Sobota, 8 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 1
Od dłuższej chwili mieliśmy plan by
wybrać się i odwiedzić ostatnie z województw nietkniętych naszym kołem
- Lubuskie. Gdy Hipcia stworzyła trasę, jeden rzut oka wystarczył mi
by stwierdzić, że będzie ciekawie. Bardzo ciekawie.
Całość miała zająć tylko czterech dni, więc spakowaliśmy się oszczędnie - ja zabrałem dwie duże sakwy Crosso, Hipcia dwie małe plus worek zawierający namiot. Prawie że na lekko, ale jednak sakwiarsko.
Pobudka nastąpiła rano. Nad ranem. Czort wie kiedy. Było ciemno. Zabraliśmy już przygotowane rowery i po chwili staliśmy na rozjaśniającym się w blasku świtu peronie szóstym na Zachodniej ładując się do BWE. Piękny, bezprzedziałowy wagon, rowery podwieszone, po chwili już staraliśmy się dospać ile się da przed startem; skutecznie w tym przeszkadzał nam maszynista, który trąbił na każdym przejeździe, a siedzieliśmy w pierwszym wagonie za lokomotywą...
Konin. Wysiadka, pakowanie, start. Jest raczej chłodno, trochę mgliście, bardzo jesiennie, ale przynajmniej bezwietrznie. Zasuwaliśmy więc przed siebie bez zatrzymania... prawie. Pierwszy przystanek był po czterdziestu kilometrach, bo zaczęło padać. Przestało kilkanaście minut później, oczywiście.
Droga prowadzi slalomem po gminach, jak zawsze. Trochę niepokoju wprowadza gmina Żnin, bo przejeżdżamy tuż obok jej granicy. Wyraźnie obok. A odbitki nie ma. Na szczęście po chwili zauważam, że kilkanaście kilometrów dalej przecinamy jej teren. Hipcia o wszystko zadbała.
Jedzie się bardzo dobrze; prawie w ogóle nie zsiadamy z rowerów, do tego droga jest puszczona tak kapitalnie, że wiedzie głównie drogami wojewódzkimi i powiatowymi, w otoczeniu pól i małych wiosek i miejscowości, ruchu prawie w ogóle nie ma. Asfalt też nie jest najgorszy, z wyjątkiem jednego fragmentu, gdzie ślad puścił nas polną drogą. Ale tu Hipcia była bardzo dzielna i nawet nie marudziła.
Pogoda dopisuje, po porannych mgłach i deszczu nie ma ani śladu. Jest w miarę ciepło, przyjemnie świeci słońce. Jednym zdaniem: piękna jesienna aura. Po drodze widzieliśmy cały czas mijały nas całe stada odlatujących kaczek i innych ptaszysk formujących kapitalne klucze, do tego na jednym z pól do odlotu przygotowywały się łabędzie.
Do dwusetnego kilometra docieramy z mniej niż godziną przystanków (oczywiście na Orlenach, wówczas to odkryliśmy konkurencję dla parówek – ichnie muffinki i oponki); wtedy też - w Chocieży - robimy dłuższą przerwę na zakupy. Idzie na nie Hipcia, ja cierpliwie czekam przy rowerach. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy dalej.
Hipcia po zakupach wysnuła taką oto refleksję: mimo że od Bałkanów minęło już sporo czasu, to jednak nadal jadąc rowerem przez Polskę ciężko się przestawić na to, że jesteśmy w Polsce i nie potrzebujemy studiować etykietek, jak również na to, że nie trzeba kupować na zapas, bo wiadomo, że niedługo trafi się kolejny sklep.
Momentalnie zrobiło się chłodno, po zachodzie temperatura zaczęła szybko spadać, w lasach pojawiły się gęste mgły. Przed Czarnkowem podarowaliśmy sobie kiepską rowerówkę i ruszyliśmy łamać zakazy ruchu rowerowego. Na trzech kilometrach wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów.
W Czarnkowie przecięliśmy Noteć (pierwszy ale nie ostatni raz), po czym ruszyliśmy w kierunku Wielenia. Droga prowadziła dalej przez lasy, zrobiło się naprawdę klimatycznie, mgliście i coraz bardziej zimno (momentami spadało już do zera, co najbardziej odczuwała Hipcia). W okolicach Wielenia zacząłem analizować GPS-a, szukając lasów. Trochę się machnąłem w obliczeniach - kolejne lasy wyliczyłem za 25 km (były za 15), wskutek czego weszliśmy w las jeszcze przed Drawskiem, tym samym nie przekraczając 300 km. Postanowiliśmy jakoś z tym żyć.
Z trudem znaleźliśmy ciekawy i równy fragment lasu, rozbiliśmy namiot i wskoczyliśmy w śpiwory. Uwielbiam puch - ciepło robi się momentalnie.
Galeria.
Całość miała zająć tylko czterech dni, więc spakowaliśmy się oszczędnie - ja zabrałem dwie duże sakwy Crosso, Hipcia dwie małe plus worek zawierający namiot. Prawie że na lekko, ale jednak sakwiarsko.
Pobudka nastąpiła rano. Nad ranem. Czort wie kiedy. Było ciemno. Zabraliśmy już przygotowane rowery i po chwili staliśmy na rozjaśniającym się w blasku świtu peronie szóstym na Zachodniej ładując się do BWE. Piękny, bezprzedziałowy wagon, rowery podwieszone, po chwili już staraliśmy się dospać ile się da przed startem; skutecznie w tym przeszkadzał nam maszynista, który trąbił na każdym przejeździe, a siedzieliśmy w pierwszym wagonie za lokomotywą...
Konin. Wysiadka, pakowanie, start. Jest raczej chłodno, trochę mgliście, bardzo jesiennie, ale przynajmniej bezwietrznie. Zasuwaliśmy więc przed siebie bez zatrzymania... prawie. Pierwszy przystanek był po czterdziestu kilometrach, bo zaczęło padać. Przestało kilkanaście minut później, oczywiście.
Droga prowadzi slalomem po gminach, jak zawsze. Trochę niepokoju wprowadza gmina Żnin, bo przejeżdżamy tuż obok jej granicy. Wyraźnie obok. A odbitki nie ma. Na szczęście po chwili zauważam, że kilkanaście kilometrów dalej przecinamy jej teren. Hipcia o wszystko zadbała.
Jedzie się bardzo dobrze; prawie w ogóle nie zsiadamy z rowerów, do tego droga jest puszczona tak kapitalnie, że wiedzie głównie drogami wojewódzkimi i powiatowymi, w otoczeniu pól i małych wiosek i miejscowości, ruchu prawie w ogóle nie ma. Asfalt też nie jest najgorszy, z wyjątkiem jednego fragmentu, gdzie ślad puścił nas polną drogą. Ale tu Hipcia była bardzo dzielna i nawet nie marudziła.
Pogoda dopisuje, po porannych mgłach i deszczu nie ma ani śladu. Jest w miarę ciepło, przyjemnie świeci słońce. Jednym zdaniem: piękna jesienna aura. Po drodze widzieliśmy cały czas mijały nas całe stada odlatujących kaczek i innych ptaszysk formujących kapitalne klucze, do tego na jednym z pól do odlotu przygotowywały się łabędzie.
Do dwusetnego kilometra docieramy z mniej niż godziną przystanków (oczywiście na Orlenach, wówczas to odkryliśmy konkurencję dla parówek – ichnie muffinki i oponki); wtedy też - w Chocieży - robimy dłuższą przerwę na zakupy. Idzie na nie Hipcia, ja cierpliwie czekam przy rowerach. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy dalej.
Hipcia po zakupach wysnuła taką oto refleksję: mimo że od Bałkanów minęło już sporo czasu, to jednak nadal jadąc rowerem przez Polskę ciężko się przestawić na to, że jesteśmy w Polsce i nie potrzebujemy studiować etykietek, jak również na to, że nie trzeba kupować na zapas, bo wiadomo, że niedługo trafi się kolejny sklep.
Momentalnie zrobiło się chłodno, po zachodzie temperatura zaczęła szybko spadać, w lasach pojawiły się gęste mgły. Przed Czarnkowem podarowaliśmy sobie kiepską rowerówkę i ruszyliśmy łamać zakazy ruchu rowerowego. Na trzech kilometrach wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów.
W Czarnkowie przecięliśmy Noteć (pierwszy ale nie ostatni raz), po czym ruszyliśmy w kierunku Wielenia. Droga prowadziła dalej przez lasy, zrobiło się naprawdę klimatycznie, mgliście i coraz bardziej zimno (momentami spadało już do zera, co najbardziej odczuwała Hipcia). W okolicach Wielenia zacząłem analizować GPS-a, szukając lasów. Trochę się machnąłem w obliczeniach - kolejne lasy wyliczyłem za 25 km (były za 15), wskutek czego weszliśmy w las jeszcze przed Drawskiem, tym samym nie przekraczając 300 km. Postanowiliśmy jakoś z tym żyć.
Z trudem znaleźliśmy ciekawy i równy fragment lasu, rozbiliśmy namiot i wskoczyliśmy w śpiwory. Uwielbiam puch - ciepło robi się momentalnie.
Galeria.
- DST 296.46km
- Czas 13:37
- VAVG 21.77km/h
- Podjazdy 890m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Dzień pierwszy był umiarkowanie lubuski. Mówiąc dosadnie, to nawet wcale.
mors - 21:52 czwartek, 20 listopada 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!