Niedziela, 26 kwietnia 2015
Kategoria > 300km, zaliczając gminy
Takie tam po okolicy
Nic w przyrodzie nie ginie. I tak trasa przygotowana na powrót z zeszłorocznych Bałkanów doczekała się przejechania.
Pobudka, szybka kawa, dworzec, wsiadamy. Ekspres do Krakowa ruszył. W wagonie jesteśmy sami, na chwilę tylko odwiedza nas obsługa pociągu. Bez przystanku lądujemy na Dworcu Głównym w Krakowie. Chwilę wcześniej zorientowaliśmy się, że nie zabraliśmy z domu pompki. Ponieważ nigdy nie złapaliśmy jeszcze gumy na szosach podczas rekreacyjnych wyjazdów, a zawsze mieliśmy pompkę, wiedzieliśmy, że zgodnie z prawem Murphy'ego jeśli pojedziemy bez pompki, to na pewno gumę złapiemy. Żeby więc obyło się bez gum, poszedłem do Intersportu kupić pompkę; przy okazji w końcu udało się kupić taką, która i będzie mocniejsza, i bardziej kompaktowa... no i pewnie nie zawiedzie tak od razu.
W końcu udało się wytoczyć na zewnątrz, potrzebowaliśmy jeszcze kilku minut, by zdjąć z siebie nadmiar rzeczy: w pociągu było raczej chłodno, a tu okazuje się, że słońce się rozkręca i robi się coraz cieplej.
Pierwsze kilometry po Krakowie, chwilę później wsiadamy już na drogę wojewódzką 794, którą pojedziemy aż do Koniecpola. Słońce grzeje, ale nie jest jakoś strasznie: idealna pogoda na wspinaczkę, ale skoro nie mogliśmy jechać na wspin, to chociaż po Jurze pojeździmy. Już na dzień dobry dostajemy trochę ostrych podjazdów, z którymi kojarzą nam się okolice Krakowa.
Mijamy Skałę, przez którą wiele razy przejeżdżałem (samochodem) jeżdżąc na Jurę, zanim odkryliśmy drogę przez Piotrków, tam przymusowa przerwa, bo poluźnił mi się blok w bucie, całe szczęście, że nie zgubiła się żadna śruba.
Wkrótce słońce chowa się za chmurami i zaczyna ostro kropić. A potem padać. Ale przy tak ciepłym dniu odrobina deszczu wcale nikomu nie przeszkadza.
Na wjeździe do Pilicy osiągam rekord tej trasy - 69,3 km/h i muszę szybko hamować, bo zaraz zaczyna się teren zabudowany. Pilica usytuowana jest w niewielkiej kotlince, z której wyjeżdżamy dwukrotnie - raz, by zdobyć gminę Ogrodzieniec i drugi raz - w kierunku domu.
W okolicach Lelowa zaczyna się wypłaszczać i nawet nieśmiało wychodzi słońce, bo deszcz pożegnał się z nami już chwilę wcześniej. Nie jest jeszcze sucho i na jednym ze skrzyżowań niewiele brakło, byśmy się wyłożyli na mokrym.
W końcu nadszedł Koniecpol. Do tej pory nie było nawet gdzie się zatrzymywać, teraz wita nas znak "Orlen 3 km". I tak na wylotówce z miasta po 102 km robimy pierwszy przystanek. Długi zresztą, całe 23 minuty: a to parówkę się zjadło, a to kawa z pączkiem, a to uzupełnienie batonów w kieszeni. W zasadzie to gdyby nie konieczność uzupełnienia bidonu, w którym było widać dno, to mógłbym się nadal nie zatrzymywać.
Z Koniecpola odbijamy na wschód, robiąc na naszej trasie wyraźny brzuszek: pora zaliczyć Włoszczową, która uciekła nam przy ostatniej jeździe w tych okolicach. Droga prowadzi przez lasy, asfalt... no, znośny. I mokry.
Na wjeździe do Włoszczowej wita nas Rondo im. Gosiewskiego. A na wyjeździe - rozkopana droga, dzięki czemu możemy przejechać jakieś dwa km po szutrze, a kolejne trzy cisnąc się na jednym pasie z samochodami jadącymi z naprzeciwka.
W miejscowości Stanowiska wjeżdżamy w boczną uliczkę w lasach. Asfalt jest nawet niezły, ruch niewielki, robi się przyjemnie, gdyby nie tony śmieci. W kilku miejscach wisi kapliczka z Matko Bosko, a pod nią worki ze śmieciami - śmiecenie po polsku: najpierw Pod twoją obronę, żeby leśniczy nie przyłapał, a potem wory z bagażnika i wio do domu.
Nie wszystkie boczne drogi, na które nie zajechał samochód Google'a są tak przyjemne jak ta, którą jechaliśmy przed chwilą- za Przedbórzem skręcamy i dostajemy 30 km rzeźni - nierówne, poklejone, zwykły bruk oblany asfaltem i łatany setki razy. W jednym miejscu przez kilka kilometrów jedziemy lewą stroną drogi, bo tam powstał półtorametrowy pas nowego i nawet równego asfaltu.
Spory kawałek dalej jadę w prawo asfaltem, pomijając szutrówkę prowadzącą na wprost. Błąd. Nasza droga prowadziła szutrem; bliżej jednak było skręcić w najbliższą boczną zamiast zawracać, dzięki czemu wpakowaliśmy się w solidną piaskownicę (ale widzieliśmy zająca!), z której wyjechaliśmy na szuter. Z którego wyjechaliśmy (w końcu!) na asfalt.
Robi się późno. Jest nadal ciepło, ale co innego nas niepokoi: trasa prowadzi głównie bocznymi uliczkami, gdzie sklepów nie uświadczysz. W Antonówce znajdujemy otwarty sklep, który zostaje zamknięty, a zamykające go babsko ignoruje moje pytanie o to, czy może mi jeszcze coś sprzedać. Pozostaje Inowłódz - najbliższa większa miejscowość. Na miejscu jeszcze ubieramy się cieplej, bo w końcu jest już 20:00 i dłuższe ciuchy mogą się przydać. 123 km od poprzedniego przystanku. Nowy rekord.
W Inowłodzu jesteśmy po niecałej godzinie, już po ciemku na wylotówce w kierunku jednej z gmin znajdujemy Bliską. Robimy tam szybki postój uzupełniający żarcie i picie i ruszamy dalej.
Dalsza część to długi kawałek przyzwoitej drogi na Rawę Mazowiecką, a dalej - gminożerstwo: więcej bocznych dróg, mgła, która znienacka wylazła, jeden pies, przed którym cudem wyhamowałem, a także jeszcze dwa zające i sarna. Wszystko robi się mokre (ale zimno nie jest), miejscami mgła jest tak gęsta, że trzeba hamować prawie do zera by ustalić, w którą stronę skręca droga. Na moich zmiana jedziemy szybciej, bo widzę, na Hipci - wolniej - bo ona po ciemku widzi gorzej, ale nawet rozpędzić się nie ma jak, bo jak nie zakręty, to dziury; dobrze, że ruchu nie ma żadnego. Do tego dochodzi sporo nawigacji po siołach i przysiółkach, bo to, co do tej pory było prostą kreską, na zbliżeniu okazuje się prowadzić zygzakami przez wioski.
Przed ekspresówką musimy się zatrzymać, bo wydawało mi się, że niechcący puściłem drogę właśnie przez nią. Ale nie, jedziemy drogą techniczną. Mijamy Helenów i za chwilę jesteśmy już na głównej drodze na Skierniewice, skąd drogę do domu znamy bardzo dobrze. Mijamy poszczególne miejsca znane z poprzednich wyjazdów (m.in. przystanek, pod którym siedzieliśmy jedząc batony, gdy tak solidnie padało), Puszcza Mariańska (ależ to była wyprawa wtedy)...
Można było od razu cisnąć z Żyrardowa do domu, ale nikomu się już nie spieszyło, dlatego też zatrzymaliśmy się na dłużej na "naszej" stacji Lotosu. Stamtąd już prosta droga, przez upstrzony zakazami Grodzisk, a dalej wiadomo: Piastów, Ursus i dom. Lądujemy tuż po 2:30.
Zaliczonych gmin - ok. 23.
Pobudka, szybka kawa, dworzec, wsiadamy. Ekspres do Krakowa ruszył. W wagonie jesteśmy sami, na chwilę tylko odwiedza nas obsługa pociągu. Bez przystanku lądujemy na Dworcu Głównym w Krakowie. Chwilę wcześniej zorientowaliśmy się, że nie zabraliśmy z domu pompki. Ponieważ nigdy nie złapaliśmy jeszcze gumy na szosach podczas rekreacyjnych wyjazdów, a zawsze mieliśmy pompkę, wiedzieliśmy, że zgodnie z prawem Murphy'ego jeśli pojedziemy bez pompki, to na pewno gumę złapiemy. Żeby więc obyło się bez gum, poszedłem do Intersportu kupić pompkę; przy okazji w końcu udało się kupić taką, która i będzie mocniejsza, i bardziej kompaktowa... no i pewnie nie zawiedzie tak od razu.
W końcu udało się wytoczyć na zewnątrz, potrzebowaliśmy jeszcze kilku minut, by zdjąć z siebie nadmiar rzeczy: w pociągu było raczej chłodno, a tu okazuje się, że słońce się rozkręca i robi się coraz cieplej.
Pierwsze kilometry po Krakowie, chwilę później wsiadamy już na drogę wojewódzką 794, którą pojedziemy aż do Koniecpola. Słońce grzeje, ale nie jest jakoś strasznie: idealna pogoda na wspinaczkę, ale skoro nie mogliśmy jechać na wspin, to chociaż po Jurze pojeździmy. Już na dzień dobry dostajemy trochę ostrych podjazdów, z którymi kojarzą nam się okolice Krakowa.
Mijamy Skałę, przez którą wiele razy przejeżdżałem (samochodem) jeżdżąc na Jurę, zanim odkryliśmy drogę przez Piotrków, tam przymusowa przerwa, bo poluźnił mi się blok w bucie, całe szczęście, że nie zgubiła się żadna śruba.
Wkrótce słońce chowa się za chmurami i zaczyna ostro kropić. A potem padać. Ale przy tak ciepłym dniu odrobina deszczu wcale nikomu nie przeszkadza.
Na wjeździe do Pilicy osiągam rekord tej trasy - 69,3 km/h i muszę szybko hamować, bo zaraz zaczyna się teren zabudowany. Pilica usytuowana jest w niewielkiej kotlince, z której wyjeżdżamy dwukrotnie - raz, by zdobyć gminę Ogrodzieniec i drugi raz - w kierunku domu.
W okolicach Lelowa zaczyna się wypłaszczać i nawet nieśmiało wychodzi słońce, bo deszcz pożegnał się z nami już chwilę wcześniej. Nie jest jeszcze sucho i na jednym ze skrzyżowań niewiele brakło, byśmy się wyłożyli na mokrym.
W końcu nadszedł Koniecpol. Do tej pory nie było nawet gdzie się zatrzymywać, teraz wita nas znak "Orlen 3 km". I tak na wylotówce z miasta po 102 km robimy pierwszy przystanek. Długi zresztą, całe 23 minuty: a to parówkę się zjadło, a to kawa z pączkiem, a to uzupełnienie batonów w kieszeni. W zasadzie to gdyby nie konieczność uzupełnienia bidonu, w którym było widać dno, to mógłbym się nadal nie zatrzymywać.
Z Koniecpola odbijamy na wschód, robiąc na naszej trasie wyraźny brzuszek: pora zaliczyć Włoszczową, która uciekła nam przy ostatniej jeździe w tych okolicach. Droga prowadzi przez lasy, asfalt... no, znośny. I mokry.
Na wjeździe do Włoszczowej wita nas Rondo im. Gosiewskiego. A na wyjeździe - rozkopana droga, dzięki czemu możemy przejechać jakieś dwa km po szutrze, a kolejne trzy cisnąc się na jednym pasie z samochodami jadącymi z naprzeciwka.
W miejscowości Stanowiska wjeżdżamy w boczną uliczkę w lasach. Asfalt jest nawet niezły, ruch niewielki, robi się przyjemnie, gdyby nie tony śmieci. W kilku miejscach wisi kapliczka z Matko Bosko, a pod nią worki ze śmieciami - śmiecenie po polsku: najpierw Pod twoją obronę, żeby leśniczy nie przyłapał, a potem wory z bagażnika i wio do domu.
Nie wszystkie boczne drogi, na które nie zajechał samochód Google'a są tak przyjemne jak ta, którą jechaliśmy przed chwilą- za Przedbórzem skręcamy i dostajemy 30 km rzeźni - nierówne, poklejone, zwykły bruk oblany asfaltem i łatany setki razy. W jednym miejscu przez kilka kilometrów jedziemy lewą stroną drogi, bo tam powstał półtorametrowy pas nowego i nawet równego asfaltu.
Spory kawałek dalej jadę w prawo asfaltem, pomijając szutrówkę prowadzącą na wprost. Błąd. Nasza droga prowadziła szutrem; bliżej jednak było skręcić w najbliższą boczną zamiast zawracać, dzięki czemu wpakowaliśmy się w solidną piaskownicę (ale widzieliśmy zająca!), z której wyjechaliśmy na szuter. Z którego wyjechaliśmy (w końcu!) na asfalt.
Robi się późno. Jest nadal ciepło, ale co innego nas niepokoi: trasa prowadzi głównie bocznymi uliczkami, gdzie sklepów nie uświadczysz. W Antonówce znajdujemy otwarty sklep, który zostaje zamknięty, a zamykające go babsko ignoruje moje pytanie o to, czy może mi jeszcze coś sprzedać. Pozostaje Inowłódz - najbliższa większa miejscowość. Na miejscu jeszcze ubieramy się cieplej, bo w końcu jest już 20:00 i dłuższe ciuchy mogą się przydać. 123 km od poprzedniego przystanku. Nowy rekord.
W Inowłodzu jesteśmy po niecałej godzinie, już po ciemku na wylotówce w kierunku jednej z gmin znajdujemy Bliską. Robimy tam szybki postój uzupełniający żarcie i picie i ruszamy dalej.
Dalsza część to długi kawałek przyzwoitej drogi na Rawę Mazowiecką, a dalej - gminożerstwo: więcej bocznych dróg, mgła, która znienacka wylazła, jeden pies, przed którym cudem wyhamowałem, a także jeszcze dwa zające i sarna. Wszystko robi się mokre (ale zimno nie jest), miejscami mgła jest tak gęsta, że trzeba hamować prawie do zera by ustalić, w którą stronę skręca droga. Na moich zmiana jedziemy szybciej, bo widzę, na Hipci - wolniej - bo ona po ciemku widzi gorzej, ale nawet rozpędzić się nie ma jak, bo jak nie zakręty, to dziury; dobrze, że ruchu nie ma żadnego. Do tego dochodzi sporo nawigacji po siołach i przysiółkach, bo to, co do tej pory było prostą kreską, na zbliżeniu okazuje się prowadzić zygzakami przez wioski.
Przed ekspresówką musimy się zatrzymać, bo wydawało mi się, że niechcący puściłem drogę właśnie przez nią. Ale nie, jedziemy drogą techniczną. Mijamy Helenów i za chwilę jesteśmy już na głównej drodze na Skierniewice, skąd drogę do domu znamy bardzo dobrze. Mijamy poszczególne miejsca znane z poprzednich wyjazdów (m.in. przystanek, pod którym siedzieliśmy jedząc batony, gdy tak solidnie padało), Puszcza Mariańska (ależ to była wyprawa wtedy)...
Można było od razu cisnąć z Żyrardowa do domu, ale nikomu się już nie spieszyło, dlatego też zatrzymaliśmy się na dłużej na "naszej" stacji Lotosu. Stamtąd już prosta droga, przez upstrzony zakazami Grodzisk, a dalej wiadomo: Piastów, Ursus i dom. Lądujemy tuż po 2:30.
Zaliczonych gmin - ok. 23.
- DST 382.74km
- Czas 14:23
- VAVG 26.61km/h
- VMAX 69.80km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Świetna trasa i wciągający opis, ale to u Ciebie nic nowego. Pozdr. ;)
michuss - 09:26 piątek, 12 czerwca 2015 | linkuj
Nieźle, taka trasa z Krk, i wcale nie najprosztszą drogą tylko przez Jurę i bocznymi drogami. A takiego V-maxa i to sporo lepszego - spokojnie pod 75-80 km/h można też wycsinąć całkiem blisko Warszawy- na drodze techniocznej wzdłuż ekspersówki z Radomia do Kielc, kilka km za Skarżyskiem- Kamienną...
TomliDzons - 06:50 wtorek, 28 kwietnia 2015 | linkuj
Bardzo zacna trasa z rewelacyjną średnią. Nic tylko podziwiać i gratulować. Co też niniejszym czynię.
yurek55 - 18:35 poniedziałek, 27 kwietnia 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!