Poniedziałek, 10 listopada 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 3
Pobudka, wstawać, ruszać. Dziś sprawdziłem
czas - od wstania do pchnięcia roweru minęło 40-45 minut. Poranek był
nawet ciepły, mglisty i wilgotny. Hipcia cieszyła się, bo w końcu prognozy
zapowiadały na ten dzień około 15 stopni. Żadne z nas w to nie wierzyło,
ale zawsze można sobie z tego żartować.
Hipcia od rana powtarzała, że dzisiaj na pewno musimy odbić wczorajsze straty, nie pozostało mi nic, jak potraktować te pogróżki poważnie i przygotować się na jazdę do późna.
W momencie startu małe zaskoczenie: nie działa mój licznik. Szybkie próby uruchomienia nie dały rezultatu, ustaliliśmy za to, że problemem jest gniazdo. Trudno - mam GPS-a.
Po sieknięciu okolicznych gmin zahaczyliśmy o Gorzów, przewieźliśmy się tamtejszymi DDR-ami i ruszyliśmy DK 22 w kierunku południa. A potem zachodu, przez lasy. Drogowskaz "Berlin 136" trochę nas zaskoczył. Asfalt super, wiadomo, trza Niemcom pokazać, że u nas też są dobre drogi, niestety wystarczyło skręcić na południe, w drogę wojewódzką, aby od razu pojawiły się dziury. Wkrótce słońce postanowiło się z nami przywitać i pogrzało. Efekt był taki, że 40 km do Sulęcina jechałem cały spocony, w kurtce przeciwdeszczowej, bo Hipcia kategorycznie zakazała jakichkolwiek zatrzymań. Po drodze zrobiliśmy dwie próby zaliczenia (przez las) gminy Ośno Lubuskie... bezowocnie. Trzeba by było pchać się na rympał przez krzaki, z daleka od drogi, co nie dawało gwarancji, że do gminy wjedziemy... a to jest warunkiem zaliczenia gminy.
Przez Sulęcin przepchnęliśmy się w sporym ruchu samochodowym, robiąc dodatkowy postój na żarcie na Orlenie. Opchaliśmy się jak zwierzęta (muffinek już nie wcisnęliśmy, będą na później). Było na tyle ciepło, że można było jechać w samej bluzie i cienkich rękawiczkach. Hipcia nawet założyła okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze tylko szybkie smarowanie łańcuchów, nic bardziej mnie nie denerwuje niż piszczący łańcuch. I dalej w drogę! Od razu się lepiej jechało.
Długa trasa wzdłuż jednostki wojskowej, gdzie ciągle pisano o "ostrym strzelaniu" i grożono śmiercią... skojarzyło się nam to z trasą po Bośni i Hercegowinie. Ileż świata można zobaczyć w jednym województwie!
Zaczęły się też lekkie podjazdy. Mimo, że słońce, które tylko na chwilę raczyło nam przyświecić już się schowało, a asfalt miejscami był dziurawy i nierówny jechało się dziwnie dobrze. Na głowami kilka razy przeleciało nam stado łabędzi.
Wszystkie wioski były "wyposażone" w obowiązkowe pakiety plakatów i inszych takich. Mordy polityków przyświecały z każdej strony. Wygrało jednak hasło bynajmniej nie wyborcze, wypisane sprejem na przystanku. "SZATAN WÓDKA CZOŁGI". Wygrywa wszystko.
Wiatr oczywiście piłował w twarz, dał sobie spokój dopiero w okolicach Międzyrzecza, gdzie odbiliśmy na południe (trasa wiodła pętlą otaczającą okolice Świebodzina). Na chwilę zawitaliśmy w województwie Wielkopolskim, po czym wróciliśmy do Lubuskiego - w okolice Zbąszynka. Tam też zrobiliśmy kolejny postój na Orlenie - tym razem po 90 kilometrach. Coś do picia, coś do żarcia, szybkie ubranie (niestety wiatr i powolny zmrok mocno obniżyły temperaturę, która w ciągu dnia osiągnęła nie-bo-tycz-ną wartość 14 stopni) i po chwili już ruszamy. O zmroku dotarliśmy do Kargowej, gdzie odbiliśmy na zachód. Można było przypuszczać, że wiatr będzie w plecy. Bywał, nie był.
Krajówką dojechaliśmy do Sulechowa, szczęśliwie nie psując zbytnio krwi kierowcom TIR-ów, zresztą ruch był niewielki W samym Sulechowie ustaliliśmy, że przed zamknięciem powinniśmy zdążyć do sklepu do Krosna Odrzańskiego, tym samym robiąc jedne z najpóźniejszych planowych zakupów w historii naszego szlajania się po Polsce. Za Sulechowem przywitała nas "droga wojewódzka" - asfaltu na półtora samochodu, reszta to utwardzony, nierówny szuter. Mijanie się z samochodami bywało więc bardzo bliskie, chociaż kierowcy też wykazywali się wielką wolą współpracy i zawsze zwalniali do bezpiecznej prędkości, sami też zjeżdżali na część jezdni pozbawioną asfaltu. Widział ktoś coś takiego w Polsce?!
Nie potrzebowałem GPS-a, żeby się dowiedzieć, że zbliżamy się do Odry. Temperatura momentalnie spadła, zrobiło się wilgotno i mgliście. Nad głowami przyświecały nam gwiazdy, droga prowadziła przez las, poprzetykany od czasu do czasu mały wioskami o nazwach zaczynających się w większości przypadków na literę B.
Do Krosna wjechaliśmy ok 21:00. Nasze pierwsze zakupy w Netto. Żeby nie marznąc tracić ciepła na zewnątrz wprowadziliśmy rowery do środka. Ja stałem przy rowerach i zajmowałem się lampieniem się w mapę, Hipcia buszowała między półkami zdobywając pożywienie. Na miejscu zjedliśmy jeszcze wczesną kolację (jakieś zdechłe drożdżówki) i ruszyliśmy przed siebie - w końcu do mety mieliśmy jeszcze sporo kilometrów.
Z Krosna wyjechaliśmy krajówką, potem skręciliśmy w puściutką, ładnie wyasfaltowaną wojewódzką. Nic tamtędy nie jeździło, cały czas tylko lasy, spokój, czasem niewielki podjazd. W kilku napotkanych miejscowościach trafiliśmy na bruk, w tym jeden trzykilometrowy kawałek, który wytrząsł nam chyba wszystko, co mieliśmy w mózgach.
Dostaliśmy też w nagrodę zjazd do Nowogrodu Bobrzańskiego, machnęliśmy sobie podjazd, przekroczyliśmy Bóbr i wjechaliśmy w kolejne lasy. Jako że GPS wskazywał, że aż do Żarów będą, ale nie lasy, tylko laski, weszliśmy sobie w najbliższy duży las, na wygodny mech i tam, z dala od drogi rozłożyliśmy namiot. Miękko było. Do tego miejscami ziemia była rozkopana, widać, że trafiliśmy na miejsce bytowania dziczków. Niestety żaden w nocy nie chciał nas odwiedzić.
Galeria.
Hipcia od rana powtarzała, że dzisiaj na pewno musimy odbić wczorajsze straty, nie pozostało mi nic, jak potraktować te pogróżki poważnie i przygotować się na jazdę do późna.
W momencie startu małe zaskoczenie: nie działa mój licznik. Szybkie próby uruchomienia nie dały rezultatu, ustaliliśmy za to, że problemem jest gniazdo. Trudno - mam GPS-a.
Po sieknięciu okolicznych gmin zahaczyliśmy o Gorzów, przewieźliśmy się tamtejszymi DDR-ami i ruszyliśmy DK 22 w kierunku południa. A potem zachodu, przez lasy. Drogowskaz "Berlin 136" trochę nas zaskoczył. Asfalt super, wiadomo, trza Niemcom pokazać, że u nas też są dobre drogi, niestety wystarczyło skręcić na południe, w drogę wojewódzką, aby od razu pojawiły się dziury. Wkrótce słońce postanowiło się z nami przywitać i pogrzało. Efekt był taki, że 40 km do Sulęcina jechałem cały spocony, w kurtce przeciwdeszczowej, bo Hipcia kategorycznie zakazała jakichkolwiek zatrzymań. Po drodze zrobiliśmy dwie próby zaliczenia (przez las) gminy Ośno Lubuskie... bezowocnie. Trzeba by było pchać się na rympał przez krzaki, z daleka od drogi, co nie dawało gwarancji, że do gminy wjedziemy... a to jest warunkiem zaliczenia gminy.
Przez Sulęcin przepchnęliśmy się w sporym ruchu samochodowym, robiąc dodatkowy postój na żarcie na Orlenie. Opchaliśmy się jak zwierzęta (muffinek już nie wcisnęliśmy, będą na później). Było na tyle ciepło, że można było jechać w samej bluzie i cienkich rękawiczkach. Hipcia nawet założyła okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze tylko szybkie smarowanie łańcuchów, nic bardziej mnie nie denerwuje niż piszczący łańcuch. I dalej w drogę! Od razu się lepiej jechało.
Długa trasa wzdłuż jednostki wojskowej, gdzie ciągle pisano o "ostrym strzelaniu" i grożono śmiercią... skojarzyło się nam to z trasą po Bośni i Hercegowinie. Ileż świata można zobaczyć w jednym województwie!
Zaczęły się też lekkie podjazdy. Mimo, że słońce, które tylko na chwilę raczyło nam przyświecić już się schowało, a asfalt miejscami był dziurawy i nierówny jechało się dziwnie dobrze. Na głowami kilka razy przeleciało nam stado łabędzi.
Wszystkie wioski były "wyposażone" w obowiązkowe pakiety plakatów i inszych takich. Mordy polityków przyświecały z każdej strony. Wygrało jednak hasło bynajmniej nie wyborcze, wypisane sprejem na przystanku. "SZATAN WÓDKA CZOŁGI". Wygrywa wszystko.
Wiatr oczywiście piłował w twarz, dał sobie spokój dopiero w okolicach Międzyrzecza, gdzie odbiliśmy na południe (trasa wiodła pętlą otaczającą okolice Świebodzina). Na chwilę zawitaliśmy w województwie Wielkopolskim, po czym wróciliśmy do Lubuskiego - w okolice Zbąszynka. Tam też zrobiliśmy kolejny postój na Orlenie - tym razem po 90 kilometrach. Coś do picia, coś do żarcia, szybkie ubranie (niestety wiatr i powolny zmrok mocno obniżyły temperaturę, która w ciągu dnia osiągnęła nie-bo-tycz-ną wartość 14 stopni) i po chwili już ruszamy. O zmroku dotarliśmy do Kargowej, gdzie odbiliśmy na zachód. Można było przypuszczać, że wiatr będzie w plecy. Bywał, nie był.
Krajówką dojechaliśmy do Sulechowa, szczęśliwie nie psując zbytnio krwi kierowcom TIR-ów, zresztą ruch był niewielki W samym Sulechowie ustaliliśmy, że przed zamknięciem powinniśmy zdążyć do sklepu do Krosna Odrzańskiego, tym samym robiąc jedne z najpóźniejszych planowych zakupów w historii naszego szlajania się po Polsce. Za Sulechowem przywitała nas "droga wojewódzka" - asfaltu na półtora samochodu, reszta to utwardzony, nierówny szuter. Mijanie się z samochodami bywało więc bardzo bliskie, chociaż kierowcy też wykazywali się wielką wolą współpracy i zawsze zwalniali do bezpiecznej prędkości, sami też zjeżdżali na część jezdni pozbawioną asfaltu. Widział ktoś coś takiego w Polsce?!
Nie potrzebowałem GPS-a, żeby się dowiedzieć, że zbliżamy się do Odry. Temperatura momentalnie spadła, zrobiło się wilgotno i mgliście. Nad głowami przyświecały nam gwiazdy, droga prowadziła przez las, poprzetykany od czasu do czasu mały wioskami o nazwach zaczynających się w większości przypadków na literę B.
Do Krosna wjechaliśmy ok 21:00. Nasze pierwsze zakupy w Netto. Żeby nie marznąc tracić ciepła na zewnątrz wprowadziliśmy rowery do środka. Ja stałem przy rowerach i zajmowałem się lampieniem się w mapę, Hipcia buszowała między półkami zdobywając pożywienie. Na miejscu zjedliśmy jeszcze wczesną kolację (jakieś zdechłe drożdżówki) i ruszyliśmy przed siebie - w końcu do mety mieliśmy jeszcze sporo kilometrów.
Z Krosna wyjechaliśmy krajówką, potem skręciliśmy w puściutką, ładnie wyasfaltowaną wojewódzką. Nic tamtędy nie jeździło, cały czas tylko lasy, spokój, czasem niewielki podjazd. W kilku napotkanych miejscowościach trafiliśmy na bruk, w tym jeden trzykilometrowy kawałek, który wytrząsł nam chyba wszystko, co mieliśmy w mózgach.
Dostaliśmy też w nagrodę zjazd do Nowogrodu Bobrzańskiego, machnęliśmy sobie podjazd, przekroczyliśmy Bóbr i wjechaliśmy w kolejne lasy. Jako że GPS wskazywał, że aż do Żarów będą, ale nie lasy, tylko laski, weszliśmy sobie w najbliższy duży las, na wygodny mech i tam, z dala od drogi rozłożyliśmy namiot. Miękko było. Do tego miejscami ziemia była rozkopana, widać, że trafiliśmy na miejsce bytowania dziczków. Niestety żaden w nocy nie chciał nas odwiedzić.
Galeria.
- DST 240.37km
- Czas 12:49
- VAVG 18.75km/h
- Podjazdy 777m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Niestety, zupełnie nie podzielam opinii Michussa - opis niemal nie zawiera wartości poznawczych, w dodatku socjologiczne interpretacje oceniam jako chybione - ot, chociażby, że tu się ustępuje na wąskiej drodze. Prawdopodobnie to przez obecność kobiety i /lub Wasze szeroko sterczące bagaże. Jako że nie jeżdżę z dużym bagażem ani nie jestem kobietą, to dziesiątki razy uciekałem do rowów przed ślepcami i psychopatami.
mors - 22:41 czwartek, 20 listopada 2014 | linkuj
Napiszę tutaj, ale dotyczy całości - świetnie się czyta te lubuskie wojaże :)
Z haseł wyborczych najgłupsze widziałem w Trzebiatowie przed wyborami do europarlamentu. Dumna morda, a nad nią napis "Zaproszę Europę do nas". Ależ durne... michuss - 08:02 środa, 19 listopada 2014 | linkuj
Z haseł wyborczych najgłupsze widziałem w Trzebiatowie przed wyborami do europarlamentu. Dumna morda, a nad nią napis "Zaproszę Europę do nas". Ależ durne... michuss - 08:02 środa, 19 listopada 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!