Niedziela, 29 czerwca 2014
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Radlin. Górki, Hipki i pętelki.
Udział w tym maratonie nawet nie był rozważany. Zapisaliśmy się dopiero po MP, gdy uznaliśmy, że to jednak fajna jest zabawa. Jakimś cudem udało się znaleźć dodatkowe miejsce i mimo zamieszania z "losowaniem" wylądować w tej samej grupie startowej.
Na miejsce dojechaliśmy dzień wcześniej, nocując w Wodzisławiu, pod namiotem, w polecanym ośrodku "Gosław". W praktyce oznaczało to szukanie kogokolwiek po pustym ośrodku (pierwsza w nocy), rozbicie się na "miejscu kempinowym" (przypominającym fragment pola golfowego) i kilka godzin względnego snu. Namiot nasz wzbudzał zainteresowanie ludzi, konie sie go bały ("Mela, no chodź, chodź, to tylko namiot. No chodź! Nie ugryzie cię. No choooodź."), do tego od szóstej zaczęła się lampa i nie szło już wytrzymać. Ale jako-tako przekimaliśmy do dziewiątej. Gdy tylko wstaliśmy obsługa zaczęła testować nagłośnienie na wieczorną imprezę, miło że poczekali aż wstaniemy.
Potem złożenie rowerow do kupy, pakowanie, smarowanie, niedobra (bo słodka) kawa w kawiarni na miejscu i wyjazd do Radlina.
Na miejscu jesteśmy jako jedni z pierwszych, znajdujemy Dom Kultury - zamknięty. W międzyczasie nadjeżdża Wilk i razem przechodzimy w kierunku MOSiR-u, przy którym już ustawiona jest baza. Odbieramy numery startowe, w międzyczasie nadjeżdżają Eranis z Djtronikiem, postanawiamy więc iść na pizzę. Pizzeria jest niedaleko, jest i gdzie usiąść (w cieniu!) i co wypić (piwo!), więc wcale się nam nie spieszy. Ale w końcu wracać trzeba, bo o 16:00 ma być odprawa.
Na miejscu... na miejscu więcej ludzi. Księgowy pewnie napisałby, że "dookoła same sławy, twarze i nazwiska znane z fotorelacji, w takim towarzystwie można niemalże oddychać Mocą i nabierać jej przed startem w tym wymagającym maratonie". Ale ja muszę napisać po swojemu. Zatem: po całym placu kręci się stado meneli. Poubierani w byle co snują się z kąta w kąt, zbierają się w grupki, piją dziwne rzeczy i pokątnie szamają coś z małych zawiniętych pakunków. Jeden z nich, ubrany w hawajskie portki, siedzi i dłubie przy swoim rowerze, pewnie jakiś hak do zbierania puszek, albo coś... gdy podchodzę bliżej chwali mi się przyklejoną do ramy naklejką z hipopotamem. Hipopotamem! Bezczelność!
Montujemy numery startowe i siedzimy. Hipcię już nosi, natychmiast powinienem wszystko zamontować, założyć, przyczepić, najlepiej w ogóle wsiąść już na rower i stać na starcie czekając na sygnał. Na szczęście robimy wszystko po mojemu: spokojnie, w wolnej chwili, bez pośpiechu. Czasu jest dużo, a lejący się z nieba żar nie zachęca do spacerów. Siedzimy więc, w okolicy pojawiają się: offensive_tomato, colesiu, Kurier, Szczepan, Góral Nizinny (nigdy tylu osób nie linkowałem we wpisie, masakra!), do tego nieznani mi (ale podpisani na plecach, na koszulkach z BS) Gustav i janekbike. Próbuję podpuścić Waxa na 600 km, ale uparcie twierdzi, że będzie jechał 450. Hipcia w międzyczasie wtapia się w tłum i jak żul kima na ławce.
W końcu czas na odprawę. Na niej dowiadujemy się, że na trasie będą strzałki, za kościołem ma być w prawo, a przy dużej tablicy reklamowej na skrzyżowaniu w lewo. A, i za robotami też w lewo i prosto do centrum. W zasadzie wielu przydatnych informacji nie podano - po pomrukach z sali mam wrażenie, że nie tylko ja tak to odebrałem.
W końcu zbieramy się przed MOSiR-em, zakładam GPS, przygotowuję już go do startu, gdy nagle... na mapie pojawiają się tylko punkty kontrolne. Nie ma trasy! Kombinuję, przestawiam - nie ma. Działało w domu, teraz nie działa. Coś tam przewracam, coś tam wciskam, włączam jakiś tryb nawigacji-cholera-wie-czego, coś jest. W wersji bardzo kiepskiej - ale jest. Jeszcze jakieś przemówienia, oklaski, gość honorowy w postaci jakiegoś posła-darmozjada z jakieś partii (nawet nie wiem z jakiej)...
Ruszamy na rundę honorową, czyli na przejechanie 1,2 km dookoła Radlina. Potem już trwa oczekiwanie na start; mi w międzyczasie udaje się poprawnie wyświetlić ślad; naprawdę nie wiem, co wcześniej z nim się stało.
Pierwsze kółko
Grupa pierwsza poszła jak burza, druga też, w grupie trzeciej brakło mi Wilka - zapewne ruszył realizować swój plan i podpiąć się do "jedynek".
Teraz my. Z nami startują Eranis, Djtronik, jeszcze jedna dziewczyna w koszulce Grey Wolf i trochę facetów. Ruszamy. Coś tam kropi. Pierwszy odcinek wolniutko za motocyklem. Potem wszystko się prostuje. Hipcia przebija sie na początek i po chwili jadą z koleżanką z przodu, 10 m przed grupą. Przyspieszają, dochodzi do nich jeszcze jeden kolega, wychodzę za nim, tempo odrobinę się podnosi. Potem do pokonania trzy ronda w Wodzisławiu (ślisko było, koło mi kilka razy podjechało) i prosta w kierunku Jastrzębia. Tu Hipcia podkręca tempo, po chwili jesteśmy w piątkę. Nasza dwójka i "trójka" chłopaków. Mijamy Jastrzębie, górki wchodzą jak nóż w masło, widać, że jedziemy na świeżo, za Jastrzębiem na jednym podjeździe Hipcia zarzuca sobie za mocne tempo i trochę odstaje. Chłopaki nam odchodzą. Postanawiamy nie jechać za nimi, tylko odrobinę uspokoić jazdę i jechać mocno, ale nasze "mocno". Oni chyba dochodzą do tego samego wniosku, bo kolejne 15 km jedziemy w zasięgu wzroku, mając ich 200-500 m przed sobą.
Jazda robi się przyjemna. Średnia grubo powyżej 31 km/h, a zaraz przecież ma być ten "płaski" odcinek Wiślanki, będzie można jeszcze podgonić. Na drugim lub trzecim wiadukcie zauważam za nami spory pociąg. Po chwili już nas połykają, wskakujemy na koniec i jedziemy. Po drodze łapiemy jeszcze pojedyncze osoby z poprzednich grup, tuż przed Ustroniem wyprzedzamy spory peleton i zajeżdżamy na punkt.
Na miejscu odbijam się, od razu w rękę wpychana mi jest bułka - nie chcę jej, bo jakoś jedzenie bułki mi nie podchodzi. Dojeżdża Góral Nizinny. Napełniam litrowy bidon z ledwie siąpiącego pojemnika z "miksturą", zabieram do kieszeni resztę "pakietu", czyli wafelka, drożdżówkę wkładam w paszcżę i ruszamy, w związku z tym, że reszta się jeszcze grzebie. Niech się grzebią, dogonią nas. Razem z nami wyjeżdża jeszcze jeden chłopak. Jedziemy w trójkę w kierunku Cieszyna. Z początku prowadzimy we dwójkę, kolega dwukrotnie miga się od prowadzenia, gdy go wypuszczamy okazuje się, że jest akurat podjazd. Przymulił nas na nim do 10 km/h, zanim go wyprzedziliśmy doszła nas "nasza" grupa. I jedziemy dalej.
Zaczyna się Cieszyn. Jeden naprawdę mocny podjazd, który wychodzi bardzo sprawnie - nie odstajemy od reszty grupy. Dalej jest kilka zjazdów na których z kolei zostajemy odrobinę z tyłu (Hipcia zostaje, ja zwalniam, żeby na nią poczekać, ona zwalnia bo ja zwalniam...) i jako że zostałem na szpicy muszę spawać do grupy i dociągać naszą piątkę maruderów. Udaje się to, na punkt w Zebrzydowicach zajeżdżamy znowu całą grupą (niewiele brakło a byłaby przed nami koncertowa gleba na śliskim asfalcie). Na miejscu - wesele. Jesteśmy atrakcją dla jeszcze trzeźwych weselników.
Łyk kawy, która okazuje się za gorąca, więc ją zostawiam, "pakiet" tym razem w postaci banana z batonem i ruszamy razem z resztą. Banana dojadam na podjeździe.
Zaczyna się robić kałużasto - dopiero co przeszła ulewa. Hipcia nie czuje się pewnie na zjazdach. Zjeżdżamy więc wolniej (razem z częścią grupy, nie wszyscy czują się jak widać świetnie na mokrym), podganiamy na podjazdach.
W Jastrzębiu następuje krytyczny moment wyprawy: do zrobienia jest lewoskręt, po zjeździe. Pierwsza część przejeżdża, ja z zapasem skręcam przed samochodem. Hipcia NIE UMIE skręcać w lewo i zamiast pocisnąć od razu, "na Waxmunda", ryzykując ewentualnie położenie się na mokrym i wszusowanie bokiem pod jadący samochód, decyduje się JAK DZIEWCZYNKA zahamować mijając skrzyżowanie. Samochód widząc wariatów na rowerach na wszelki wypadek hamuje, wykorzystują to chłopaki z tyłu, gonią resztę - zostajemy we dwójkę. Dochodzi wściekła na całe zdarzenie Hipcia, która jeszcze musiała czekać aż pojadą sobie wszystkie samochody - dalej jedziemy sami. Od tego fragmentu mamy sprzeczne zdania, bo ja uważam, że i tak na kolejnych podjazdach by nas urwali, a ona - że spokojnie byśmy się utrzymali. Od tego miejsca, wyjąwszy pojedyncze epizody (i poprzednie z grupą) jedziemy sami.
Jest mokro. Zjazdy Hipcia robi wolno, nie czuje sie na nich pewnie. Powoli zapada zmrok, włączamy lampki, w świetle przejeżdżających samochodów widać jak asfalt schnie. Dwa razy dochodzi nas ktoś, odpoczywa na kole kilka kilometrów (i omija zmiany), po czym wyprzedza i ucieka.
Do punktu "D" dojazd z zaskakującymi progami zwalniającymi. Z jednego próbuję zeskoczyć... no tak, zapomniałem, że mam tę kostkę taką trochę nie bardzo... Na punkcie wita nas okrzyk "O, wreszcie jakaś dziewczyna!". Odbijamy się, pijemy coś i jedziemy dalej, Hipcię chyba kusi obiecany browar na mecie.
Pozostał nocny fragment do Radlina. Jest mokro, ale nie ma wielkich kałuż. O mało co przegapilibyśmy zjazd, dobrze, ze Hipcia zauważyła strzałki na asfalcie (sporo osób tu się nabrało)... na deser dostajemy długi podjazd (z 9% fragmentem; ten podjazd to jedyny fragment paskudnego asfaltu na trasie - na szczęście pod górę) i potem niekończące się 8 km do Radlina.
Na punkcie wita nas... Kurier, który odpuścił dalszą jazdę przed kolejnym maratonem. Odmawiamy miłej pani zupy (a bardzo chciała ją wcisnąć), wciągamy jakieś batony, Hipcia zakłada spodnie i bluzę, ja w związku z tym, że ciągle jadę jeszcze spocony (jest 17 stopni!), biorę bluzę do kieszeni, na wszelki wypadek. W międzyczasie dojeżdża Góral, przebiera się w długie spodnie. Nie czekamy - ruszamy.
Czas: 23:30, średnia - prawie 28 km/h. Teoretycznie jeszcze mieścimy się w czasie na 600. Ale już wiadomo, że lepiej nie będzie.
Drugie kółko
Startujemy po (już) znanych terenach. To paskudna cecha takich pętli - człowiek czeka na kolejne momenty ("kiedy bedzie Jastrzębie", "kiedy będą stawy" itd.) zamiast jechać swoje. Początek idzie dobrze. Na Wiślance dostajemy w twarz olbrzymim wiatrem. Jazda 25 km/h idzie ciężko, bujamy się od 22 do 27 km/h. Po drodze mijamy sporo ustrzelonych jeży (ich liczba zwiększyła sie w stosunku do pierwszego okrążenia). Po niekończącym się odcinku w końcu Ustroń. Tym razem decyduję się zjeść bułkę. Zły pomysł. Sucha jak diabli. Drożdżówkę też zjadam - bez zmian, Sahara. Ruszamy.
Okazuje sie, że wichura szaleje. Nie po nas, na szczęście. Na drodze sporo połamanych gałęzi. Gdy zjeżdża Hipcia wysuwam się z boku i świecę jej dodatkowo Bocialarką. W Zebrzydowicach jesteśmy za chwileczkę. Proszę o powiadomienie poprzedniego punktu o gałęziach na drodze (większość jest na dole zjazdów). Wesele w pełni. Ruszamy.
Zaczyna świtać. Lampki przestają być potrzebne. Robi się chłodniej - aż do 15 stopni. Czyli bluza jest zupełnie zbędna. Długi kawałek do Tworkowa pokonujemy mijając sporo nawalonych weselników spacerujących po wioskach. Na miejscu piję kawę i lecimy na Radlin, po drodze zatrzymani przez rogatki. Ale pociąg nie nadjeżdżał, kierowca autobusu powiedział, że coś mu nie gra, bo stoi już dwadzieścia minut. Przeszliśmy pod - pociąg akurat był kilkaset metrów dalej.
Podjazd idzie tym razem dużo przyjemniej. W Radilnie tym razem decyduję się na zupę, tankujemy co trzeba, zostawiam bluzę i ruszamy. Jest jakoś 6:30.
Trzecie kółko
Początek idzie już "standardowo". Do Wiślanki dojeżdżamy sami, tam dochodzi nas peleton kilku chłopaków, po drodze wzbogacony o "Trójkę", która robiła przerwę żywieniową na stacji benzynowej. Wiatr nie przestał, jedziemy dość wolno. Hipcia mi potem marudziła, że co wyszła na prowadzenie to jakiś dżentelmen wysuwał sie przed nią i troskliwie zasłaniał.
W Ustroniu siadamy, obsługa pyta Hipci o to, gdzie w tak drobnym ciele chowa tyle energii. Chłopaki podpytują ich o to, ile przewagi ma nad kolejną dziewczyną. Wychodzi na to, że niecała godzina.
Ruszamy znowu sami. Wiatr tym razem daje w ryja. Równo i konsekwentnie. Podjazdy są kiepskie, na zjazdach trzeba dokręcać. Do tego włącza się lampa. W Cieszynie zaczynam lać wodę w dziury w kasku. Przed Zebrzydowicami połyka nas "Trójka". Po chwili spotykamy ich na szczycie wzniesienia - jednemu wybuchła opona. Wbijamy na punkt, tam spotykamy kolejnego pechowca, który tym razem nie mial klucza do odkręcenia przedłużki z zawora w dętce. Marudzi, że cisnął dobrze, ale potem przestawił się na jazdę rekreacyjną, bo jak cisnął, to wszyscy jechali, a jak schodził, to nagle peleton jedzie 23 km/h...
Ruszamy. Zostało nam marne 60 km. W słońcu. Teraz mam wodę w obu bidonach. Przydaje się. Już ustaliłem, która dziura w kasku jest najlepsza. Po drodze spotykamy jadące z przeciwka "sto pięćdziesiątki". Mają sesję fotograficzną. Dalej raz się zatrzymujemy - Hipcię jak zawsze bolą plecy, w końcu musi się zatrzymać... Najgorsze, że to kwestia wrodzona, tego nie pomalujesz. Nie skorygujesz, nie naprawisz. Tak będzie i kropka.
W końcu wyprzedza nas "Trójka" z poprawioną oponą. Odłącza się od nich Janusz (imię poznałem dopiero później) i dołącza do nas. Jedziemy spokojnie, cały czas pod wiatr, w Tworkowie robimy przystanek prawie tylko na odbicie, pozostaje ostatnia prosta na Radlin. Ostatnie kilka kilometrów biorę na siebie, niech mam chociaż tę przyjemność dociągnięcia naszej grupki na metę. Lądowanie, odbicie się, fajrant. 13:00 albo coś koło tego.
Pół godziny po nas przyjeżdża Góral Nizinny - niezadowolony z wyniku, na moje brawa zareagował tylko fuknięciem.
Zakończenie
Mieliśmy przygotowaną jeszcze stukilometrówą gminną pętlę po okolicy na wypadek takiej właśnie sytuacji - dojazd o 13:00, siedem godzin przed zakończeniem. Ze względu na upał decyduję się z tego zrezygnować - mam jeszcze do pokonania 400 km samochodem. Na miejscu kąpiemy się, na ławce śpi Wax, który faktycznie pojechał na te 450. Po chwili on wstaje, my przejmujemy miejscówkę i idziemy spać na jakieś dwie godziny. Od meneli odróżniają nas karimaty. Ludzie się nami nie przejmują, wyjąwszy dwie dziewczynki, które rozmawiały szeptem. Ale takim teatralnym.
Wstajemy zbudzeni głośnymi rozmowami. W międzyczasie docierają kolejni, tuż przed limitem dojeżdża Wilk, który zmieścił się na 600 mimo dwóch pechowych awarii.
Decydujemy się poczekać na zakończenie. Zaczyna padać deszcz, potem robi się niezłe pucowanie, idę Hipci i Waxowi po piwo (tak, żeby zmoknąć)... W końcu zaczyna się "ceremonia". Rozdanie pucharków, pamiątek, trochę braw i jeden filmik. Trzeba było od razu jechac i nie czekać - przez to wyruszyliśmy o 21:00, zamiast o 15:00. A powrót był długi, oj długi. I całe szczęście, że nie dokręcaliśmy tej "setki". Wtedy już mógłbym nie wrócić w całości.
Podsumowanie
Założony plan udało się zrealizować. Było mocno, na tyle na ile pozwalał wiatr. Postoje zminimalizowane (ale można jeszcze mniej - zrezygnuję z sikania). Średnia - biorąc pod uwagę profil trasy - słuszna. Czy to jest dobry wynik? Nie wiem - tu niech mi powie ktoś, kto się zna... ja z moim trzecim wyjazdem powyżej czterech stów doświadczenia nie mam by to oceniać; na pewno wyszło dużo lepiej niż na MP.
Sam maraton... nie wiem, czy pojadę za rok. Organizacja była średnia (brakło podkreślenia, które skręty można przegapić nocą), na odprawie podano sporo nieprzyswajalnych informacji, punkty żywieniowe średnie łamane przez kiepskie, zamiast wciągać suchą bułkę z drożdżówką naprawdę wolałbym zjeść jabłko. Poza tym jest tu zasadniczy minus - pętla. Wolę jedną, a dużą.
Hipcia była pierwsza wśród jadących na "450" dziewczyn. Wśród tych na "300" też. O.
Mimo wszystko zabawa była świetna, kolejne doświadczenia zdobyte.
Na miejsce dojechaliśmy dzień wcześniej, nocując w Wodzisławiu, pod namiotem, w polecanym ośrodku "Gosław". W praktyce oznaczało to szukanie kogokolwiek po pustym ośrodku (pierwsza w nocy), rozbicie się na "miejscu kempinowym" (przypominającym fragment pola golfowego) i kilka godzin względnego snu. Namiot nasz wzbudzał zainteresowanie ludzi, konie sie go bały ("Mela, no chodź, chodź, to tylko namiot. No chodź! Nie ugryzie cię. No choooodź."), do tego od szóstej zaczęła się lampa i nie szło już wytrzymać. Ale jako-tako przekimaliśmy do dziewiątej. Gdy tylko wstaliśmy obsługa zaczęła testować nagłośnienie na wieczorną imprezę, miło że poczekali aż wstaniemy.
Potem złożenie rowerow do kupy, pakowanie, smarowanie, niedobra (bo słodka) kawa w kawiarni na miejscu i wyjazd do Radlina.
Na miejscu jesteśmy jako jedni z pierwszych, znajdujemy Dom Kultury - zamknięty. W międzyczasie nadjeżdża Wilk i razem przechodzimy w kierunku MOSiR-u, przy którym już ustawiona jest baza. Odbieramy numery startowe, w międzyczasie nadjeżdżają Eranis z Djtronikiem, postanawiamy więc iść na pizzę. Pizzeria jest niedaleko, jest i gdzie usiąść (w cieniu!) i co wypić (piwo!), więc wcale się nam nie spieszy. Ale w końcu wracać trzeba, bo o 16:00 ma być odprawa.
Na miejscu... na miejscu więcej ludzi. Księgowy pewnie napisałby, że "dookoła same sławy, twarze i nazwiska znane z fotorelacji, w takim towarzystwie można niemalże oddychać Mocą i nabierać jej przed startem w tym wymagającym maratonie". Ale ja muszę napisać po swojemu. Zatem: po całym placu kręci się stado meneli. Poubierani w byle co snują się z kąta w kąt, zbierają się w grupki, piją dziwne rzeczy i pokątnie szamają coś z małych zawiniętych pakunków. Jeden z nich, ubrany w hawajskie portki, siedzi i dłubie przy swoim rowerze, pewnie jakiś hak do zbierania puszek, albo coś... gdy podchodzę bliżej chwali mi się przyklejoną do ramy naklejką z hipopotamem. Hipopotamem! Bezczelność!
Montujemy numery startowe i siedzimy. Hipcię już nosi, natychmiast powinienem wszystko zamontować, założyć, przyczepić, najlepiej w ogóle wsiąść już na rower i stać na starcie czekając na sygnał. Na szczęście robimy wszystko po mojemu: spokojnie, w wolnej chwili, bez pośpiechu. Czasu jest dużo, a lejący się z nieba żar nie zachęca do spacerów. Siedzimy więc, w okolicy pojawiają się: offensive_tomato, colesiu, Kurier, Szczepan, Góral Nizinny (nigdy tylu osób nie linkowałem we wpisie, masakra!), do tego nieznani mi (ale podpisani na plecach, na koszulkach z BS) Gustav i janekbike. Próbuję podpuścić Waxa na 600 km, ale uparcie twierdzi, że będzie jechał 450. Hipcia w międzyczasie wtapia się w tłum i jak żul kima na ławce.
W końcu czas na odprawę. Na niej dowiadujemy się, że na trasie będą strzałki, za kościołem ma być w prawo, a przy dużej tablicy reklamowej na skrzyżowaniu w lewo. A, i za robotami też w lewo i prosto do centrum. W zasadzie wielu przydatnych informacji nie podano - po pomrukach z sali mam wrażenie, że nie tylko ja tak to odebrałem.
W końcu zbieramy się przed MOSiR-em, zakładam GPS, przygotowuję już go do startu, gdy nagle... na mapie pojawiają się tylko punkty kontrolne. Nie ma trasy! Kombinuję, przestawiam - nie ma. Działało w domu, teraz nie działa. Coś tam przewracam, coś tam wciskam, włączam jakiś tryb nawigacji-cholera-wie-czego, coś jest. W wersji bardzo kiepskiej - ale jest. Jeszcze jakieś przemówienia, oklaski, gość honorowy w postaci jakiegoś posła-darmozjada z jakieś partii (nawet nie wiem z jakiej)...
Ruszamy na rundę honorową, czyli na przejechanie 1,2 km dookoła Radlina. Potem już trwa oczekiwanie na start; mi w międzyczasie udaje się poprawnie wyświetlić ślad; naprawdę nie wiem, co wcześniej z nim się stało.
Pierwsze kółko
Grupa pierwsza poszła jak burza, druga też, w grupie trzeciej brakło mi Wilka - zapewne ruszył realizować swój plan i podpiąć się do "jedynek".
Teraz my. Z nami startują Eranis, Djtronik, jeszcze jedna dziewczyna w koszulce Grey Wolf i trochę facetów. Ruszamy. Coś tam kropi. Pierwszy odcinek wolniutko za motocyklem. Potem wszystko się prostuje. Hipcia przebija sie na początek i po chwili jadą z koleżanką z przodu, 10 m przed grupą. Przyspieszają, dochodzi do nich jeszcze jeden kolega, wychodzę za nim, tempo odrobinę się podnosi. Potem do pokonania trzy ronda w Wodzisławiu (ślisko było, koło mi kilka razy podjechało) i prosta w kierunku Jastrzębia. Tu Hipcia podkręca tempo, po chwili jesteśmy w piątkę. Nasza dwójka i "trójka" chłopaków. Mijamy Jastrzębie, górki wchodzą jak nóż w masło, widać, że jedziemy na świeżo, za Jastrzębiem na jednym podjeździe Hipcia zarzuca sobie za mocne tempo i trochę odstaje. Chłopaki nam odchodzą. Postanawiamy nie jechać za nimi, tylko odrobinę uspokoić jazdę i jechać mocno, ale nasze "mocno". Oni chyba dochodzą do tego samego wniosku, bo kolejne 15 km jedziemy w zasięgu wzroku, mając ich 200-500 m przed sobą.
Jazda robi się przyjemna. Średnia grubo powyżej 31 km/h, a zaraz przecież ma być ten "płaski" odcinek Wiślanki, będzie można jeszcze podgonić. Na drugim lub trzecim wiadukcie zauważam za nami spory pociąg. Po chwili już nas połykają, wskakujemy na koniec i jedziemy. Po drodze łapiemy jeszcze pojedyncze osoby z poprzednich grup, tuż przed Ustroniem wyprzedzamy spory peleton i zajeżdżamy na punkt.
Na miejscu odbijam się, od razu w rękę wpychana mi jest bułka - nie chcę jej, bo jakoś jedzenie bułki mi nie podchodzi. Dojeżdża Góral Nizinny. Napełniam litrowy bidon z ledwie siąpiącego pojemnika z "miksturą", zabieram do kieszeni resztę "pakietu", czyli wafelka, drożdżówkę wkładam w paszcżę i ruszamy, w związku z tym, że reszta się jeszcze grzebie. Niech się grzebią, dogonią nas. Razem z nami wyjeżdża jeszcze jeden chłopak. Jedziemy w trójkę w kierunku Cieszyna. Z początku prowadzimy we dwójkę, kolega dwukrotnie miga się od prowadzenia, gdy go wypuszczamy okazuje się, że jest akurat podjazd. Przymulił nas na nim do 10 km/h, zanim go wyprzedziliśmy doszła nas "nasza" grupa. I jedziemy dalej.
Zaczyna się Cieszyn. Jeden naprawdę mocny podjazd, który wychodzi bardzo sprawnie - nie odstajemy od reszty grupy. Dalej jest kilka zjazdów na których z kolei zostajemy odrobinę z tyłu (Hipcia zostaje, ja zwalniam, żeby na nią poczekać, ona zwalnia bo ja zwalniam...) i jako że zostałem na szpicy muszę spawać do grupy i dociągać naszą piątkę maruderów. Udaje się to, na punkt w Zebrzydowicach zajeżdżamy znowu całą grupą (niewiele brakło a byłaby przed nami koncertowa gleba na śliskim asfalcie). Na miejscu - wesele. Jesteśmy atrakcją dla jeszcze trzeźwych weselników.
Łyk kawy, która okazuje się za gorąca, więc ją zostawiam, "pakiet" tym razem w postaci banana z batonem i ruszamy razem z resztą. Banana dojadam na podjeździe.
Zaczyna się robić kałużasto - dopiero co przeszła ulewa. Hipcia nie czuje się pewnie na zjazdach. Zjeżdżamy więc wolniej (razem z częścią grupy, nie wszyscy czują się jak widać świetnie na mokrym), podganiamy na podjazdach.
W Jastrzębiu następuje krytyczny moment wyprawy: do zrobienia jest lewoskręt, po zjeździe. Pierwsza część przejeżdża, ja z zapasem skręcam przed samochodem. Hipcia NIE UMIE skręcać w lewo i zamiast pocisnąć od razu, "na Waxmunda", ryzykując ewentualnie położenie się na mokrym i wszusowanie bokiem pod jadący samochód, decyduje się JAK DZIEWCZYNKA zahamować mijając skrzyżowanie. Samochód widząc wariatów na rowerach na wszelki wypadek hamuje, wykorzystują to chłopaki z tyłu, gonią resztę - zostajemy we dwójkę. Dochodzi wściekła na całe zdarzenie Hipcia, która jeszcze musiała czekać aż pojadą sobie wszystkie samochody - dalej jedziemy sami. Od tego fragmentu mamy sprzeczne zdania, bo ja uważam, że i tak na kolejnych podjazdach by nas urwali, a ona - że spokojnie byśmy się utrzymali. Od tego miejsca, wyjąwszy pojedyncze epizody (i poprzednie z grupą) jedziemy sami.
Jest mokro. Zjazdy Hipcia robi wolno, nie czuje sie na nich pewnie. Powoli zapada zmrok, włączamy lampki, w świetle przejeżdżających samochodów widać jak asfalt schnie. Dwa razy dochodzi nas ktoś, odpoczywa na kole kilka kilometrów (i omija zmiany), po czym wyprzedza i ucieka.
Do punktu "D" dojazd z zaskakującymi progami zwalniającymi. Z jednego próbuję zeskoczyć... no tak, zapomniałem, że mam tę kostkę taką trochę nie bardzo... Na punkcie wita nas okrzyk "O, wreszcie jakaś dziewczyna!". Odbijamy się, pijemy coś i jedziemy dalej, Hipcię chyba kusi obiecany browar na mecie.
Pozostał nocny fragment do Radlina. Jest mokro, ale nie ma wielkich kałuż. O mało co przegapilibyśmy zjazd, dobrze, ze Hipcia zauważyła strzałki na asfalcie (sporo osób tu się nabrało)... na deser dostajemy długi podjazd (z 9% fragmentem; ten podjazd to jedyny fragment paskudnego asfaltu na trasie - na szczęście pod górę) i potem niekończące się 8 km do Radlina.
Na punkcie wita nas... Kurier, który odpuścił dalszą jazdę przed kolejnym maratonem. Odmawiamy miłej pani zupy (a bardzo chciała ją wcisnąć), wciągamy jakieś batony, Hipcia zakłada spodnie i bluzę, ja w związku z tym, że ciągle jadę jeszcze spocony (jest 17 stopni!), biorę bluzę do kieszeni, na wszelki wypadek. W międzyczasie dojeżdża Góral, przebiera się w długie spodnie. Nie czekamy - ruszamy.
Czas: 23:30, średnia - prawie 28 km/h. Teoretycznie jeszcze mieścimy się w czasie na 600. Ale już wiadomo, że lepiej nie będzie.
Drugie kółko
Startujemy po (już) znanych terenach. To paskudna cecha takich pętli - człowiek czeka na kolejne momenty ("kiedy bedzie Jastrzębie", "kiedy będą stawy" itd.) zamiast jechać swoje. Początek idzie dobrze. Na Wiślance dostajemy w twarz olbrzymim wiatrem. Jazda 25 km/h idzie ciężko, bujamy się od 22 do 27 km/h. Po drodze mijamy sporo ustrzelonych jeży (ich liczba zwiększyła sie w stosunku do pierwszego okrążenia). Po niekończącym się odcinku w końcu Ustroń. Tym razem decyduję się zjeść bułkę. Zły pomysł. Sucha jak diabli. Drożdżówkę też zjadam - bez zmian, Sahara. Ruszamy.
Okazuje sie, że wichura szaleje. Nie po nas, na szczęście. Na drodze sporo połamanych gałęzi. Gdy zjeżdża Hipcia wysuwam się z boku i świecę jej dodatkowo Bocialarką. W Zebrzydowicach jesteśmy za chwileczkę. Proszę o powiadomienie poprzedniego punktu o gałęziach na drodze (większość jest na dole zjazdów). Wesele w pełni. Ruszamy.
Zaczyna świtać. Lampki przestają być potrzebne. Robi się chłodniej - aż do 15 stopni. Czyli bluza jest zupełnie zbędna. Długi kawałek do Tworkowa pokonujemy mijając sporo nawalonych weselników spacerujących po wioskach. Na miejscu piję kawę i lecimy na Radlin, po drodze zatrzymani przez rogatki. Ale pociąg nie nadjeżdżał, kierowca autobusu powiedział, że coś mu nie gra, bo stoi już dwadzieścia minut. Przeszliśmy pod - pociąg akurat był kilkaset metrów dalej.
Podjazd idzie tym razem dużo przyjemniej. W Radilnie tym razem decyduję się na zupę, tankujemy co trzeba, zostawiam bluzę i ruszamy. Jest jakoś 6:30.
Trzecie kółko
Początek idzie już "standardowo". Do Wiślanki dojeżdżamy sami, tam dochodzi nas peleton kilku chłopaków, po drodze wzbogacony o "Trójkę", która robiła przerwę żywieniową na stacji benzynowej. Wiatr nie przestał, jedziemy dość wolno. Hipcia mi potem marudziła, że co wyszła na prowadzenie to jakiś dżentelmen wysuwał sie przed nią i troskliwie zasłaniał.
W Ustroniu siadamy, obsługa pyta Hipci o to, gdzie w tak drobnym ciele chowa tyle energii. Chłopaki podpytują ich o to, ile przewagi ma nad kolejną dziewczyną. Wychodzi na to, że niecała godzina.
Ruszamy znowu sami. Wiatr tym razem daje w ryja. Równo i konsekwentnie. Podjazdy są kiepskie, na zjazdach trzeba dokręcać. Do tego włącza się lampa. W Cieszynie zaczynam lać wodę w dziury w kasku. Przed Zebrzydowicami połyka nas "Trójka". Po chwili spotykamy ich na szczycie wzniesienia - jednemu wybuchła opona. Wbijamy na punkt, tam spotykamy kolejnego pechowca, który tym razem nie mial klucza do odkręcenia przedłużki z zawora w dętce. Marudzi, że cisnął dobrze, ale potem przestawił się na jazdę rekreacyjną, bo jak cisnął, to wszyscy jechali, a jak schodził, to nagle peleton jedzie 23 km/h...
Ruszamy. Zostało nam marne 60 km. W słońcu. Teraz mam wodę w obu bidonach. Przydaje się. Już ustaliłem, która dziura w kasku jest najlepsza. Po drodze spotykamy jadące z przeciwka "sto pięćdziesiątki". Mają sesję fotograficzną. Dalej raz się zatrzymujemy - Hipcię jak zawsze bolą plecy, w końcu musi się zatrzymać... Najgorsze, że to kwestia wrodzona, tego nie pomalujesz. Nie skorygujesz, nie naprawisz. Tak będzie i kropka.
W końcu wyprzedza nas "Trójka" z poprawioną oponą. Odłącza się od nich Janusz (imię poznałem dopiero później) i dołącza do nas. Jedziemy spokojnie, cały czas pod wiatr, w Tworkowie robimy przystanek prawie tylko na odbicie, pozostaje ostatnia prosta na Radlin. Ostatnie kilka kilometrów biorę na siebie, niech mam chociaż tę przyjemność dociągnięcia naszej grupki na metę. Lądowanie, odbicie się, fajrant. 13:00 albo coś koło tego.
Pół godziny po nas przyjeżdża Góral Nizinny - niezadowolony z wyniku, na moje brawa zareagował tylko fuknięciem.
Zakończenie
Mieliśmy przygotowaną jeszcze stukilometrówą gminną pętlę po okolicy na wypadek takiej właśnie sytuacji - dojazd o 13:00, siedem godzin przed zakończeniem. Ze względu na upał decyduję się z tego zrezygnować - mam jeszcze do pokonania 400 km samochodem. Na miejscu kąpiemy się, na ławce śpi Wax, który faktycznie pojechał na te 450. Po chwili on wstaje, my przejmujemy miejscówkę i idziemy spać na jakieś dwie godziny. Od meneli odróżniają nas karimaty. Ludzie się nami nie przejmują, wyjąwszy dwie dziewczynki, które rozmawiały szeptem. Ale takim teatralnym.
Wstajemy zbudzeni głośnymi rozmowami. W międzyczasie docierają kolejni, tuż przed limitem dojeżdża Wilk, który zmieścił się na 600 mimo dwóch pechowych awarii.
Decydujemy się poczekać na zakończenie. Zaczyna padać deszcz, potem robi się niezłe pucowanie, idę Hipci i Waxowi po piwo (tak, żeby zmoknąć)... W końcu zaczyna się "ceremonia". Rozdanie pucharków, pamiątek, trochę braw i jeden filmik. Trzeba było od razu jechac i nie czekać - przez to wyruszyliśmy o 21:00, zamiast o 15:00. A powrót był długi, oj długi. I całe szczęście, że nie dokręcaliśmy tej "setki". Wtedy już mógłbym nie wrócić w całości.
Podsumowanie
Założony plan udało się zrealizować. Było mocno, na tyle na ile pozwalał wiatr. Postoje zminimalizowane (ale można jeszcze mniej - zrezygnuję z sikania). Średnia - biorąc pod uwagę profil trasy - słuszna. Czy to jest dobry wynik? Nie wiem - tu niech mi powie ktoś, kto się zna... ja z moim trzecim wyjazdem powyżej czterech stów doświadczenia nie mam by to oceniać; na pewno wyszło dużo lepiej niż na MP.
Sam maraton... nie wiem, czy pojadę za rok. Organizacja była średnia (brakło podkreślenia, które skręty można przegapić nocą), na odprawie podano sporo nieprzyswajalnych informacji, punkty żywieniowe średnie łamane przez kiepskie, zamiast wciągać suchą bułkę z drożdżówką naprawdę wolałbym zjeść jabłko. Poza tym jest tu zasadniczy minus - pętla. Wolę jedną, a dużą.
Hipcia była pierwsza wśród jadących na "450" dziewczyn. Wśród tych na "300" też. O.
Mimo wszystko zabawa była świetna, kolejne doświadczenia zdobyte.
- DST 461.51km
- Czas 17:39
- VAVG 26.15km/h
- VMAX 63.98km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
To ja też wiem, kim jesteście :) Niewiele było kobiet na maratonie. Zgadzam się z Twoimi uwagami- moje relacje są na blogu. http://rozmowki-kobiece.blogspot.com/2014/07/v-slaski-maraton-rowwerowy.html
akacja68 - 17:08 poniedziałek, 7 lipca 2014 | linkuj
A, jeszcze coś: w całej relacji ani razu nie pada słowo "dzida"! Hm...
aard - 17:53 czwartek, 3 lipca 2014 | linkuj
Ładnie daliście czadu! :)
Chociaż zupełnie nie rozumiem, czemu niby było "lepiej niż na MP", skoro z opisu wynika, że było wyraźnie gorzej :P aard - 17:11 czwartek, 3 lipca 2014 | linkuj
Chociaż zupełnie nie rozumiem, czemu niby było "lepiej niż na MP", skoro z opisu wynika, że było wyraźnie gorzej :P aard - 17:11 czwartek, 3 lipca 2014 | linkuj
Relacja super nic dodać nic ująć - też z "trójki" Pozdrawiam
krogulec - 18:59 poniedziałek, 30 czerwca 2014 | linkuj
Jakbyś miał koszulkę BS, to bym poznał hehe pewnie wielu Bikestatowiczów jechało :)
Gratuluję ukończenia, fajny obszerny opis. Jedzenie mogłoby być bardziej urozmaicone, na widok batonów niedobrze mi się robiło momentami. I też się zgodzę - lepiej 1x450, niż 3x150, jeżdżenie w koło jest nudnawe :] gustav - 17:42 poniedziałek, 30 czerwca 2014 | linkuj
Gratuluję ukończenia, fajny obszerny opis. Jedzenie mogłoby być bardziej urozmaicone, na widok batonów niedobrze mi się robiło momentami. I też się zgodzę - lepiej 1x450, niż 3x150, jeżdżenie w koło jest nudnawe :] gustav - 17:42 poniedziałek, 30 czerwca 2014 | linkuj
Gratulacje za maraton! a relację bardzo dobrze się czyta :)
magdullah - 16:25 poniedziałek, 30 czerwca 2014 | linkuj
Ta "Trójka" z wystrzałem w przednim kołem to Ja . Szał że dojechałem ostatnie 60km na z kawałkiem butelki PET i gumy a dziura na 5cm w oponie.
S0MALIA - 15:26 poniedziałek, 30 czerwca 2014 | linkuj
Fajna relacja. Byliście na mecie 2 godziny przede mną, wtedy kiedy i ja planowałem zakończyć :P. A z noclegiem trzeba było się odezwać do mnie, dawałem na forum jakiś czas wcześniej informację. Nocowałem sam w domu gdzie było wolnych chyba z 10 łóżek. Jak byliście tak późno w Radlinie to może udało by się przenocować na dziko.
offensivetomato - 15:08 poniedziałek, 30 czerwca 2014 | linkuj
Szybko to napisałeś! Chyba na kolanie w aucie żeby nie zasnąć:) Mogliście jechać, rzeczywiście koło 15, my byśmy Wam wzięli trofea, a Aga by się chętnie za Hipcię podszyła... Relacja przednia - nie tylko dobrze jeździsz, ale i pióro masz niezłe, trzeba było pójść jednak na jakieś humanistyczne studia.
djtronik - 14:25 poniedziałek, 30 czerwca 2014 | linkuj
szybko relację Naskorbałeś! Zdjęć pewnie nie robiliście. Teraz to tylko BBTour przed Wami :-)
TomliDzons - 13:11 poniedziałek, 30 czerwca 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!