Sobota, 5 lipca 2014
Kategoria > 300km, zaliczając gminy, ze zdjęciem, do czytania
Nad morze! (1)
W planie był odpoczynkowy weekend. W końcu ledwie tydzień temu (naprawdę, to tylko tydzień? Wydawało mi się, że z miesiąc.) wróciliśmy z Radlina, sam nie wypocząłem po całonocnej jeździe i powrocie samochodem. Więc mimo pokus wszelakich zrezygnowaliśmy z ambitnych, całodobowych jazd, ze względu na moją kostkę podarowaliśmy sobie również wspinaczkę w Tatrach.
Postanowiliśmy zrealizować więc plan, który od dawna czekał na swoją kolej - wycieczkę rowerem nad morze, do Kołobrzegu. W sumie to ja proponowałem jednodniówkę z Lublina, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na morze. Sam Kołobrzeg bardzo miło się nam kojarzy z dawnych lat i dawnych wyjazdów, więc akurat była okazja na taką wycieczkę rekreacyjno-wspominkową.
Pogoda miała być świetna (czyt.: cholerny upał), więc spakowaliśmy się naprawdę bardzo lekko, namiot biorąc na wszelki wypadek (w sumie dobrze, że go wzięliśmy, zapomniałem że w lasach mieszkają komary...). Zestaw:
Pobudka o siódmej, szybkie śniadanie, wychodzimy przed blok, wsiadam... szlag. Badziewne gniazdo od Sigmy przestaje działać. Nie wiem, co za baran wpadł na to, by te gniazda łączyć tak słabym lutem, że po trzech założeniach już się rozrywa, ale szlag mnie trafia jak tylko pomyślę. Powrót do domu, kleszcze i naprawiamy.
W końcu wytoczyłem się, ruszamy. Pół godziny po czasie, tuż przed dziewiątą.
Pierwsze kilometry to znana do bólu trasa do NDM. Dość szybko zakładam czapkę, bo mimo wczesnej pory słońce daje o sobie znać, mimo że schowane za chmurami. Dalej trochę mniej znana krajówka na Płock. Jest słonecznie i mam wrażenie, że wcale nie zrobi się chłodniej. W końcu zaczyna się Nieznane - tuż za skrzyżowaniem naszej drogi z "50", w Wyszogrodzie. Pojawiają się też niewielkie pagórki. Wiatr miał wiać stale na północny zachód. Jak łatwo się domyślić - wieje w bok (z południa) albo lekko w twarz.
Gdzieś przed Płockiem robimy przystanek na Orlenie. Parkujemy nasze pojazdy obok komunijnego potwora, który lata świetności ma już za sobą i tradycyjnie wciągamy parówki.
Robi się paskudny upał. Temperatura strasznie nas przymula. W takich chwilach cieszymy się, że wiatr chociaż zabiera nam część tego ukropu. Płock - duży. Rozkopany i duży. Udaje się go sprawnie minąć, a dalej pozostaje tylko coraz bardziej pagórkowata trasa do Dobrzynia nad Wisłą (tylko do granic gminy). Po skręcie na północ robimy przystanek w pierwszej napotkanej wiosce. Do picia można tam kupić tylko wodę, więc kupuję jej 4,5 litra (trzy butelki). Co się zmieściło, to się zmieściło, większość pozostałości się wypiło, a kilka łyków poszło prosto na głowę.
Rozmowa ze sprzedawczynią też z gatunku moich ulubionych: "Państwo jadą skąd?" "Z Warszawy" "Ale mieliście jakieś przystanki?" "No tak, na chwile przed Płockiem na stacji benzynowej" "I tak z Warszawy dzisiaj jedziecie? Ech, młodość...".
Dalej trasa prowadzi przez Lipno, skręcamy tam na Rypin. Jedziemy na północ, więc cień, który mieliśmy jeszcze przed chwilą w lasach, teraz zupełnie znika. Przystanek najakiejś stacji benzynowej, gdzie wciągamy lody, dużo picia i przy okazij definiujemy Idealnie Zimny Posiłek: po jednym gryzie takiego jajka pokrywają się szronem. Niestety, niczego takiego nie mieli w sprzedaży.
Przed Rypinem odbijamy na zachód, tym samym pozbawiając się szans na zaliczenie gminy miejskiej (źle sprawdziliśmy przygotowując wyjazd...). Dalej Hipcia zaczyna coś się dopytywać, bo jej się nie wydaje, żeby trasa prowadziła Właśnie Tak (sama jest jej autorką!). Coś nie pamięta skrętów i zdecydowanie jej nie pasje... Jednak po skręcie na Zbójno zaczyna się zgadzać, że "może" tędy mieliśmy jednak jechać. Temat z marudzeniem powtarzamy przy Golubiu-Dobrzyniu (bo gdzieś tu była droga gminna, którą gdzieś ścinamy). Chciała drogę gminną - dostała drogę gminną. Droga klasy Maratonu Podróżnika, poprowadzona przez lasy. Po chwili, gdy asfalt się poprawił, GPS prowadzi nas na... szutrówkę. No dobrze - jedziemy. Po jakichś trzech kilometrach pojawia się asfalt, ale dzięki tej białej szutrówce mamy na kołach nienaganną, hipsterską stylówę.
Słońce zaczyna się chować, powoli przestaję co i rusz polewać się wodą. W lasach widzimy dwie sarenki (żywe), które stanowiły miłą odmianę po stercie padliny na poboczu (trzy potrącone borsuki!, do tego niezliczona ilość psów, kotów i mniejszych zwierzątek).
W Chełmży na dzień dobry dostajemy fantastyczny, kilometrowy odcinek kostki brukowej. Po takiej jeździe asfalt jest tak cudownie aksamitny...
W samym mieście też staje się to, o co się od dawna prosiłem - jadąc z rozpiętą koszulką prosiłem się, by coś tam wpadło. Wpadło i użarło w plecy. Hipcia nie zdążyła sprawdzić, co to za potwór, poleciał sobie. Stawiam na osę.
Za miastem wyjeżdżamy na krajówkę. "91", z szerokim poboczem i (wreszcie) wiatr w plecy. Robimy po drodze jeszcze jeden przystanek na stacji, jeszcze jedno odbicie na gminę i dzida! Wiatr pomaga, jedzie się świetnie, w okolicach Świecia n. Wisłą mała konsternacja - barany postawiły znak zakazu dla rowerów dotyczący zjazdu na ekspresówkę, ale tak, że obowiązywał również tych, którzy jadą prosto.
Za moment zatrzymujemy się by sprawdzić mapę. Zbliżała się powoli pora szukania miejsca na nocleg, trzeba było ustalić, gdzie można się rozbić, by nie wylądować o północy mając przed sobą 30 km pól. Hipcia celowała w okolice Tucholi. Fajnie się jechało, mogliśmy dalej ciągnąć, ale raz, że to miał być wyjazd rekreacyjny, a dwa, że kolejne lasy pojawiały się za Człuchowem, jakieś 40-50 km dalej. Zdecydowaliśmy się więc nocować bliżej. Przy okazji włączenia telefonu wpadł do mnie sms od Księgowego, który szukał akurat towarzystwa na szosę. W związku z tym, ze uznał, że do Świecia się nie wyrobi, ruszamy dalej, zwłaszcza, że obsiadły nas komary - jesli one faktycznie widzą w podczerwieni, to musieliśmy się rozgrzani świecić jak żarówki. Ściągnęły posiłki chyba z okolicznych miast.
Wkrótce robimy przystanek na stacji, ostatni dzisiaj. Kupujemy coś do zjedzenia na kolację i ostrzeżeni przez obsługę stacji (oni wiedzą, w jakim stanie ludzie tu w sobotę wieczorem przyjeżdżają... - patrząc po towarzystwie na stacji – sama dresiarnia - mogli mieć rację) ruszamy dalej. Mimo wszystko nikt nas nie zabija, chociaż ruch był znaczny, dwóch skarciłem za długie światła Bocialarką (słuchają się, dziady), dojeżdżamy do Bysława, mijamy go i po chwili wjeżdżamy w lasy. Kawałek za jakąś wioską znajdujemy coś równego i wchodzimy.
Rozbijamy samą moskitierę (jakie to szczęście, że mamy samonośny), włazimy do środka. Kolacja, piwo na dobranoc i spanie. Jest na tyle ciepło, że darujemy sobie podkładanie folii NRC, a ja nawet nie próbuję ubierać się cieplej - śpię ubrany na krótko, zawinięty tylko we władkę do śpiwora. Hipcia wolała założyć długie spodnie.
Fotki z wyjazdu.
Postanowiliśmy zrealizować więc plan, który od dawna czekał na swoją kolej - wycieczkę rowerem nad morze, do Kołobrzegu. W sumie to ja proponowałem jednodniówkę z Lublina, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na morze. Sam Kołobrzeg bardzo miło się nam kojarzy z dawnych lat i dawnych wyjazdów, więc akurat była okazja na taką wycieczkę rekreacyjno-wspominkową.
Pogoda miała być świetna (czyt.: cholerny upał), więc spakowaliśmy się naprawdę bardzo lekko, namiot biorąc na wszelki wypadek (w sumie dobrze, że go wzięliśmy, zapomniałem że w lasach mieszkają komary...). Zestaw:
- namiot,
- folia NRC (jako karimata),
- dwie bawełniane wkładki do śpiworów (jako śpiwory),
- długa bluza i spodnie dla H.,
- długa bluza i nogawki dla mnie (ewentualnie na noc)
- trochę narzędzi.
Pobudka o siódmej, szybkie śniadanie, wychodzimy przed blok, wsiadam... szlag. Badziewne gniazdo od Sigmy przestaje działać. Nie wiem, co za baran wpadł na to, by te gniazda łączyć tak słabym lutem, że po trzech założeniach już się rozrywa, ale szlag mnie trafia jak tylko pomyślę. Powrót do domu, kleszcze i naprawiamy.
W końcu wytoczyłem się, ruszamy. Pół godziny po czasie, tuż przed dziewiątą.
Pierwsze kilometry to znana do bólu trasa do NDM. Dość szybko zakładam czapkę, bo mimo wczesnej pory słońce daje o sobie znać, mimo że schowane za chmurami. Dalej trochę mniej znana krajówka na Płock. Jest słonecznie i mam wrażenie, że wcale nie zrobi się chłodniej. W końcu zaczyna się Nieznane - tuż za skrzyżowaniem naszej drogi z "50", w Wyszogrodzie. Pojawiają się też niewielkie pagórki. Wiatr miał wiać stale na północny zachód. Jak łatwo się domyślić - wieje w bok (z południa) albo lekko w twarz.
Gdzieś przed Płockiem robimy przystanek na Orlenie. Parkujemy nasze pojazdy obok komunijnego potwora, który lata świetności ma już za sobą i tradycyjnie wciągamy parówki.
Robi się paskudny upał. Temperatura strasznie nas przymula. W takich chwilach cieszymy się, że wiatr chociaż zabiera nam część tego ukropu. Płock - duży. Rozkopany i duży. Udaje się go sprawnie minąć, a dalej pozostaje tylko coraz bardziej pagórkowata trasa do Dobrzynia nad Wisłą (tylko do granic gminy). Po skręcie na północ robimy przystanek w pierwszej napotkanej wiosce. Do picia można tam kupić tylko wodę, więc kupuję jej 4,5 litra (trzy butelki). Co się zmieściło, to się zmieściło, większość pozostałości się wypiło, a kilka łyków poszło prosto na głowę.
Rozmowa ze sprzedawczynią też z gatunku moich ulubionych: "Państwo jadą skąd?" "Z Warszawy" "Ale mieliście jakieś przystanki?" "No tak, na chwile przed Płockiem na stacji benzynowej" "I tak z Warszawy dzisiaj jedziecie? Ech, młodość...".
Dalej trasa prowadzi przez Lipno, skręcamy tam na Rypin. Jedziemy na północ, więc cień, który mieliśmy jeszcze przed chwilą w lasach, teraz zupełnie znika. Przystanek najakiejś stacji benzynowej, gdzie wciągamy lody, dużo picia i przy okazij definiujemy Idealnie Zimny Posiłek: po jednym gryzie takiego jajka pokrywają się szronem. Niestety, niczego takiego nie mieli w sprzedaży.
Przed Rypinem odbijamy na zachód, tym samym pozbawiając się szans na zaliczenie gminy miejskiej (źle sprawdziliśmy przygotowując wyjazd...). Dalej Hipcia zaczyna coś się dopytywać, bo jej się nie wydaje, żeby trasa prowadziła Właśnie Tak (sama jest jej autorką!). Coś nie pamięta skrętów i zdecydowanie jej nie pasje... Jednak po skręcie na Zbójno zaczyna się zgadzać, że "może" tędy mieliśmy jednak jechać. Temat z marudzeniem powtarzamy przy Golubiu-Dobrzyniu (bo gdzieś tu była droga gminna, którą gdzieś ścinamy). Chciała drogę gminną - dostała drogę gminną. Droga klasy Maratonu Podróżnika, poprowadzona przez lasy. Po chwili, gdy asfalt się poprawił, GPS prowadzi nas na... szutrówkę. No dobrze - jedziemy. Po jakichś trzech kilometrach pojawia się asfalt, ale dzięki tej białej szutrówce mamy na kołach nienaganną, hipsterską stylówę.
Słońce zaczyna się chować, powoli przestaję co i rusz polewać się wodą. W lasach widzimy dwie sarenki (żywe), które stanowiły miłą odmianę po stercie padliny na poboczu (trzy potrącone borsuki!, do tego niezliczona ilość psów, kotów i mniejszych zwierzątek).
W Chełmży na dzień dobry dostajemy fantastyczny, kilometrowy odcinek kostki brukowej. Po takiej jeździe asfalt jest tak cudownie aksamitny...
W samym mieście też staje się to, o co się od dawna prosiłem - jadąc z rozpiętą koszulką prosiłem się, by coś tam wpadło. Wpadło i użarło w plecy. Hipcia nie zdążyła sprawdzić, co to za potwór, poleciał sobie. Stawiam na osę.
Za miastem wyjeżdżamy na krajówkę. "91", z szerokim poboczem i (wreszcie) wiatr w plecy. Robimy po drodze jeszcze jeden przystanek na stacji, jeszcze jedno odbicie na gminę i dzida! Wiatr pomaga, jedzie się świetnie, w okolicach Świecia n. Wisłą mała konsternacja - barany postawiły znak zakazu dla rowerów dotyczący zjazdu na ekspresówkę, ale tak, że obowiązywał również tych, którzy jadą prosto.
Za moment zatrzymujemy się by sprawdzić mapę. Zbliżała się powoli pora szukania miejsca na nocleg, trzeba było ustalić, gdzie można się rozbić, by nie wylądować o północy mając przed sobą 30 km pól. Hipcia celowała w okolice Tucholi. Fajnie się jechało, mogliśmy dalej ciągnąć, ale raz, że to miał być wyjazd rekreacyjny, a dwa, że kolejne lasy pojawiały się za Człuchowem, jakieś 40-50 km dalej. Zdecydowaliśmy się więc nocować bliżej. Przy okazji włączenia telefonu wpadł do mnie sms od Księgowego, który szukał akurat towarzystwa na szosę. W związku z tym, ze uznał, że do Świecia się nie wyrobi, ruszamy dalej, zwłaszcza, że obsiadły nas komary - jesli one faktycznie widzą w podczerwieni, to musieliśmy się rozgrzani świecić jak żarówki. Ściągnęły posiłki chyba z okolicznych miast.
Wkrótce robimy przystanek na stacji, ostatni dzisiaj. Kupujemy coś do zjedzenia na kolację i ostrzeżeni przez obsługę stacji (oni wiedzą, w jakim stanie ludzie tu w sobotę wieczorem przyjeżdżają... - patrząc po towarzystwie na stacji – sama dresiarnia - mogli mieć rację) ruszamy dalej. Mimo wszystko nikt nas nie zabija, chociaż ruch był znaczny, dwóch skarciłem za długie światła Bocialarką (słuchają się, dziady), dojeżdżamy do Bysława, mijamy go i po chwili wjeżdżamy w lasy. Kawałek za jakąś wioską znajdujemy coś równego i wchodzimy.
Rozbijamy samą moskitierę (jakie to szczęście, że mamy samonośny), włazimy do środka. Kolacja, piwo na dobranoc i spanie. Jest na tyle ciepło, że darujemy sobie podkładanie folii NRC, a ja nawet nie próbuję ubierać się cieplej - śpię ubrany na krótko, zawinięty tylko we władkę do śpiwora. Hipcia wolała założyć długie spodnie.
Fotki z wyjazdu.
- DST 353.85km
- Czas 12:32
- VAVG 28.23km/h
- VMAX 54.82km/h
- Podjazdy 1682m
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Gratulacje!
Świetny ten dystrybutor. :) Idę o zakład, że miał słynny napis: "Przed rozpoczęciem tankowania liczydło winno wskazywać zero". ;) michuss - 13:17 piątek, 11 lipca 2014 | linkuj
Świetny ten dystrybutor. :) Idę o zakład, że miał słynny napis: "Przed rozpoczęciem tankowania liczydło winno wskazywać zero". ;) michuss - 13:17 piątek, 11 lipca 2014 | linkuj
"obok komunijnego potwora, który lata świetności ma już za sobą" - niektórzy identycznym sprzętem śmigają teraz więcej niż 15 lat temu. Np. 230 w środku Zimy. ;)
I jakiż on komunijny, jak ma 26" koła? ;p
Średnia prędkość znów pognębiła, zwłaszcza w kontekście bagaży, gorąca i dystansu... mors - 19:17 czwartek, 10 lipca 2014 | linkuj
I jakiż on komunijny, jak ma 26" koła? ;p
Średnia prędkość znów pognębiła, zwłaszcza w kontekście bagaży, gorąca i dystansu... mors - 19:17 czwartek, 10 lipca 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!