Piątek, 6 czerwca 2014
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Dojazd na Maraton Podróżnika
Dojazd był szczegółowo przemyślany i zaplanowany. Skoro to był "Maraton Podróżnika", to trochę nie fason było przyjechać samochodem albo pociągiem, mając z Warszawy zaledwie 130 km i całe popołudnie i wieczór do jazdy. Pierwotnie, gdzieś w styczniu, rozważałem dojazd samochodem, ale już sporo przed maratonem stwierdziliśmy, że trzeba godnie reprezentować Warszawę (co ja piszę?). Trasa została puszczona wariantem przez Węgrów, z najważniejszym fragmentem (czyli wyjazdem z Warszawy) puszczonym gdzieś bokami (a nie główną na Sulejówek).
Na całe szczęście kilka dni przed maratonem Elizium zaoferował, że może nam zrobić zakupy na cały maraton, dzięki czemu jedyne, o co musieliśmy się martwić, to to, w co się ubierzemy i na czym będziemy spać. Ten ostatni fragment miał być już wcześniej przetestowany (mieliśmy robić jakąś weekendowy wyjazd w stylu "na lekko"), ale w końcu próba generalna wypadła własnie teraz.
Pakujemy zatem podsiodłówki: namiot, maty, śpiwory (wszystko z tej trójki miało być użyte pierwszy raz), ubrania - ale bardzo oszczędnie - nogawki/spodnie, bluza/dwie bluzy, dłuższe rękawiczki, chusta. I trochę narzędzi, kilka żeli. Po namyśle decydujemy się wziąć przeciwdeszczówkę (Hipcia) i wiatrówkę (ja) plus ochraniacze na buty - w nocy miało nie spadać poniżej 10 stopni, czyli w zasadzie miało być lato w pełni, byłem i tak przekonany, że wiatrówki nawet nie założę. Moja torba wyszła nieco ponad 4 kg, Hipci - kilogram mniej.
Z pracy wyszedłem o 11:00 - godzinę wcześniej niż planowane, w domu ogarnęliśmy wszystko i 13:30 byliśmy gotowi do startu.
No to wio!
Pierwsza część, czyli wyjazd z Warszawy, była tą najmniej spokojną - jak zawsze. Znanymi terenami (i, niestety, DDR-kami) przemknęliśmy się pod Most Siekierkowski, dalej Wałem Miedzeszyńskim, wjechaliśmy w osiedla... i zorientowaliśmy się, że kluczowa ulica jest, niestety, zamknięta. Objechaliśmy to wszystko dookoła, wyjechaliśmy cholera wie gdzie, raz zajeżdżając w jakąś leśną uliczkę, w sumie cud, że wlepiony w nawigację nigdzie się nie wyrąbałem. W końcu wyjechaliśmy na jakąś główniejszą drogę, ruszamy... a nawigacja pokazuje, że jedziemy z powrotem do domu. Nawrotka na skrzyżowaniu, jakaś estakada, gdzieś, coś, jakiś korek, trochę przepychania się... i w końcu jesteśmy z powrotem na śladzie, a i ruch zrobił się mniejszy.
W końcu robią się mniejsze ulice, spokojniejsze, zygzakiem docieramy do Sulejówka i tam wbijamy na asfalt. Ruch jest znaczny, na szczęście idioci pojechali inną drogą, bo wszyscy jadą jakoś normalnie.
Gdzieś po drodze doganialiśmy rowerzystę, który potem stanął na poboczu. Kątem oka zauważyłem, że ma solidnie obładowany rower, jakiś bagażnik, plecak i coś tam jeszcze... minęliśmy nawet nie zwalniając - nie było po co zwalniać: znanych mi w realu rowerzystów jest pięciu, z tego żadnego z nich nie powinno być na tej trasie. I raczej żaden z nich nie jechałby tak obładowanym rowerem.
Jedziemy dalej, asfalt robi się ciekawy, kilka kilometrów dalej zbliżamy się do wyjechania na "pięćdziesiątkę", gdy na skrzyżowaniu dojeżdża nas minięty wcześniej rowerzysta i pyta "ej, co to, nie poznaliście?". Patrzę w prawo, no tak, twarz wygląda znajomo. I tak poznaliśmy Wilka. On chyba nawet nie potrzebował zgadywać, kogo spotkał, bo (co później mi wyjaśnił ktoś, kto na MP jechał, kto też mnie rozpoznał bez problemu) par jadących na MP nie było zbyt wiele, w tym par na czarnych Trekach było zdecydowanie mało. Pełna dekonspiracja! Ależ daliśmy ciała!
Jedziemy więc dalej już w trójkę. Tuż zaraz robimy przystanek na stacji w Dobrem (Dobrym?), idealnie w połowie trasy. Proponujemy Wilkowi przejażdżkę trochę naokoło, by zaliczyć dwie gminy w okolicy, zgodził się, a i jeszcze zerknął na swoją mapę i znalazł skrót mojej trasy i jeden na niej szutrowy fragment... zmieniliśmy więc drogę tak, by asfaltu było dosyć.
Po kilku minutach ruszyliśmy. Do tej pory robiliśmy zmiany co kilometr, więc gdy Wilk wyszedł na swoją i ciągnął przez czwarty, zapytałem, czy aby zamierza w ogóle schować się do tyłu. W końcu samo wyszło, że zmiany będą co 3-4 km.
Tuż przed stacją minął nas rowerzysta. Nie wyglądający zupełnie na maratończyka (na podróżnika owszem), wiozący nowiutkie koło na bagażniku. W związku z tym, że: 1) mimo trekkingowego roweru jechał dość szybko, 2) widziałem gdzieś podobny rower na BS, 3) bardzo się nam przyglądał, 4) coś mi tam świtało, że ktoś miał na MP przywieźć obręcz do sprzedaży, gdy go doszliśmy postanowiłem zrobić to, czego nigdy w życiu nie robiłem - zapytać, czy czasem nie jedzie na maraton. Okazało się, że nie, to jest tutejszy i jedzie do Liwa, ja zarobiłem tylko ironiczne pytanie od Hipci, czy każdego napotkanego będę pytał o to, czy jedzie z nami.
W międzyczasie stało się to, co wygoniło część rowerzystów do pociągu - zaczęło kapać. Zrazu lekko, potem coraz mocniej, gdzieś na wioskach robimy przystanek, Wilk wrzucił na siebie przeciwdeszczówkę. Nam było zbyt ciepło, pewnie z kurtkami zmoklibyśmy bardziej od spodu pocąc się. Przegapiliśmy tylko mozliwość założenia ochraniaczy na buty...
W związku z tym, że błotników nie mieliśmy, odstępy między rowerami zrobiły się trochę większe. Po chwili jazdy wyjechaliśmy na główną wjeżdżającą do Liwa, tam stanęliśmy patrząc na nawigacje - droga do zaliczenia gminy prowadziła szutrem, okazało się, że zamiast pałować nim można się cofnąć 2 km asfaltem... ale Hipcia już była 200 metrów z przodu, więc zostawiwszy Wilka, który nie chciał się wpychać w to paskudztwo pojechaliśmy machnąć kilkaset metrów tam i z powrotem.
Przestało padać, zaczynało wysychać, wyszło słońce, wjeżdżamy do Węgrowa - najbardziej przyjaznego rowerzystom miasta - ładny, szeroki asfalt - i wszędzie zakazy dla rowerów. Nawet policja nas zignorowała.
Przed Sokołowem dowiedziałem się, że trzy godziny wcześniej pisał do mnie Elizium z pytaniem o to, jakie chcę izotoniki. Rychło w czas odbieram SMS-y... W Sokołowie robimy przystanek przy Biedronce, kupujemy coś do jedzenia, uzupełniamy picie, a Wilk robi zakupy na maraton. Hipcia za to suszy już zupełnie przemoczone skarpetki. Moje można było wyciskać.
Ruszamy i po kilku kilometrach już jesteśmy prawie w Skrzeszewie. Gdy mamy trzy kilometry do celu dowiaduję się, że Elizium ma ich jeszcze 70 przed sobą. Zajeżdżamy pod działkę, Hipcia gdzieś zniknęła (zbierała czyjegoś zagubionego Wall-E'ego). W końcu wjeżdżamy.
Jak zawsze następuje konsternacja. W środku kupa ludzi, których nie znam (przynajmniej osobiście) i nasza dwójka. Przedstawiamy się, grupa jakoś niemrawo odpowiada, że "cześć", po czym, gdy już zaparkowaliśmy rowery, zwraca moją uwagę Księgowy, pochłonięty pasjonującym wyścigiem ślimaków (którym, mimo zrobionego hałasu, chyba tylko on się pasjonował).
Zwiedzamy teren, szukamy miejsca pod namiot, Hipcia, jak to ona, zaczyna już wydziwiać, kombinuje, żeby może nie przy wszystkich, tylko gdzieś na łące sie rozbić... w końcu jednak (jestem dumny!) decyduje się rozbić dla odmiany praktycznie - blisko domku, w dobrym miejscu.
Rozbijamy namiot, wrzucamy wszystko, co potrzeba do środka, po drodze rozpoznaję Transatlantyka. Przyjeżdżają kolejni ludzie, przedstawia mi się Olo, potem jakiś gość noszący zakupy przede mną okazuje się być Elizium, a zakupy - moimi zakupami. Skoro już mamy zakupy i piwo, to decydujemy się wskoczyć do środka, zajmujemy sobie strategiczne miejsce w kącie, Hipcia wystawia sobie buty do suszenia przy kominku, dosiadają się Księgowy z Agnieszką, RDK, zaczyna się rozmowa, gdzieś pojawia się Wax, któremu się przedstawiam (nieustannie mnie dziwi, dlaczego myślał, że mam 15 lat więcej), po chwili spać znika część śpiochów i zostają już sami najwytrzymalsi - m.in. Wax, Kurier i Wąski.
Gdzieś tuż przed pierwszą decydujemy się położyć spać, bo w końcu rano o szóstej pobudka. Zagłębiam się po raz pierwszy w mój puchowy śpiwór i stwierdzam, że tak to ja mogę spać...
Na całe szczęście kilka dni przed maratonem Elizium zaoferował, że może nam zrobić zakupy na cały maraton, dzięki czemu jedyne, o co musieliśmy się martwić, to to, w co się ubierzemy i na czym będziemy spać. Ten ostatni fragment miał być już wcześniej przetestowany (mieliśmy robić jakąś weekendowy wyjazd w stylu "na lekko"), ale w końcu próba generalna wypadła własnie teraz.
Pakujemy zatem podsiodłówki: namiot, maty, śpiwory (wszystko z tej trójki miało być użyte pierwszy raz), ubrania - ale bardzo oszczędnie - nogawki/spodnie, bluza/dwie bluzy, dłuższe rękawiczki, chusta. I trochę narzędzi, kilka żeli. Po namyśle decydujemy się wziąć przeciwdeszczówkę (Hipcia) i wiatrówkę (ja) plus ochraniacze na buty - w nocy miało nie spadać poniżej 10 stopni, czyli w zasadzie miało być lato w pełni, byłem i tak przekonany, że wiatrówki nawet nie założę. Moja torba wyszła nieco ponad 4 kg, Hipci - kilogram mniej.
Z pracy wyszedłem o 11:00 - godzinę wcześniej niż planowane, w domu ogarnęliśmy wszystko i 13:30 byliśmy gotowi do startu.
No to wio!
Pierwsza część, czyli wyjazd z Warszawy, była tą najmniej spokojną - jak zawsze. Znanymi terenami (i, niestety, DDR-kami) przemknęliśmy się pod Most Siekierkowski, dalej Wałem Miedzeszyńskim, wjechaliśmy w osiedla... i zorientowaliśmy się, że kluczowa ulica jest, niestety, zamknięta. Objechaliśmy to wszystko dookoła, wyjechaliśmy cholera wie gdzie, raz zajeżdżając w jakąś leśną uliczkę, w sumie cud, że wlepiony w nawigację nigdzie się nie wyrąbałem. W końcu wyjechaliśmy na jakąś główniejszą drogę, ruszamy... a nawigacja pokazuje, że jedziemy z powrotem do domu. Nawrotka na skrzyżowaniu, jakaś estakada, gdzieś, coś, jakiś korek, trochę przepychania się... i w końcu jesteśmy z powrotem na śladzie, a i ruch zrobił się mniejszy.
W końcu robią się mniejsze ulice, spokojniejsze, zygzakiem docieramy do Sulejówka i tam wbijamy na asfalt. Ruch jest znaczny, na szczęście idioci pojechali inną drogą, bo wszyscy jadą jakoś normalnie.
Gdzieś po drodze doganialiśmy rowerzystę, który potem stanął na poboczu. Kątem oka zauważyłem, że ma solidnie obładowany rower, jakiś bagażnik, plecak i coś tam jeszcze... minęliśmy nawet nie zwalniając - nie było po co zwalniać: znanych mi w realu rowerzystów jest pięciu, z tego żadnego z nich nie powinno być na tej trasie. I raczej żaden z nich nie jechałby tak obładowanym rowerem.
Jedziemy dalej, asfalt robi się ciekawy, kilka kilometrów dalej zbliżamy się do wyjechania na "pięćdziesiątkę", gdy na skrzyżowaniu dojeżdża nas minięty wcześniej rowerzysta i pyta "ej, co to, nie poznaliście?". Patrzę w prawo, no tak, twarz wygląda znajomo. I tak poznaliśmy Wilka. On chyba nawet nie potrzebował zgadywać, kogo spotkał, bo (co później mi wyjaśnił ktoś, kto na MP jechał, kto też mnie rozpoznał bez problemu) par jadących na MP nie było zbyt wiele, w tym par na czarnych Trekach było zdecydowanie mało. Pełna dekonspiracja! Ależ daliśmy ciała!
Jedziemy więc dalej już w trójkę. Tuż zaraz robimy przystanek na stacji w Dobrem (Dobrym?), idealnie w połowie trasy. Proponujemy Wilkowi przejażdżkę trochę naokoło, by zaliczyć dwie gminy w okolicy, zgodził się, a i jeszcze zerknął na swoją mapę i znalazł skrót mojej trasy i jeden na niej szutrowy fragment... zmieniliśmy więc drogę tak, by asfaltu było dosyć.
Po kilku minutach ruszyliśmy. Do tej pory robiliśmy zmiany co kilometr, więc gdy Wilk wyszedł na swoją i ciągnął przez czwarty, zapytałem, czy aby zamierza w ogóle schować się do tyłu. W końcu samo wyszło, że zmiany będą co 3-4 km.
Tuż przed stacją minął nas rowerzysta. Nie wyglądający zupełnie na maratończyka (na podróżnika owszem), wiozący nowiutkie koło na bagażniku. W związku z tym, że: 1) mimo trekkingowego roweru jechał dość szybko, 2) widziałem gdzieś podobny rower na BS, 3) bardzo się nam przyglądał, 4) coś mi tam świtało, że ktoś miał na MP przywieźć obręcz do sprzedaży, gdy go doszliśmy postanowiłem zrobić to, czego nigdy w życiu nie robiłem - zapytać, czy czasem nie jedzie na maraton. Okazało się, że nie, to jest tutejszy i jedzie do Liwa, ja zarobiłem tylko ironiczne pytanie od Hipci, czy każdego napotkanego będę pytał o to, czy jedzie z nami.
W międzyczasie stało się to, co wygoniło część rowerzystów do pociągu - zaczęło kapać. Zrazu lekko, potem coraz mocniej, gdzieś na wioskach robimy przystanek, Wilk wrzucił na siebie przeciwdeszczówkę. Nam było zbyt ciepło, pewnie z kurtkami zmoklibyśmy bardziej od spodu pocąc się. Przegapiliśmy tylko mozliwość założenia ochraniaczy na buty...
W związku z tym, że błotników nie mieliśmy, odstępy między rowerami zrobiły się trochę większe. Po chwili jazdy wyjechaliśmy na główną wjeżdżającą do Liwa, tam stanęliśmy patrząc na nawigacje - droga do zaliczenia gminy prowadziła szutrem, okazało się, że zamiast pałować nim można się cofnąć 2 km asfaltem... ale Hipcia już była 200 metrów z przodu, więc zostawiwszy Wilka, który nie chciał się wpychać w to paskudztwo pojechaliśmy machnąć kilkaset metrów tam i z powrotem.
Przestało padać, zaczynało wysychać, wyszło słońce, wjeżdżamy do Węgrowa - najbardziej przyjaznego rowerzystom miasta - ładny, szeroki asfalt - i wszędzie zakazy dla rowerów. Nawet policja nas zignorowała.
Przed Sokołowem dowiedziałem się, że trzy godziny wcześniej pisał do mnie Elizium z pytaniem o to, jakie chcę izotoniki. Rychło w czas odbieram SMS-y... W Sokołowie robimy przystanek przy Biedronce, kupujemy coś do jedzenia, uzupełniamy picie, a Wilk robi zakupy na maraton. Hipcia za to suszy już zupełnie przemoczone skarpetki. Moje można było wyciskać.
Ruszamy i po kilku kilometrach już jesteśmy prawie w Skrzeszewie. Gdy mamy trzy kilometry do celu dowiaduję się, że Elizium ma ich jeszcze 70 przed sobą. Zajeżdżamy pod działkę, Hipcia gdzieś zniknęła (zbierała czyjegoś zagubionego Wall-E'ego). W końcu wjeżdżamy.
Jak zawsze następuje konsternacja. W środku kupa ludzi, których nie znam (przynajmniej osobiście) i nasza dwójka. Przedstawiamy się, grupa jakoś niemrawo odpowiada, że "cześć", po czym, gdy już zaparkowaliśmy rowery, zwraca moją uwagę Księgowy, pochłonięty pasjonującym wyścigiem ślimaków (którym, mimo zrobionego hałasu, chyba tylko on się pasjonował).
Zwiedzamy teren, szukamy miejsca pod namiot, Hipcia, jak to ona, zaczyna już wydziwiać, kombinuje, żeby może nie przy wszystkich, tylko gdzieś na łące sie rozbić... w końcu jednak (jestem dumny!) decyduje się rozbić dla odmiany praktycznie - blisko domku, w dobrym miejscu.
Rozbijamy namiot, wrzucamy wszystko, co potrzeba do środka, po drodze rozpoznaję Transatlantyka. Przyjeżdżają kolejni ludzie, przedstawia mi się Olo, potem jakiś gość noszący zakupy przede mną okazuje się być Elizium, a zakupy - moimi zakupami. Skoro już mamy zakupy i piwo, to decydujemy się wskoczyć do środka, zajmujemy sobie strategiczne miejsce w kącie, Hipcia wystawia sobie buty do suszenia przy kominku, dosiadają się Księgowy z Agnieszką, RDK, zaczyna się rozmowa, gdzieś pojawia się Wax, któremu się przedstawiam (nieustannie mnie dziwi, dlaczego myślał, że mam 15 lat więcej), po chwili spać znika część śpiochów i zostają już sami najwytrzymalsi - m.in. Wax, Kurier i Wąski.
Gdzieś tuż przed pierwszą decydujemy się położyć spać, bo w końcu rano o szóstej pobudka. Zagłębiam się po raz pierwszy w mój puchowy śpiwór i stwierdzam, że tak to ja mogę spać...
- DST 146.38km
- Czas 05:18
- VAVG 27.62km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Fajna impreza ten maraton, przeczytałem wszystkie relacje i czuję się, jakbym tam był.
yurek55 - 21:09 środa, 11 czerwca 2014 | linkuj
I Ty i wax wyglądacie ponad swój wiek. Skądinąd taka jest chyba wręcz moda, toteż ja wyglądam poniżej swojego wieku. ;)
Średnia 27,6 na dojeździe na maraton... ja bym pewnie 17 leciał a i tak bym go nie ukończył (maratonu, nie dojazdu). ;] mors - 20:40 środa, 11 czerwca 2014 | linkuj
Średnia 27,6 na dojeździe na maraton... ja bym pewnie 17 leciał a i tak bym go nie ukończył (maratonu, nie dojazdu). ;] mors - 20:40 środa, 11 czerwca 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!