Środa, 10 grudnia 2014
Kategoria do czytania, > 50 km, transport
Mieszkać sobie pod Warszawą, w małym domku
No, to by było fajne. Domek głęboko w lesie schowany, cisza, spokój i kilometry trzaskane codziennie na trasie wioseczka-Stolica. Już nie jestem przekonany do tego pomysłu.
Po kolei: powrót z pracy był standardowy. Standardowy z dokładnością do tradycyjnego kretyna, który usiłował mnie rozjechać. Na szczęście byłem na to przygotowany.
Rano wstałem o 6:00 i stwierdziłem, że jest dobry dzień. Raz, że środa rano to jest ten dzień w tygodniu kiedy jestem najbardziej wypoczęty po wszystkich treningach, a dwa, że juz mnie ciekawość zjadała. Za oknem była mgła, więc podkradłem Hipci Wally'ego z szosy, założyłem i ruszyłem na moją czasówkę.
Cel był prosty: krótka rozgrzewka, a potem 30 minut zasuwania aż do wyplucia płuc, tak przynajmniej radzi pan Friel, a szczegółowo ktoś to opisał tutaj. Trasa miała być długa, ładna i prosta, bez zatrzymań, dlatego postanowiłem pojechać na zachód, zrobić pętlę i skończyć test jakieś 8 km od pracy.
Ruszyłem. Rozgrzałem się na dwu-trzykilometrowym odcinku do drugich świateł tuż za Warszawą, włączyłem pulsometr i wio! Prrrrrrrrr! Cholera, tu są jeszcze jedne światła?! Zatrzymałem się, zresetowałem urządzenia i po otrzymaniu zielonego pognałem przed siebie.
Nigdy się nie ścigam na takim poziomie wysiłku, więc było to dla mnie całkowicie nowe doświadczenie; zastanawiałem się, czy uda mi się dobrze trafić z przyłożonym wysiłkiem i nie zdechnąć, albo nie zakończyć zbyt wyluzowanym. Prędkość była z tych raczej zabawnych, bo ledwo 32-34 km/h, ale należy tu dodać, że jechałem crossem, do tego z klamotami w sakwie i koniecznie w pozycji pionowej (podobno lemondka podnosi tętno). Pędziłem sobie wpatrzony w asfalt przed sobą, wiedziałem, że dobrze trafię z godziną, bo o tej porze ruch jest w stronę Warszawy, czyli tych jadących w moją stronę powinno być niewielu.
Rondo w Babicach mnie zaskoczyło. Nie wiedziałem kiedy się toto przede mną pojawiło. Udało się przez nie przejechać bez zatrzymania, bo akurat było pusto. Chwilę później odbiłem pierwsze 10 minut i zaczęła się decydująca próba. Droga iskrzyła się w świetle samochodów, słońce niespiesznie wstawało, przypuszczałem, że może być ślisko, ale dopiero widok czterech parami przytulonych do siebie samochodów uświadomił mi, że faktycznie, nawierzchnia może nie być z tych optymalnych. Brałem to pod uwagę startując, ale gdybym teraz przestał, to byłoby mi bardzo szkoda.
Miałem skręcić w lewo w Borzęcinie. Sznur samochodów jadących z przeciwka (korek spowodowany wypadkiem) uniemożliwił mi sprawny skręt w lewo, dlatego pojechałem dalej prosto. Znowu wpatrzony przed siebie, skupiony na tym, by podnieść tętno, gdy nagle robiło się lekko z górki i podświadomie zaczynałem odpoczywać. Z kolei zaskoczyło mnie rondo w Zaborowie, nie wiedziałem, kiedy aż tam dotarłem; do zakończenia testu zostały mi dwie minuty, więc postanowiłem nie przerywać i lecieć dalej prosto. Rondo minięte z lekkim zwolnieniem, z duszą na ramieniu, bo wiedziałem, co się w każdej chwili może zdarzyć. Nic się nie stało, została minuta i... koniec!
Zjechałem na pobocze, zatrzymałem się, wyłączyłem całe dziadostwo i postanowiłem pojechać przez Umiastów i Kaputy, znaną mi drogą. Już skręcając poczułem, jak ucieka mi kółko, na wyprostowaniu też uciekło, więc zawróciłem rower i wróciłem do głównej, bo tam przynajmniej jeżdżą samochody, więc mozna liczyć na to, że będzie trochę bardziej przyczepnie.
Trasa do Warszawy była straszna. Jak w tamtą stronę przeleciało to nie wiadomo kiedy, tak z powrotem jechałem sporo wolniej, wielokrotnie zwalniany przez samochody (których nie mogłem brać lewą stroną tak, jakbym tego chciał - szkoda się wygrzmocić prosto pod auto jadące z przeciwka). Wlokłem się więc miejscami po 17 km/h, czasem wyprzedzając lewą kilka aut i znowu czekając... Z ulgą przywitałem z daleka widoczne światła przy Górczewskiej. Zrobiło się przyczepnie, a ja mogłem wskoczyć na znaną trasę do pracy i już sprawnie - chociaż nieco zmarznięty, bo przepocona kurtka i rękawiczki jakoś nie chciały wyschnąć, a w korku nie było jak przyspieszyć by się rozgrzać - dotarłem do pracy.
Pod pracą wyglądałem jak śniegowy ludzik: miejsca, gdzie ubranie zdążyło się przepocić miałem pokryte cienką warstwą śniegu i lodu, lód miałem też osadzony na rowerze.
Za to przynajmniej zimowych klimatów (białe drzewa, chodniki, ślady czyjegoś hamowania na łące) naoglądałem się w stopniu wystarczającym.
Żeby było widać, jak bardzo wlokłem się w drodze powrotnej: czasówkę, czyli jakieś 16-17 km jechałem w 30 minut. Powrót, czyli coś około 30 km jechałem półtorej godziny.
Sprawdziłem moje dane z tabelą w książce, wynik wyszedł przyzwoity (co ciekawe, takie samo średnie tętno miałem na pierwszych 10 i ostatnich dwudziestu minutach), zabawnie wygląda wykres jazdy z większością w piątej strefie. W miejsce standardowego podziału na 50%, 60% i tak dalej autor książki proponuje inne wyliczenia, nieco wyższe, które mają dla mnie trochę więcej sensu; teraz trening na progu tlenowym (ja nadal nie wiem, o czym piszę!) brzmi jak faktyczny trening, a nie usiłowanie jazdy dużo wolniej niż nakazuje przyzwoitość.
No to teraz już wiem, gdzie jestem, dla przyzwoitości badanie trzeba będzie powtórzyć wiosną albo kiedyś na rowerku stacjonarnym, wreszcie mogę zacząć się zastanawiać, czy i jakie treningi mogę sobie zapodawać w drodze do domu.
A dlaczego domek pod Warszawą nie jest idealnym pomysłem? Proste: w lecie to super sprawa - wsiada się i leci. W czasie zimowym nie jest tak różowo: ruch spory, na drodze ślisko, za dużo samochodów, żeby wszystkim zaufać (za duże prawdopodobieństwo tego, że w końcu któryś z idiotów mnie zahaczy), a dojeżdżanie samochodem to w ogóle samobójstwo. A jak spadnie śnieg, to jeszcze gorzej to musi wyglądać.
Po kolei: powrót z pracy był standardowy. Standardowy z dokładnością do tradycyjnego kretyna, który usiłował mnie rozjechać. Na szczęście byłem na to przygotowany.
Rano wstałem o 6:00 i stwierdziłem, że jest dobry dzień. Raz, że środa rano to jest ten dzień w tygodniu kiedy jestem najbardziej wypoczęty po wszystkich treningach, a dwa, że juz mnie ciekawość zjadała. Za oknem była mgła, więc podkradłem Hipci Wally'ego z szosy, założyłem i ruszyłem na moją czasówkę.
Cel był prosty: krótka rozgrzewka, a potem 30 minut zasuwania aż do wyplucia płuc, tak przynajmniej radzi pan Friel, a szczegółowo ktoś to opisał tutaj. Trasa miała być długa, ładna i prosta, bez zatrzymań, dlatego postanowiłem pojechać na zachód, zrobić pętlę i skończyć test jakieś 8 km od pracy.
Ruszyłem. Rozgrzałem się na dwu-trzykilometrowym odcinku do drugich świateł tuż za Warszawą, włączyłem pulsometr i wio! Prrrrrrrrr! Cholera, tu są jeszcze jedne światła?! Zatrzymałem się, zresetowałem urządzenia i po otrzymaniu zielonego pognałem przed siebie.
Nigdy się nie ścigam na takim poziomie wysiłku, więc było to dla mnie całkowicie nowe doświadczenie; zastanawiałem się, czy uda mi się dobrze trafić z przyłożonym wysiłkiem i nie zdechnąć, albo nie zakończyć zbyt wyluzowanym. Prędkość była z tych raczej zabawnych, bo ledwo 32-34 km/h, ale należy tu dodać, że jechałem crossem, do tego z klamotami w sakwie i koniecznie w pozycji pionowej (podobno lemondka podnosi tętno). Pędziłem sobie wpatrzony w asfalt przed sobą, wiedziałem, że dobrze trafię z godziną, bo o tej porze ruch jest w stronę Warszawy, czyli tych jadących w moją stronę powinno być niewielu.
Rondo w Babicach mnie zaskoczyło. Nie wiedziałem kiedy się toto przede mną pojawiło. Udało się przez nie przejechać bez zatrzymania, bo akurat było pusto. Chwilę później odbiłem pierwsze 10 minut i zaczęła się decydująca próba. Droga iskrzyła się w świetle samochodów, słońce niespiesznie wstawało, przypuszczałem, że może być ślisko, ale dopiero widok czterech parami przytulonych do siebie samochodów uświadomił mi, że faktycznie, nawierzchnia może nie być z tych optymalnych. Brałem to pod uwagę startując, ale gdybym teraz przestał, to byłoby mi bardzo szkoda.
Miałem skręcić w lewo w Borzęcinie. Sznur samochodów jadących z przeciwka (korek spowodowany wypadkiem) uniemożliwił mi sprawny skręt w lewo, dlatego pojechałem dalej prosto. Znowu wpatrzony przed siebie, skupiony na tym, by podnieść tętno, gdy nagle robiło się lekko z górki i podświadomie zaczynałem odpoczywać. Z kolei zaskoczyło mnie rondo w Zaborowie, nie wiedziałem, kiedy aż tam dotarłem; do zakończenia testu zostały mi dwie minuty, więc postanowiłem nie przerywać i lecieć dalej prosto. Rondo minięte z lekkim zwolnieniem, z duszą na ramieniu, bo wiedziałem, co się w każdej chwili może zdarzyć. Nic się nie stało, została minuta i... koniec!
Zjechałem na pobocze, zatrzymałem się, wyłączyłem całe dziadostwo i postanowiłem pojechać przez Umiastów i Kaputy, znaną mi drogą. Już skręcając poczułem, jak ucieka mi kółko, na wyprostowaniu też uciekło, więc zawróciłem rower i wróciłem do głównej, bo tam przynajmniej jeżdżą samochody, więc mozna liczyć na to, że będzie trochę bardziej przyczepnie.
Trasa do Warszawy była straszna. Jak w tamtą stronę przeleciało to nie wiadomo kiedy, tak z powrotem jechałem sporo wolniej, wielokrotnie zwalniany przez samochody (których nie mogłem brać lewą stroną tak, jakbym tego chciał - szkoda się wygrzmocić prosto pod auto jadące z przeciwka). Wlokłem się więc miejscami po 17 km/h, czasem wyprzedzając lewą kilka aut i znowu czekając... Z ulgą przywitałem z daleka widoczne światła przy Górczewskiej. Zrobiło się przyczepnie, a ja mogłem wskoczyć na znaną trasę do pracy i już sprawnie - chociaż nieco zmarznięty, bo przepocona kurtka i rękawiczki jakoś nie chciały wyschnąć, a w korku nie było jak przyspieszyć by się rozgrzać - dotarłem do pracy.
Pod pracą wyglądałem jak śniegowy ludzik: miejsca, gdzie ubranie zdążyło się przepocić miałem pokryte cienką warstwą śniegu i lodu, lód miałem też osadzony na rowerze.
Za to przynajmniej zimowych klimatów (białe drzewa, chodniki, ślady czyjegoś hamowania na łące) naoglądałem się w stopniu wystarczającym.
Żeby było widać, jak bardzo wlokłem się w drodze powrotnej: czasówkę, czyli jakieś 16-17 km jechałem w 30 minut. Powrót, czyli coś około 30 km jechałem półtorej godziny.
Sprawdziłem moje dane z tabelą w książce, wynik wyszedł przyzwoity (co ciekawe, takie samo średnie tętno miałem na pierwszych 10 i ostatnich dwudziestu minutach), zabawnie wygląda wykres jazdy z większością w piątej strefie. W miejsce standardowego podziału na 50%, 60% i tak dalej autor książki proponuje inne wyliczenia, nieco wyższe, które mają dla mnie trochę więcej sensu; teraz trening na progu tlenowym (ja nadal nie wiem, o czym piszę!) brzmi jak faktyczny trening, a nie usiłowanie jazdy dużo wolniej niż nakazuje przyzwoitość.
No to teraz już wiem, gdzie jestem, dla przyzwoitości badanie trzeba będzie powtórzyć wiosną albo kiedyś na rowerku stacjonarnym, wreszcie mogę zacząć się zastanawiać, czy i jakie treningi mogę sobie zapodawać w drodze do domu.
A dlaczego domek pod Warszawą nie jest idealnym pomysłem? Proste: w lecie to super sprawa - wsiada się i leci. W czasie zimowym nie jest tak różowo: ruch spory, na drodze ślisko, za dużo samochodów, żeby wszystkim zaufać (za duże prawdopodobieństwo tego, że w końcu któryś z idiotów mnie zahaczy), a dojeżdżanie samochodem to w ogóle samobójstwo. A jak spadnie śnieg, to jeszcze gorzej to musi wyglądać.
- DST 61.86km
- Czas 02:35
- VAVG 23.95km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
W morzu to się pływa panie Mors :))
Blogi nieporównywalne, tu jest wiele ciekawych treści, tam są same cyferki. wilk - 10:07 wtorek, 6 stycznia 2015 | linkuj
Blogi nieporównywalne, tu jest wiele ciekawych treści, tam są same cyferki. wilk - 10:07 wtorek, 6 stycznia 2015 | linkuj
Rzeczony Hipek chyba by się w tym odnalazł... jest nawet pewien symptom - wzmiankowany kolarz morze i małomówny, ale i tak wrzucił więcej zdjęć na BS od naszego Hipka... :)
mors - 20:24 poniedziałek, 5 stycznia 2015 | linkuj
Nie idźcie tą drogą panie Hipek ;))
Trening zamienia rowerzystę w niewolnika wszelakich cyferek - średnich, pulsów, mocy itd. I żeby miał sens wymaga bardzo dużej systematyczności, a to nie do pogodzenia z rekreacyjną jazdą, wychodzi się na rower kiedy plan nakazuje, a siedzi w domu, gdy plan pokazuje regenerację. A blog na bikestats zaczyna wyglądać tak wilk - 14:24 sobota, 3 stycznia 2015 | linkuj
Trening zamienia rowerzystę w niewolnika wszelakich cyferek - średnich, pulsów, mocy itd. I żeby miał sens wymaga bardzo dużej systematyczności, a to nie do pogodzenia z rekreacyjną jazdą, wychodzi się na rower kiedy plan nakazuje, a siedzi w domu, gdy plan pokazuje regenerację. A blog na bikestats zaczyna wyglądać tak wilk - 14:24 sobota, 3 stycznia 2015 | linkuj
Połowa, czy jedna czwarta, nie bądźmy aptekarzami.
yurek55 - 17:00 czwartek, 11 grudnia 2014 | linkuj
Nawet jak nie rozumiem połowy tekstu, czytam Twoje wpisy z zainteresowaniem.
yurek55 - 22:25 środa, 10 grudnia 2014 | linkuj
Rozwiązanie jest, a brzmi ono: nocny stróż. Zawsze dojeżdżasz do pracy pustym pasem.
Trenujesz pod RAAM czy tylko MRDP? mors - 17:12 środa, 10 grudnia 2014 | linkuj
Trenujesz pod RAAM czy tylko MRDP? mors - 17:12 środa, 10 grudnia 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!