Czwartek, 4 czerwca 2015
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy
Warka - Rzeszów
Pobudka!
Znowu rano, ale nie morderczo wcześnie. Pierwszy raz w życiu KM-ką. Pierwszy raz poznaliśmy od środka stacje Warszawa Aleje Jerozolimskie i kolejne. I po dłuższej przejażdżce wysiedliśmy sobie w Warce.
Pierwsze kilometry spędziliśmy na różnych wioskach i różnym asfalcie, zaliczając jedną dziurę w okolicy Radomia. Chwilę później ujrzałem z daleka znajomy kontur... "Jeśli tam jest napisane "Marianów"...". Było. To był przystanek, na którym zatrzymaliśmy się podczas naszej pierwszej trzysetki, zresztą również do Rzeszowa. Tym razem nie zamierzaliśmy aż tak często przystawać.
Robiło się coraz słoneczniej, w Jedlni-Letnisko trafiliśmy na objazd i chwilę przymusowego oczekiwania na przejeździe kolejowym, potem wyjechaliśmy na krajówkę i tłukliśmy kilkanaście kilometrów na wschód we wcale niemałym ruchu. W końcu jednak odbiliśmy na bok - kierunek Kazanów. Podobało mi się, nie powiem, za chwilę spotkaliśmy grupę ludzi, którzy śpiewali i rzucali nam kwiatki pod koła. Miłe to, czyżby wiedzieli, że będziemy w okolicy?
Temperatura powoli się rozkręcała. Pierwszy przystanek robimy w Siennie, po jakichś 130 km. Kupujemy masę picia, kupiłem tez colę, którą tak sobie nalewałem do bidonu, że ten przewrócił się i połowa poooooooszła.
Kawałek dalej wjechaliśmy w Świętokrzyskie, po drodze mijajac drugą procesję, ta przynajmniej dała się wyprzedzić i nie wymusiła zsiadania z roweru.
Dość szybko wypadł nam kolejny postój - zmieniliśmy Hipci siodełko na drugie, które wiozłem w torbie. Przy okazji uznaliśmy, ze może to jest właściwy moment, by posmarować się kremem. Za późno...
Przecięliśmy Bałtów, na szczęście przez tę mniej turystyczną stronę i kolejnymi bocznymi, pięknymi drogami dotarliśmy do Ćmielowa, skąd czekała nas bardzo długa prosta aż do Zawichostu. Jechało się bardzo przyjemnie, pęd powietrza chłodził palące się przedramiona i mogliśmy udawać, że nic nikogo nie boli.
Przecięliśmy Zawichost i pomknęliśmy na Dwikozy, za którymi czekał nas, oczywiście, całkiem wysoki podjazd do Sandomierza. Tam też, na wylotówce, robimy sobie przerwę na Orlenie. Lody. Picie. Siku. Standard.
Za Sandomierzem wita nas krajówka, szeroka, z ładnym poboczem, którą ciśniemy w kierunku Stalowej Woli. Ale tak dobrze nie ma - szybko odbijamy w boczną drogę, gdzie asfalt nieco się psuje, za to ruch wyraźnie się zmniejsza. Powoli nadeszła najładniejsza pora dnia - słońce powoli chyliło się ku zachodowi, nikomu się nie spieszy (a mimo to jedziemy przecież całkiem szybko); w Grębowie wskakujemy na elegancką, nowiutką drogę wojewódzką, z szerokim poboczem.
Im bliżej końca dnia, tym więcej rowerzystow wylega na drogi. Problem pojawia się we wszystkich małych wioskach, bo towarzystwo nawet nie usiłuje zerknąć za siebie, tylko w lewo skręca na słuch - cicho, to znaczy, że nic nie jedzie.
O, minęliśmy Stalową Wolę! Przeleciawszy przez Nisko dojechaliśmy do miejscowości Jeżowe, gdzie znowu skręciliśmy, by nachapać się gmin. Raniżów... o, to już całkiem blisko. Paskudnymi asfaltami przecinamy Sokołów Małopolski, po liczbie szosowców stwierdzając, że zbliżamy się do Rzeszowa. Powoli coraz więcej znajomych miejscowości na mijanych drogowskazach...
W Łańcucie postój na włączenie świateł i ostatnia prosta. Tędy jeździłem w weekendy do rodziny na wieś. Wtedy to było tak daleko. Teraz? Trzy podjazdy i już? To już? Tyle?
Na zjeździe z Pobitna wykręcamy coś pod 50 km/h i przez miasto, spokojnie, wyprzedzając plan o jakieś dwie godziny, docieramy do miejsca przeznaczenia.
A nocować mieliśmy w domu teściów, których na szczęście nie było w domu, dzięki czemu mogliśmy i zjeść pizzę, i napić się piwa, i nie odpowiadać na dziwne pytania, i nie reagować na próby reanimacji po TAKIM WYSIŁKU. No i mogliśmy następnego dnia rano po prostu wyjechać - bo gdyby byli to i tak ranny start by nie wyszedł, a to i moich rodziców chciałbym odwiedzić. A tak to można było spokojnie, incognito, przelecieć przez Rzeszów.
Podsumowanie strat wyszło nawet, nawet: spalone przedramiona, spalone uda, gdzieś tam na łydce... będziemy żyli.
Znowu rano, ale nie morderczo wcześnie. Pierwszy raz w życiu KM-ką. Pierwszy raz poznaliśmy od środka stacje Warszawa Aleje Jerozolimskie i kolejne. I po dłuższej przejażdżce wysiedliśmy sobie w Warce.
Pierwsze kilometry spędziliśmy na różnych wioskach i różnym asfalcie, zaliczając jedną dziurę w okolicy Radomia. Chwilę później ujrzałem z daleka znajomy kontur... "Jeśli tam jest napisane "Marianów"...". Było. To był przystanek, na którym zatrzymaliśmy się podczas naszej pierwszej trzysetki, zresztą również do Rzeszowa. Tym razem nie zamierzaliśmy aż tak często przystawać.
Robiło się coraz słoneczniej, w Jedlni-Letnisko trafiliśmy na objazd i chwilę przymusowego oczekiwania na przejeździe kolejowym, potem wyjechaliśmy na krajówkę i tłukliśmy kilkanaście kilometrów na wschód we wcale niemałym ruchu. W końcu jednak odbiliśmy na bok - kierunek Kazanów. Podobało mi się, nie powiem, za chwilę spotkaliśmy grupę ludzi, którzy śpiewali i rzucali nam kwiatki pod koła. Miłe to, czyżby wiedzieli, że będziemy w okolicy?
Temperatura powoli się rozkręcała. Pierwszy przystanek robimy w Siennie, po jakichś 130 km. Kupujemy masę picia, kupiłem tez colę, którą tak sobie nalewałem do bidonu, że ten przewrócił się i połowa poooooooszła.
Kawałek dalej wjechaliśmy w Świętokrzyskie, po drodze mijajac drugą procesję, ta przynajmniej dała się wyprzedzić i nie wymusiła zsiadania z roweru.
Dość szybko wypadł nam kolejny postój - zmieniliśmy Hipci siodełko na drugie, które wiozłem w torbie. Przy okazji uznaliśmy, ze może to jest właściwy moment, by posmarować się kremem. Za późno...
Przecięliśmy Bałtów, na szczęście przez tę mniej turystyczną stronę i kolejnymi bocznymi, pięknymi drogami dotarliśmy do Ćmielowa, skąd czekała nas bardzo długa prosta aż do Zawichostu. Jechało się bardzo przyjemnie, pęd powietrza chłodził palące się przedramiona i mogliśmy udawać, że nic nikogo nie boli.
Przecięliśmy Zawichost i pomknęliśmy na Dwikozy, za którymi czekał nas, oczywiście, całkiem wysoki podjazd do Sandomierza. Tam też, na wylotówce, robimy sobie przerwę na Orlenie. Lody. Picie. Siku. Standard.
Za Sandomierzem wita nas krajówka, szeroka, z ładnym poboczem, którą ciśniemy w kierunku Stalowej Woli. Ale tak dobrze nie ma - szybko odbijamy w boczną drogę, gdzie asfalt nieco się psuje, za to ruch wyraźnie się zmniejsza. Powoli nadeszła najładniejsza pora dnia - słońce powoli chyliło się ku zachodowi, nikomu się nie spieszy (a mimo to jedziemy przecież całkiem szybko); w Grębowie wskakujemy na elegancką, nowiutką drogę wojewódzką, z szerokim poboczem.
Im bliżej końca dnia, tym więcej rowerzystow wylega na drogi. Problem pojawia się we wszystkich małych wioskach, bo towarzystwo nawet nie usiłuje zerknąć za siebie, tylko w lewo skręca na słuch - cicho, to znaczy, że nic nie jedzie.
O, minęliśmy Stalową Wolę! Przeleciawszy przez Nisko dojechaliśmy do miejscowości Jeżowe, gdzie znowu skręciliśmy, by nachapać się gmin. Raniżów... o, to już całkiem blisko. Paskudnymi asfaltami przecinamy Sokołów Małopolski, po liczbie szosowców stwierdzając, że zbliżamy się do Rzeszowa. Powoli coraz więcej znajomych miejscowości na mijanych drogowskazach...
W Łańcucie postój na włączenie świateł i ostatnia prosta. Tędy jeździłem w weekendy do rodziny na wieś. Wtedy to było tak daleko. Teraz? Trzy podjazdy i już? To już? Tyle?
Na zjeździe z Pobitna wykręcamy coś pod 50 km/h i przez miasto, spokojnie, wyprzedzając plan o jakieś dwie godziny, docieramy do miejsca przeznaczenia.
A nocować mieliśmy w domu teściów, których na szczęście nie było w domu, dzięki czemu mogliśmy i zjeść pizzę, i napić się piwa, i nie odpowiadać na dziwne pytania, i nie reagować na próby reanimacji po TAKIM WYSIŁKU. No i mogliśmy następnego dnia rano po prostu wyjechać - bo gdyby byli to i tak ranny start by nie wyszedł, a to i moich rodziców chciałbym odwiedzić. A tak to można było spokojnie, incognito, przelecieć przez Rzeszów.
Podsumowanie strat wyszło nawet, nawet: spalone przedramiona, spalone uda, gdzieś tam na łydce... będziemy żyli.
- DST 373.64km
- Czas 12:48
- VAVG 29.19km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Pamiętam tę Waszą pierwszą trzysetkę - wtedy jeszcze myślałem, żeście normalne, poczciwe ludzie. ;))
mors - 18:09 poniedziałek, 22 czerwca 2015 | linkuj
Na Zenonie taa średnia, to nawet na szosie bardzo dobry wynik jest. Wy Hipopotamy macie kopyta!
TomliDzons - 07:09 poniedziałek, 15 czerwca 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!