Niedziela, 12 kwietnia 2015
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Może Wielkopolska?
Pobudka. Jest jakoś 5:30. Nie, mamy czas, poleżmy jeszcze, po co jechać o 7:30, pojedziemy kolejnym pociągiem. I tak uczyniliśmy.
O 9:02 TLK Gałczyński zabujał wagonami i ruszyliśmy. Przepychając rowery przez cały przedział rowerowy (drzwi od strony "przechowalni" były nieczynne) powiesiliśmy je na wieszakach i zalegliśmy na siedzeniach. W wagonie było ciepło. Gorąco. Oczywiście, gdy ktoś mądry tylko otworzył okno, zaraz przyszła jakaś łajza poprosić o zamknięcie, bo "mu dmucha", więc siedzieliśmy w takiej szklarni. Zdążyłem pozbyć się bluzy i długich spodni. Hipcia pospała trochę, mi się nie udało, za ciepło.
Wysiedliśmy. Trochę przepychanki z GPS-em, jest niewiele chłodniej niż w pociągu, więc bluza idzie do torby, ruszamy.
Poznań. Tutaj nas jeszcze nigdy nie było. Akurat trafiliśmy na jakieś wydarzenie na mieście (lub brak prądu), bo na większości skrzyżowań ruchem kierowała policja. Minęliśmy skręt na Wildę ("na Wildzie mieszka Szatan") i średnio równym asfaltem ruszyliśmy przepychać się w korku. Raz daliśmy szansę DDR, która wyprowadziła nas w krzaki, od tego momentu konsekwentnie je ignorowaliśmy. Ale i tak chyba nie było żadnych. Częste postoje na światłach nie pasują nam zbytnio, nowe pedały trochę inaczej się wpina, więc trzeba robić to z uwagą, bo wpiąć można tylko z jednej strony, do tego nie można, jak w MTB-owych, pedałować chwilę np. piętą i wpiąć się po chwili, bo noga się ślizga. I można się wygrzmocić.
Wyjazd z samego miasta był prosty - do skrzyżowania i w prawo, do skrzyżowania i w lewo, do skrzyżowania i w prawo. I po chwili widzimy, że Poznań się kończy i zaczyna Swarzędz ("brydza, bo się oszczyndza, nie ma na meble ze Swarzyndza").
No to lecim! Miało wiać. I wiało zdrowo. 35 km/h nie schodziło z licznika. Najbardziej irytowały światła, których było od cholery, do tego chyba na fotokomórkę, kilkanaście razy musieliśmy się zatrzymywać albo zwalniać. Nie wiadomo kiedy byliśmy już we Wrześni, ze średnią prawie 31 km/h. I zaczęło się robić mniej przyjemnie, bo ten łądny wiatr przestał wiać z tyłu, a zaczął wiać z boku. Poza tym gdzieś na DK 15 zniknęło piękne pobocze, zniknęły dwa pasy, a ruch się nie zmienił. Nie było jednak jakoś źle. Temperatura piękna, jechałem cały czas na krótko (Hipcia kumulowała energię jadąc na długo). Nagle nie wiedzieć kiedy zajechaliśmy na Bałkany, bo pojawił się (oznaczony zresztą na mojej trasie) skręt na Kosowo. Szybka fotka i ruszamy dalej. Chwilę później o mało nie potrąciła nas jadąca z naprzeciwka kretynka, której zebrało się na wyprzedzanie.
Gniezno minęło raczej szybko. Zablokowaną (ze względu na mecz) ulicą przejechaliśmy sobie za zgodą policji, trochę potem pobłądziliśmy i pokręciliśmy się po mieście by znowu dostać wiatr w plecy. W Trzemesznie na samym skręcie był Orlen. I tak, po 90 km, zrobiliśmy pierwszy postój. Uznałem, że warto już zalożyć bluzę, poza tym trochę żarcia, uzupełnienie batonów.
Cóżby to był za wyjazd bez bolącej Hipci? Wiadomo, to nie wyjazd. Tym razem nowe pedały powodują jakiś ból pod kolanem. Zmieniamy lekko ustawienie i ruszamy dalej, boczną, ale przyjemną drogą prowadzącą przez lasy. Szkoda tylko, że było i pod wiatr i pod górę. Za miejscowością Witkowo (ładna nazwa, swoją drogą) zrobiło się trochę w dół, ale nie szło tego zauważyć. Hipcia tutaj miała jakiś upust mocy, bo gnała jakby zapomniała wyłączyć żelazko.
Na DK 72 wyjechaliśmy w Strzałkowie. I tam... no myślałem, że naprawdę, jak te uczciwe obywatele ("uczciwe drogowce") dojedziemy całą trasę bez łamania przepisów. A tam, proszę Wycieczki, jakiś baran postawił znak zakazu. Typowo - droga się nie zmienia, nic się nie zmienia, a zakaz jest. Pierwotnie dałem się podpuścić na szlak rowerowy (myślałem, że prowadzi asfaltem, a prowadził kostką), ale potem już to po prostu olaliśmy. Bo, oczywiście, trzy skrzyżowania i problem z głowy.
W Koninie zjechaliśmy na chwileczkę przedyskutować, co robimy dalej. Trasa prowadziła bokiem, zdobywając jeszcze dwie gminy, mogliśmy też pojechać 72 do końca, ewentualnie wsiąść w pociąg (który byłby za godzinę) i wrócić do domu. Ale wracać tak po 150 km? Bez przesady.
Decydujemy się jechać dalej i zastanowić się w okolicach Koła. W międzyczasie robimy przystanek na kolejnym Orlenie (92 km od poprzedniego), ubieramy się cieplej, pijemy kawę, trochę energetyków. Hipcię boli. Ale jeśli ktoś spodziewa się rzewnych opisów prezentujących walkę Człowieka z Żywiołem, jazdę ze łzami w oczach, kolejne myśli, zwiątpienia i próby - to się pomylił. Hipcia skwitowała to wzruszając ramionami "Kurwa, czy mnie zawsze musi boleć?". Zaczęło się ściemniać, przelatując Koło postanawiamy jechać dalej, aż do Kutna. Ale Kutno było daleko i po chwili jasnym się stało, że pociągiem to my już nie wrócimy.
Od tej pory obrazków było jakby mnie. Ciemno, asfalt, co jakiś czas wysepki albo wykostkowany przystanek. 10 km przed Kutnem zobaczyliśmy pociąg... pewnie ten, którym moglibyśmy jechać. Minęliśmy Kutno, do Łowicza miało być ok. 40 km. Po kilku kilometrach znak pokazał 56 km. A potem wrócił do poprzedniej wartości.
Wypadałoby zrobić jakiś przystanek. Ale jak na złość skończyły się stacje benzynowe, jakaś "Bliska", 10 km przed Łowiczem była tak biedna, że nawet nie chciało nam się zatrzymywać. Problemem było co innego - Hipci było już cholernie zimno (a nie przygotowaliśmy się na 5 stopni, które powoli zagościły na termometrze). Najgorzej było w stopy, reszta Hipci jako-tako trzymała temperaturę.
O północy dotarliśmy do Łowicza. Od poprzedniego przystanku minęło jakieś 105 km. Przejechaliśmy przy Bliskiej, Orlenie, by skończyć na BP, gdzie była gwarancja, że uda się nam napoić Hipcię czymś ciepłym. Przesiedzieliśmy tam chwilę, czekając, aż temperatury Hipci i otoczenia dojdą do porozumienia, pijąc ciepłą czekoladę i jedząc co nieco. W końcu trzeba było wyjść na chłodne, temperatura była już tak mało przyjemna, że nawet mi nie było miło (3 stopnie). No, ale teraz to już z górki, marne 76 km. I faktycznie, po chwili już mieliśmy tabliczkę "Mazowieckie", pojawił się Sochaczew (1:30). Baterie w mojej lampce zaczęły się buntować, ale zatrzymaliśmy się i wymieniliśmy je... Hipci. Ona potrzebuje widzieć, ja widzę wszystko nawet gdy tylko ona mi świeci. A moja lampka świeciła jeszcze (jak dla mnie) wystarczająco.
Wydawało się, że może dotrzemy w okolicy 3:00 (a pierwsze szacunki i przy Wrześni, i przy Słupcy wskazywały, że może nawet uda się dotrzeć o 2:00). Niestety, wiatr zaczął wiać z południa, co skutecznie nam przeszkadzało. Do tego zaczęło brać mnie spanie. Trzy-cztery razy musiałem na kilka sekund zejść z roweru i zamknąć oczy, bo inaczej się nie dało.
Kampinos, Leszno... najgorsze są ostatnie kilometry. Przynajmniej nie było ruchu, na odcinku do Leszna wyprzedziły nas dwa auta, na odcinku do Warszawy - może siedem.
Zielonki - Wieś, Zielonki - Parcele, wszystkie wioski po kolei już znałem... w końcu Blizne (jedno i drugie) i... Warszawa! A jak się mieszka kilometr od granicy miasta, bo można już się czuć jak w domu.
Wejść, powiesić rowery, zrobić Hipci herbatę, zjeść pięć bananów (ostatnio mam coraz większego smaka na owoce i średnio podchodzą mi batony) i nie wiem, kiedy zasnąłem. Ale dopiero w domu się okazało, jak bardzo na ostatnich stu kilometrach mnie wywiało i wychłodziło.
Gminy podliczę. Mapę dorzucę. Zdjęcia też.
Na razie zrobiłem tylko opis, bo jak go dziś nie zrobię, to będzie wisiał, a ostatnio mam problem z regularnością wpisów. A tego wyjazdu akurat byłoby mi szkoda nie opisać.
Podsumowując: 300 było w luźnym planie, a znienacka wyszedł całkiem przyzwoity wiosenny wyjazd.
Po raz trzeci robimy się w balona i nie zabieramy wystarczającej liczby ubrań, przez co głównie cierpi Hipcia.
Kilka nowych gmin i nowa stolica województwa zaliczone.
Ciepło, przyjemnie. A potem chłodno i mniej przyjemnie.
Nowe pedały szosowe to rewelacja, rower jedzie sam. Buty też wygodne - Hipci nie bolała stopa. A mi nie drętwiały.
Pulsometr powiedział, żem spalił ponad 9000 kalorii. Ta, jasne.
Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji robić tak rzadkich przystanków. 3 przystanki na tak długą trasę to nasz rekord.
Trzeba wszystko wyregulować i niedługo pocisnąć dalej. Lista tras jest długa, w zasadzie jesteśmy przygotowani na wjechanie do (i wyjechanie z) Warszawy z każdej strony.
O 9:02 TLK Gałczyński zabujał wagonami i ruszyliśmy. Przepychając rowery przez cały przedział rowerowy (drzwi od strony "przechowalni" były nieczynne) powiesiliśmy je na wieszakach i zalegliśmy na siedzeniach. W wagonie było ciepło. Gorąco. Oczywiście, gdy ktoś mądry tylko otworzył okno, zaraz przyszła jakaś łajza poprosić o zamknięcie, bo "mu dmucha", więc siedzieliśmy w takiej szklarni. Zdążyłem pozbyć się bluzy i długich spodni. Hipcia pospała trochę, mi się nie udało, za ciepło.
Wysiedliśmy. Trochę przepychanki z GPS-em, jest niewiele chłodniej niż w pociągu, więc bluza idzie do torby, ruszamy.
Poznań. Tutaj nas jeszcze nigdy nie było. Akurat trafiliśmy na jakieś wydarzenie na mieście (lub brak prądu), bo na większości skrzyżowań ruchem kierowała policja. Minęliśmy skręt na Wildę ("na Wildzie mieszka Szatan") i średnio równym asfaltem ruszyliśmy przepychać się w korku. Raz daliśmy szansę DDR, która wyprowadziła nas w krzaki, od tego momentu konsekwentnie je ignorowaliśmy. Ale i tak chyba nie było żadnych. Częste postoje na światłach nie pasują nam zbytnio, nowe pedały trochę inaczej się wpina, więc trzeba robić to z uwagą, bo wpiąć można tylko z jednej strony, do tego nie można, jak w MTB-owych, pedałować chwilę np. piętą i wpiąć się po chwili, bo noga się ślizga. I można się wygrzmocić.
Wyjazd z samego miasta był prosty - do skrzyżowania i w prawo, do skrzyżowania i w lewo, do skrzyżowania i w prawo. I po chwili widzimy, że Poznań się kończy i zaczyna Swarzędz ("brydza, bo się oszczyndza, nie ma na meble ze Swarzyndza").
No to lecim! Miało wiać. I wiało zdrowo. 35 km/h nie schodziło z licznika. Najbardziej irytowały światła, których było od cholery, do tego chyba na fotokomórkę, kilkanaście razy musieliśmy się zatrzymywać albo zwalniać. Nie wiadomo kiedy byliśmy już we Wrześni, ze średnią prawie 31 km/h. I zaczęło się robić mniej przyjemnie, bo ten łądny wiatr przestał wiać z tyłu, a zaczął wiać z boku. Poza tym gdzieś na DK 15 zniknęło piękne pobocze, zniknęły dwa pasy, a ruch się nie zmienił. Nie było jednak jakoś źle. Temperatura piękna, jechałem cały czas na krótko (Hipcia kumulowała energię jadąc na długo). Nagle nie wiedzieć kiedy zajechaliśmy na Bałkany, bo pojawił się (oznaczony zresztą na mojej trasie) skręt na Kosowo. Szybka fotka i ruszamy dalej. Chwilę później o mało nie potrąciła nas jadąca z naprzeciwka kretynka, której zebrało się na wyprzedzanie.
Gniezno minęło raczej szybko. Zablokowaną (ze względu na mecz) ulicą przejechaliśmy sobie za zgodą policji, trochę potem pobłądziliśmy i pokręciliśmy się po mieście by znowu dostać wiatr w plecy. W Trzemesznie na samym skręcie był Orlen. I tak, po 90 km, zrobiliśmy pierwszy postój. Uznałem, że warto już zalożyć bluzę, poza tym trochę żarcia, uzupełnienie batonów.
Cóżby to był za wyjazd bez bolącej Hipci? Wiadomo, to nie wyjazd. Tym razem nowe pedały powodują jakiś ból pod kolanem. Zmieniamy lekko ustawienie i ruszamy dalej, boczną, ale przyjemną drogą prowadzącą przez lasy. Szkoda tylko, że było i pod wiatr i pod górę. Za miejscowością Witkowo (ładna nazwa, swoją drogą) zrobiło się trochę w dół, ale nie szło tego zauważyć. Hipcia tutaj miała jakiś upust mocy, bo gnała jakby zapomniała wyłączyć żelazko.
Na DK 72 wyjechaliśmy w Strzałkowie. I tam... no myślałem, że naprawdę, jak te uczciwe obywatele ("uczciwe drogowce") dojedziemy całą trasę bez łamania przepisów. A tam, proszę Wycieczki, jakiś baran postawił znak zakazu. Typowo - droga się nie zmienia, nic się nie zmienia, a zakaz jest. Pierwotnie dałem się podpuścić na szlak rowerowy (myślałem, że prowadzi asfaltem, a prowadził kostką), ale potem już to po prostu olaliśmy. Bo, oczywiście, trzy skrzyżowania i problem z głowy.
W Koninie zjechaliśmy na chwileczkę przedyskutować, co robimy dalej. Trasa prowadziła bokiem, zdobywając jeszcze dwie gminy, mogliśmy też pojechać 72 do końca, ewentualnie wsiąść w pociąg (który byłby za godzinę) i wrócić do domu. Ale wracać tak po 150 km? Bez przesady.
Decydujemy się jechać dalej i zastanowić się w okolicach Koła. W międzyczasie robimy przystanek na kolejnym Orlenie (92 km od poprzedniego), ubieramy się cieplej, pijemy kawę, trochę energetyków. Hipcię boli. Ale jeśli ktoś spodziewa się rzewnych opisów prezentujących walkę Człowieka z Żywiołem, jazdę ze łzami w oczach, kolejne myśli, zwiątpienia i próby - to się pomylił. Hipcia skwitowała to wzruszając ramionami "Kurwa, czy mnie zawsze musi boleć?". Zaczęło się ściemniać, przelatując Koło postanawiamy jechać dalej, aż do Kutna. Ale Kutno było daleko i po chwili jasnym się stało, że pociągiem to my już nie wrócimy.
Od tej pory obrazków było jakby mnie. Ciemno, asfalt, co jakiś czas wysepki albo wykostkowany przystanek. 10 km przed Kutnem zobaczyliśmy pociąg... pewnie ten, którym moglibyśmy jechać. Minęliśmy Kutno, do Łowicza miało być ok. 40 km. Po kilku kilometrach znak pokazał 56 km. A potem wrócił do poprzedniej wartości.
Wypadałoby zrobić jakiś przystanek. Ale jak na złość skończyły się stacje benzynowe, jakaś "Bliska", 10 km przed Łowiczem była tak biedna, że nawet nie chciało nam się zatrzymywać. Problemem było co innego - Hipci było już cholernie zimno (a nie przygotowaliśmy się na 5 stopni, które powoli zagościły na termometrze). Najgorzej było w stopy, reszta Hipci jako-tako trzymała temperaturę.
O północy dotarliśmy do Łowicza. Od poprzedniego przystanku minęło jakieś 105 km. Przejechaliśmy przy Bliskiej, Orlenie, by skończyć na BP, gdzie była gwarancja, że uda się nam napoić Hipcię czymś ciepłym. Przesiedzieliśmy tam chwilę, czekając, aż temperatury Hipci i otoczenia dojdą do porozumienia, pijąc ciepłą czekoladę i jedząc co nieco. W końcu trzeba było wyjść na chłodne, temperatura była już tak mało przyjemna, że nawet mi nie było miło (3 stopnie). No, ale teraz to już z górki, marne 76 km. I faktycznie, po chwili już mieliśmy tabliczkę "Mazowieckie", pojawił się Sochaczew (1:30). Baterie w mojej lampce zaczęły się buntować, ale zatrzymaliśmy się i wymieniliśmy je... Hipci. Ona potrzebuje widzieć, ja widzę wszystko nawet gdy tylko ona mi świeci. A moja lampka świeciła jeszcze (jak dla mnie) wystarczająco.
Wydawało się, że może dotrzemy w okolicy 3:00 (a pierwsze szacunki i przy Wrześni, i przy Słupcy wskazywały, że może nawet uda się dotrzeć o 2:00). Niestety, wiatr zaczął wiać z południa, co skutecznie nam przeszkadzało. Do tego zaczęło brać mnie spanie. Trzy-cztery razy musiałem na kilka sekund zejść z roweru i zamknąć oczy, bo inaczej się nie dało.
Kampinos, Leszno... najgorsze są ostatnie kilometry. Przynajmniej nie było ruchu, na odcinku do Leszna wyprzedziły nas dwa auta, na odcinku do Warszawy - może siedem.
Zielonki - Wieś, Zielonki - Parcele, wszystkie wioski po kolei już znałem... w końcu Blizne (jedno i drugie) i... Warszawa! A jak się mieszka kilometr od granicy miasta, bo można już się czuć jak w domu.
Wejść, powiesić rowery, zrobić Hipci herbatę, zjeść pięć bananów (ostatnio mam coraz większego smaka na owoce i średnio podchodzą mi batony) i nie wiem, kiedy zasnąłem. Ale dopiero w domu się okazało, jak bardzo na ostatnich stu kilometrach mnie wywiało i wychłodziło.
Gminy podliczę. Mapę dorzucę. Zdjęcia też.
Na razie zrobiłem tylko opis, bo jak go dziś nie zrobię, to będzie wisiał, a ostatnio mam problem z regularnością wpisów. A tego wyjazdu akurat byłoby mi szkoda nie opisać.
Podsumowując: 300 było w luźnym planie, a znienacka wyszedł całkiem przyzwoity wiosenny wyjazd.
Po raz trzeci robimy się w balona i nie zabieramy wystarczającej liczby ubrań, przez co głównie cierpi Hipcia.
Kilka nowych gmin i nowa stolica województwa zaliczone.
Ciepło, przyjemnie. A potem chłodno i mniej przyjemnie.
Nowe pedały szosowe to rewelacja, rower jedzie sam. Buty też wygodne - Hipci nie bolała stopa. A mi nie drętwiały.
Pulsometr powiedział, żem spalił ponad 9000 kalorii. Ta, jasne.
Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji robić tak rzadkich przystanków. 3 przystanki na tak długą trasę to nasz rekord.
Trzeba wszystko wyregulować i niedługo pocisnąć dalej. Lista tras jest długa, w zasadzie jesteśmy przygotowani na wjechanie do (i wyjechanie z) Warszawy z każdej strony.
- DST 370.42km
- Czas 13:38
- VAVG 27.17km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Dystans godny Hipków, znów jest co czytać. Szkoda, że tak rzadko.
yurek55 - 07:09 wtorek, 14 kwietnia 2015 | linkuj
Ostry dzik. ;)
Zimno, bóle, a ledwo co 30stka przekroczona... Ja w Waszym wieku... (żart taki).
PS. niedaleko Kosowa leży Panienka (sic!). mors - 17:34 poniedziałek, 13 kwietnia 2015 | linkuj
Zimno, bóle, a ledwo co 30stka przekroczona... Ja w Waszym wieku... (żart taki).
PS. niedaleko Kosowa leży Panienka (sic!). mors - 17:34 poniedziałek, 13 kwietnia 2015 | linkuj
Wow, ni z gruchy ni z pietruchy trzasnąć prawie 400 km! A ja się czaje na dwieście.
No i średnia świetna!
Pozdrawiam! TomliDzons - 11:33 poniedziałek, 13 kwietnia 2015 | linkuj
No i średnia świetna!
Pozdrawiam! TomliDzons - 11:33 poniedziałek, 13 kwietnia 2015 | linkuj
Fajna wycieczka. Już dawno nie wchodziłam na twojego bloga, bo jakoś mało ostatnio pisałeś.
Wydaje mi się że chyba cię widziałam w okolicach Pogroszewia - Macierzysza.
Chociaż w sumie to tam strasznie dużo rowerzystów na szosówkach ciśnie ...Pozdrawiam Katana1978 - 09:40 poniedziałek, 13 kwietnia 2015 | linkuj
Wydaje mi się że chyba cię widziałam w okolicach Pogroszewia - Macierzysza.
Chociaż w sumie to tam strasznie dużo rowerzystów na szosówkach ciśnie ...Pozdrawiam Katana1978 - 09:40 poniedziałek, 13 kwietnia 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!