipcia (co samo w sobie jest ewenementem). Pojawił się i ranek. Przebudziłem się gdzieś około piątej i zorientowałem się, że mam jeszcze pół godziny zanim te sukinsyny zaczną się odzywać, jeden po drugim. I zaczęły, taka ich mać. Pierwszy łobuz zadzwonił o 5:30. Drugi - dziesięć minut później. Trzeci - ostateczny - za dziesięć szósta. Wstałem i stwierdziłem, że zacznę dzień od żalu. I tak sobie żałowałem. Żałowałem głupiego pomysłu, żałowałem, że łóżko jest tak ciepłe, żałowałem, że nie wyłączyłem tych budzików w cholerę, żałowałem, że trzeba się ubrać, żałowałem, że trzeba jeść to cholerne śniadanie tak wcześnie rano w sobotę (zamiast cztery godziny później). O Bogowie, jakże ja nienawidzę wstawania rano!
Wsiedliśmy w końcu na rowery (Hipcia zdążyła jakieś tysiąć czterysta razy powtórzyć "Szybko! Bo się spóźnimy!") i zajechaliśmy na Zachodni. Do odjazdu mamy jakieś dwadzieścia minut, a kolejka taka jak nigdy. Gdzieś z boku Mroczne Dzieci Szatana rozsiewają czerń swoich ubrań jedząc... pączki, a przed nami jakaś nerdownia ze smyczami Microsoftu jadąca na jakis zlot czy coś tam. Wszyscy, dziesięć osób, kupowali pojedynczo bilety. Bilety na... 8:20! Na szczęście udało mi się grzecznie wprosić w kolejkę i dzięki temu byliśmy na peronie trzy minuty przed przyjazdem pociągu. Pociąg nadjechał, poszliśmy do naszego wagonu... a gdzie przedział na rowery?! Halo! Przedziału nie było. Zaparkowaliśmy rowery na samym końcu i usiedliśmy przy nich na glebie (nasze miejscówki były przy drugich drzwiach wagonu). Gdy przyszedł konduktor zbudził dwóch chłopaków, którzy zajęli sobie cały przedział i spali (nie chcieliśmy ich budzić - na podłodze było wygodnie), po czym zaprosił nas do środka. I tak posiedzieliśmy sobie jeszcze pół godziny zanim wyskoczyliśmy na peron w Kutnie.
I start! Początek, czyli wydostanie się z Kutna, na szczęście był prosty i oczywisty jak budowa cepa, można go było spokojnie spamiętać. Po chwili skręciliśmy już w DK 92 i ruszyliśmy na Konin. Jechało się elegancko! Szerokie, równe pobocze, ruch maleńki (w końcu była sobota rano), słońce co prawda nie chciało wyjść zza chmur, ale niech mu tam będzie, przeżyjemy. Powoli zbliżały się dwa ważne skrzyżowania. Ważne dlatego, że trasę ułożyłem tak, że decyzja związana z tym czy jedziemy dłuższym czy krótszym wariantem, musiała być podjęta na samym końcu. Po pierwszych sześćdziesięciu kilometrach mieliśmy zadecydować, czy jedziemy wariantem na 260, 300 czy dłuższym. W zasadzie decyzja była podjęta w pociągu, ale w razie czego opcje też mieliśmy - padło na wariant najdłuższy.
Gdzieś po drodze nastąpił dość ważny moment - pierwszy raz dotknęliśmy kołami województwa Wielkopolskiego.
Wiatr albo pomagał, albo nie przeszkadzał, nie wiem. Dojeżdżając do Konina mieliśmy średnią powyżej 28 km/h i jakieś 85 km przejechanych od Kutna. Przy skręcie na Łódź, w DK 72, mieliśmy do prawda Orlen, ale trzeba by było zejść na chodnik, przejechać pięćdziesiąt metrów (!) zdala od szosy. Więc Hipcia kategorycznie stwierdziła, że nie chce się jej, gdzieś dalej też będą stacje. Na dzień dobry przywitała nas tablica wskazujaca "Łódź 100" poza tym na siedemdziesiątce dwójce zepsuł się asfalt, zepsuło się też pobocze, zrobiło się ciaśniej, a przy okazji wiatr przypomniał sobie że żyje i dmuchnął prosto w twarz. No i już nie było tak kolorowo. W końcu napotkaliśmy jakąś stację, zrobiliśmy sobie tam dłuższą planową przerwę (zamiast na 75 kilometrze była w okolicach 90). Wsunęliśmy po parówce, zmarnowaliśmy trochę czasu (18 minut zamiast planowanego kwadransa) i ruszyliśmy dalej walczyć z wiatrem. Zrobiło się cieplej, słońce zaczęło nieśmiało wyłazić zza chmur, a Hipcia zaczęła w międzyczasie się boleć. Kolano bolało od początku (bo ono zawsze boli), ale odezwały się plecy. I, co gorsza, nie chciały przestać. Gdzieś po 35 kilometrach stanęliśmy na kilka minut by mogła się rozciągnąć, potem jechaliśmy dalej. Im bliżej Łodzi tym większy ruch się robił i zwiększał się poziom buraków na metr bieżący nawierzchni.
Ja sobie tymczasem wyłem. Bo wyję, taki mam zwyczaj. Jakies piosenki, które pamiętam w całości, we fragmentach, sklejane refreny kilku kawałków, im durniejsze tym lepsze, coś się mnie uczepi i jadę tak kwadrans, wyjąc na przemian dwa lub cztery wersy. Co ciekawe, tym razem nie uczepiła się mnie moja standardowa piosenka (może jest przeznaczona tylko na sakwy), za to dopadła mnie inna. A jako że dojeżdżaliśmy do Łodzi, zmieniłem refren na "Wal na Łódź" i tak jechałem mrucząc "Wal na Łódź, weź się zczilałtuj, wal na Łódź...".
Łódź w końcu przyszła. Poznaliśmy po wlotówce. Reguła, że wlotówki do dużych miast przypominają poligon wojskowy, zadziałała i tutaj. Potem zrobiło się przyjemniej, szerzej, pojawiły się trzy pasy i... światła. A skoro zaczęło się duże miasto, pojawił się i zakaz dla rowerów, na szczęście zaraz obok była stacja, gdzie zrobiliśmy kolejną planową przerwę (tym razem jakoś po stu kilometrach od ostatniej). Parówek nie było, wsunęliśmy batony, uzupełnili bidony, pozbyłem się długich nogawek (nie chciałem ich zmieniać na poprzedniej krótkiej przerwie, za mało czasu mieliśmy) i ruszyliśmy dalej. Poprowadziła nas ładna, asfaltowa dróżka rowerowa, naprawdę miodzio! Szeroka, asfaltowa, równa... wszystko co dobre szybko się kończy. Wypchnięto nas na jakis wyrób ścieżkopodobny zbudowany z kostki. Już nie chcieliśmy walić asfaltem, po (dłuższej) chwili się toto skończyło i (w końcu) znaleźliśmy się na wylotówce. Poziom kretynów na metr bieżący jeszcze się zwiększył. Idiotów wyprzedzających na trzeciego lub próbujących wepchnąć się między nas i wyprzedzany aktualnie samochód wzrósł zauważalnie, jakby wszyscy byli tego dnia na słońcu i przygrzało ich za mocno.
Na szczęście za chwilę, w Brzezinach, odbiliśmy w lewo, w drogę powiatową. Było to niezbędne by zaliczyć jedną gminę, schowaną gdzieś daleko w okolicach autostrady. Poczęło zmierzchać i robić się chłodno, wbiłem się z powrotem w nogawki i bluzę, zmieniliśmy też szkła w okularach i zaświeciliśmy światła. Asfalt był przyjemny i równy, wiatr w końcu przestał przeszkadzać (cały odcinek z Konina do Brzezin mocniej lub słabiej wiało w twarz), jechało się całkiem przyjemnie. W końcu nadeszły Łyszkowice, gdzie skręciliśmy w kierunku Skierniewic. Było już ciemno, zepsuł się asfalt, a Hipcia zaczęła boleć jeszcze bardziej. Wszystkie nierówności biły w plecy i przeszkadzały bardziej, więc musieliśmy jeszcze zatrzymać się po drodze, przed Skierniewicami. Na szczęście w Makowie poprawił się asfalt, w Skierniewicach zmyliłem skrzyżowanie i pojechaliśmy sobie jakieś dwa kilometry prosto na Łódź, trzeba było stawać (Hipcia nie narzekała tylko rozciągała plecy), sprawdzać drogę i zawracać. Czekała nas jeszcze jedna sprawa do załatwienia - wycieczka w kierunku Rawy by zaliczyć gminę Nowy Kawęczyn i tym samym wydłubać drugie oczko naszego gminnego pajączka. Gmina w końcu pojawiła się, zrobiliśmy kolejny planowy postój na stacji (Hipcia w końcu mogła się położyć na glebie i wyrozciągać niemalże jak piesek), zjedliśmy coś i zaczęliśmy przebijać się w kierunku Żyrardowa. Asfalt się poprawił, jechało się lepiej, po chwili już wyjechaliśmy na znane tereny, w okolice Puszczy Mariańskiej (w zeszłym roku jechaliśmy tamtędy w deszczu do Warszawy).
Gdzieś w Żyrardowie pękły trzy stówy. Skwitowaliśmy je wzruszeniem ramion - dziwne, ale tak było. Tak samo świętowaliśmy pobicie naszego dystansowego rekordu, jak coś, co trzeba było od dawna załatwić i coś, co ani trochę nie było wyzwaniem i samo w sobie nie jest wielkim sukcesem.
Do Grodziska mieliśmy czas na decyzje. Można było odbić przez Błonie i tym samym przedłużyć drogę do czterech stów, plecy Hipci dawały jednak znać o sobie coraz bardziej, pod koniec na każdych nierównościach musiała przestawać pedałować, więc by nie dodawać jej dwóch godzin skrajnie nieprzyjemnego doświadczenia zdecydowaliśmy się pojechać prosto do domu.
Pozostał jeszcze grodzisko-milanowski cykl zakazów rowerowych, które trzeba było zignorować. Tu zatrzymamy się na chwilę - nie był to pierwszy ciąg bezsensownie postawionych zakazów, dających alternatywę w postaci chodnika, nierównej kostki albo nie dający żadnej alternatywy. Nie wiem, po co to się robi, po co, bez zmiany nawierzchni, zwężenia asfaltu, czy jakichkolwiek innych przesłanek, nagle wstawia się znak zakazu i daje coś, czego nawet nie można nazwać alternatywą? Mam dwie teorie: pierwszą jest usunięcie z asfaltu wioskowych batmanów, którzy na pewno regularnie (i w różnym stanie świadomości) nawiedzają okolice, drugą - motto "Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć" - czyli miasteczkowe aspiracje miejscowości, które postanawiają się pozbyć rowerzystów z ulic, bo "to nie wieś". Trochę tych zakazów mamy na koncie. Jakoś nikt nie czuł się pokrzywdzony, nikt nie musiał przez nas też czekać dłużej niż pięć-dziesięć sekund (pojedyncze przypadki), ba, nikt nawet nie trąbił.
Wróćmy jednak do jazdy: w okolicach Bemowa okazało się, że kiepsko będzie z przekroczeniem 350, więc dla świętego spokoju, żeby dziewiątka nie kłuła w oczy, zakręciliśmy jeszcze pętlę po okolicy.
W domu byliśmy tuż po północy. W sumie niezmęczeni wypiliśmy sobie (tradycyjnego) wściekłego psa, napiliśmy się po piwie, zjedliśmy kolację i jakoś po drugiej położyliśmy się spać.
Na koniec dwa słowa podsumowania. Albo cztery słowa. Albo więcej.
Gminożerstwo: zjedliśmy dwadzieścia osiem sztuk i załataliśmy dziurę, która pojawiła się zupełnie niechcący i męczyła. Tym samym nasz pajączek zmienił się... właśnie, w co? Mi to przypomina Latającego Potwora Spaghetti.
Dystans: potwierdziło się to, co sobie sami powiedzieliśmy już chwilę temu - trzysta kilometrów nie jest wyzwaniem. Wyzwaniem nie byłyby też cztery stówy, dojeżdżając do domu mieliśmy jeszcze duży zapas, by jechać jeszcze dwie godziny i skończyć nadal z zapasem na jeszcze.
Co w takim razie byłoby wyzwaniem? Znaczące podniesienie średniej na takim dystansie, coś mierzące w 27 km/h - owszem. Innym wyzwaniem - i to takim, które nas czeka, do tego takim, którego się najbardziej boję, od kiedy tylko pojawił się temat BB Tourów i maratonów - będzie jazda przez noc. A w szczególności jazda przez noc po całym dniu jazdy (bo coś w wersji start o 20:00, meta o 9:00 nie brzmi strasznie).
Co do zmęczenia - w domu ze zdziwieniem zauważyłem, że po prawie czternastu godzinach jazdy na rowerze czuję się podobnie zmęczony jak po pięciogodzinnej jeździe samochodem (a nie, nie jeżdżę jak Polski Kierowca, trzymam się znaków). Daje do myślenia, co?
Pozostaje jeszcze misja zupełnego dopasowania roweru Hipci (według moich pierwszych ustaleń trzeba będzie skrócić jej mostek i jeszcze raz zastanowić się nad siodełkiem) i będziemy gotowi na kolejne wyjazdy.
Fotki jutro.
Przedział rowerowy © Hipek99
Podpisany bidon © Hipek99
Mój kokpit. Po prawej stronie - ściągawka (zdjęcie specjalnie dla Yurka) © Hipek99
I to jest pobocze! © Hipek99
Wielkopolska! © Hipek99
Pierwszy postój. Elegancki parking przy palecie węgla © Hipek99
Słońce wreszcie wylazło zza chmur © Hipek99
Jedziemy do Pragi czy na Pragie? © Hipek99
Droga w kierunku Łodzi © Hipek99
I to jest wyżerka! (Nie, nie skusiliśmy się.) © Hipek99
Mieli tylko niebieskie. Niebieskie są niedobre © Hipek99
Powiedziałem: masz aparat, zrób kilka fotek. To zrobiła © Hipek99
Droga rowerowa w Łodzi. Eleganckie pasy, w oddali widoczne strzałki © Hipek99
Skrzyżowanie przy Powstańców © Hipek99
Ostatnie skrzyżowanie. Plama pośrodku to Hipcia © Hipek99
- DST 351.31km
- Czas 13:56
- VAVG 25.21km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
@bestiaheniu ma oko do szczegółów, esteta, arbiter rowerowej elegancji. Zdejmij hipku te odblaski czym prędzej [-10 do stylówy]
yurek55 - 18:49 środa, 26 marca 2014 | linkuj
Ej, ładniutkie te Trecki macie :)
tylko te odblaski na kołach.. bestiaheniu - 17:05 środa, 26 marca 2014 | linkuj
tylko te odblaski na kołach.. bestiaheniu - 17:05 środa, 26 marca 2014 | linkuj
Mnie już po pół godzinie jazdy tak drętwieją dłonie, że muszę patrzeć na manetkę jak chcę bieg zmienić. Nadgarstki też bolą i nie mam na to żadnej rady...
yurek55 - 21:41 poniedziałek, 24 marca 2014 | linkuj
Patrząc na zdjęcia to ten bidon powerade Ci się należał jak mało komu ;)
Jeśli można to korzystając z okazji wątku lemondki spytam was o chwyty i rogi. Szukam dla siebie czegoś co zminimalizuje bóle nadgarstków przy długiej jeździe, ergony GP5 z rogami wydają mi się ok, ale może macie inne patenty jak tego uniknąć. Lemondkę może sobie kiedyś sprawie ale jeszcze nie teraz. Z góry dzięki za jakąkolwiek radę :) rmk - 18:48 poniedziałek, 24 marca 2014 | linkuj
Jeśli można to korzystając z okazji wątku lemondki spytam was o chwyty i rogi. Szukam dla siebie czegoś co zminimalizuje bóle nadgarstków przy długiej jeździe, ergony GP5 z rogami wydają mi się ok, ale może macie inne patenty jak tego uniknąć. Lemondkę może sobie kiedyś sprawie ale jeszcze nie teraz. Z góry dzięki za jakąkolwiek radę :) rmk - 18:48 poniedziałek, 24 marca 2014 | linkuj
@Oelka
Przestawienie siodełka - jak piszesz też może pomóc, ale za to powinniśmy się brać dopiero jak coś innego nie pomoże. Prawidła przy profesjonalnym ustawianiu sylwetki na rowerze są takie, że najpierw ustawiamy siodło, dopiero później inne elementy. I jeśli to siodło jest ustawione poprawnie - to lepiej nim nie kręcić, bo to może się odbić w nieciekawy sposób. A mimo wszystko ból pleców jest mniej groźną kontuzją niż kolana, które najczęściej męczą rowerzystów
@Wujek
W tym co piszesz jest wiele racji, z tym że ćwiczeniami możemy się rozciągnąć do pewnego stopnia, dalej nie przeskoczymy. Dlatego możliwość stosowania bardziej aerodynamicznej sylwetki na naprawdę długich trasach zależy w dużym stopniu od giętkości konkretnego rowerzysty; ja np. jestem bardzo sztywny, więc pole manewru w tej mierze mam małe. wilk - 12:00 poniedziałek, 24 marca 2014 | linkuj
Przestawienie siodełka - jak piszesz też może pomóc, ale za to powinniśmy się brać dopiero jak coś innego nie pomoże. Prawidła przy profesjonalnym ustawianiu sylwetki na rowerze są takie, że najpierw ustawiamy siodło, dopiero później inne elementy. I jeśli to siodło jest ustawione poprawnie - to lepiej nim nie kręcić, bo to może się odbić w nieciekawy sposób. A mimo wszystko ból pleców jest mniej groźną kontuzją niż kolana, które najczęściej męczą rowerzystów
@Wujek
W tym co piszesz jest wiele racji, z tym że ćwiczeniami możemy się rozciągnąć do pewnego stopnia, dalej nie przeskoczymy. Dlatego możliwość stosowania bardziej aerodynamicznej sylwetki na naprawdę długich trasach zależy w dużym stopniu od giętkości konkretnego rowerzysty; ja np. jestem bardzo sztywny, więc pole manewru w tej mierze mam małe. wilk - 12:00 poniedziałek, 24 marca 2014 | linkuj
Jeżeli jeszcze mogę się wtrącić jako wyznawca pozycji aero: I Wilk i Wax mają rację: wygoda w długiej trasie to podstawa, a mocno wyżyłowana pozycja aero często tej wygodzie przeczy. Ale - z czasem zaczyna się (nie zawsze jest to regułą ale jednak) jeździć coraz szybciej i szukać rozwiązań żeby tą szybkość pozyskać. I wpada się w temat lemondek i pozycji aerodynamicznej. I to na początku boli. A żeby nie bolało można popracować nad sobą ''od wewnątrz'' - ćwiczeniami wzmocnić mięśnie głębokie grzbietu, te wszystkie odpowiadające za stabilizację. Polecam.
No i oczywiście jak najwięcej praktykować na rowerze - ale tego chyba polecać zbytnio nie muszę ;)
pozdrowienia! WuJekG - 11:25 poniedziałek, 24 marca 2014 | linkuj
No i oczywiście jak najwięcej praktykować na rowerze - ale tego chyba polecać zbytnio nie muszę ;)
pozdrowienia! WuJekG - 11:25 poniedziałek, 24 marca 2014 | linkuj
Po za montażem krótszego mostka jak sugerował Wilk, można (albo nawet trzeba) jeszcze pomajstrować przy ustawieniu siodełka - przesunięcie do przodu, lub tyłu, oraz ustawienia w poziomie. Ćwiczyłem to kiedyś składając pierwszego singla na ramie kolarki.
Trasa wyszła bardzo zacna. Jak czytałem wpis starałem się obliczyć czas jaki zajęła wam jazda z Kutna do Warszawy. Jeśli się nie mylę, to do Kutna pociąg (chyba TLK Kopernik) przyjechał koło 8.30. Jeśli tak, to cała trasa zajęła koło piętnastu i pół godziny łącznie z postojami.
Te szerokie pobocze to nie jest czasem stary przebieg drogi z Warszawy do Poznania? oelka - 11:03 poniedziałek, 24 marca 2014 | linkuj
Trasa wyszła bardzo zacna. Jak czytałem wpis starałem się obliczyć czas jaki zajęła wam jazda z Kutna do Warszawy. Jeśli się nie mylę, to do Kutna pociąg (chyba TLK Kopernik) przyjechał koło 8.30. Jeśli tak, to cała trasa zajęła koło piętnastu i pół godziny łącznie z postojami.
Te szerokie pobocze to nie jest czasem stary przebieg drogi z Warszawy do Poznania? oelka - 11:03 poniedziałek, 24 marca 2014 | linkuj
Ho! Ho! Ho! Poważny dystans bardzo. Będę Wam kibicował i trzymał kciuki w maratonie Podróżnika i BBTour
yurek55 - 20:33 niedziela, 23 marca 2014 | linkuj
Hoho, ładna wycieczka ;)
Wilk dobrze mówi z tą wygodą. Przy amatorskich średnich ta minimalnie bardziej aerodynamiczna pozycja nie ma zupełnie znaczenia. Wygoda natomiast zdecydowanie ma ;)
Ścieżki rowerowe... smutne to że rowerzyści ich nie lubią :/ waxmund - 19:21 niedziela, 23 marca 2014 | linkuj
Wilk dobrze mówi z tą wygodą. Przy amatorskich średnich ta minimalnie bardziej aerodynamiczna pozycja nie ma zupełnie znaczenia. Wygoda natomiast zdecydowanie ma ;)
Ścieżki rowerowe... smutne to że rowerzyści ich nie lubią :/ waxmund - 19:21 niedziela, 23 marca 2014 | linkuj
Piękny dystans, ciekawa wycieczka. Wyczytałem, że szykujecie się do BBtouru - powodzenia w realizacji planu :) Dla mnie narazie to abstrakcja ale tak jak napisał Wilk - praktyka czyni mistrza :)
Pozdrawiam z Poznania :) rmk - 17:44 niedziela, 23 marca 2014 | linkuj
Pozdrawiam z Poznania :) rmk - 17:44 niedziela, 23 marca 2014 | linkuj
A ja wydłużyłem mostek i ból kręgosłupa zniknął. Gratuluję wycieczki!
vuki - 17:41 niedziela, 23 marca 2014 | linkuj
A na bolące plecy - z reguły pomaga zmiana mostka i krótszy i bardziej do góry jednocześnie, na bardzo długich dystansach aerodynamika ma sporo mniejsze znaczenie niż wygoda, bo brak wygody spowolni nas dużo bardziej niż uzyskamy na potencjalnych zyskach z nieco bardziej sportowej sylwetki
wilk - 14:43 niedziela, 23 marca 2014 | linkuj
Gratulacje, ciągle podejmujecie coraz ciekawsze wyzwania, z takim podejściem powinniście sobie dać radę na tych najbardziej wymagających maratonach; praktyka czyni mistrza.
wilk - 14:40 niedziela, 23 marca 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!