Piątek, 5 czerwca 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Rzeszów - Kielce
Pobudka!
Nawet taka późna. Szybkie śniadanie, wizyta w sklepie, załadowanie kieszeni zdecydowanie zbyt dużą liczbą batonów, nasmarowanie się kremrmi ruszamy!
Ostatni raz przez Świlczę jechałem nie pamiętam kiedy. Tędy jeździło się samochodem do rodziny do Katowic i to, co zapamiętałem, to nieustanny ciąg górek i zjazdów. I tak właśnie było - w górę i w dół. W górę 25 km/h, w dół - 50 km/h. I tak dojechaliśmy sobie do Ropczyc, gdzie pojawiło się, na obwodnicy, szerokie, wygodne pobocze. A jeśli pojawia się pobocze, to wiadomo: będzie zakaz. I był. Postanowiliśmy go jednak olać w proteście przeciwko idiotycznym pomysłom.
Za obwodnicą skręciliśmy na północ i już na wstępie dostaliśmy przyjemny podjazd. A potem zrobiło się odrobinę spokojniej. Wyjechaliśmy na trasę na Mielec, z której po chwili zjechaliśmy, by zaliczyć gminę Niwiska, która zostałaby jako dziura w okolicach Kolbuszowej. Niwiska, kawałek przez las i już wjeżdżamy do Mielca, który był bardzo prorowerowym miastem, tak prorowerowym, że wszędzie walnął znaki zakazu, żeby biedni rowerzyści nie musieli się trudzić jazdą po asfalcie.
Nikły, piątkowy ruch (mimo że dzień roboczy) i alternatywa w postaci postawionej od niechcenia dróżki z kostki spowodowała, że natychmiast uznaliśmy, że zakaz jest dla rowerów, ale nie dla szosówek. W końcu czy na tym znaku narysowany jest szosowiec czy zwykły hipster na mieszczuchu?
Chwilę później zostałem bardzo poważnie obrażony. Dżentelmen w blachobudzie zatrzymał się i poinformował mnie "panie, tam jest znak zakazu, tu nie wolno rowerem". Kawał z niego buraka. Czy on naprawdę uznał mnie za idiotę, który nie widzi tego znaku? Przecież go widziałem i bardzo starannie zamierzałem olać. Oczywiście grzecznie podziękowałem za uprzejme zwrócenie uwagi i pojechaliśmy swoje. Ale niedaleko - kawałek dalej zjechaliśmy na Orlen. Dość szybko, ale czułem, że tym kremem to trzeba regularnie, bo będzie źle. Albowiem pogoda od rana była jak drut i zamierzała się najwyraźniej rozkręcić jeszcze bardziej.
Wylotówka z Mielca też upstrzona konsekwentnie postawionymi znakami zakazu, tylko, dla odmiany, nie było tutaj żadnej dróżki rowerowej. Ruchliwą drogą 985 toczyliśmy się jeszcze dłuższą chwilę...
Słońce już naprawdę się rozhuśtało i 32 stopnie nie znikały z mojego termometru na liczniku. Odbiliśmy w stronę Wisły i różowym (!) mostem z widokiem na Elektrownię Połaniec wjechaliśmy w Świętokrzyskie. Kielce były blisko, ale my mieliśmy do zrobienia kilka zygzaków.
Pierwszy z nich to krajówka na Sandomierz, z której dojechaliśmy do Staszowa, za miejscowością robiąc jeszcze jedną przerwę - tym razem na wyjęcie wkładek z butów Hipci. Zdecydowanie za dużo zepsutych części ciala ma ta dziewczyna. Albo w sam raz - gdyby jej nie bolalo, to bym jej już nigdy nie dogonił.
Kolejne ramię zygzaka było w kierunku Opatowa z przystankiem w Baćkowicach, gdzie Hipcia kupiła i lody, i pączki, i picie. A ja w tym czasie sprawdziłem, że możemy zupełnie spokojnie zaliczyć jeszcze dwie gminy. Ale najpierw trzeba było wytoczyć się na asfalt... Potężne uderzenie ciepła na ręce i pieczenie skóry przy każdym zwolnieniu.
Pierwszą gminę, Waśniów, zaliczyliśmy bardzo przyjemnym podjazdem przez las, na szczycie którego to podjazdu, w cieniu, założyliśmy bluzy, a Hipcia dodatkowo długie spodnie. To, że były czarne, nie miało żadnego, zupełnie żadnego znaczenia, cieplej się nie zrobiło, a ręce piec przestały. Na zjeździe miałem awaryjną przerwę w połowie myśląc, że pękła mi szprycha, ale na szczęście rozpięła się tylko szybkozłączka w torbie podsiodłowej. Stąd mieliśmy prawie prostą drogę do Kielc, odbijając w jednym momencie do Daleszyc.
W Kielcach spodziewaliśmy się zastać zestaw DDR i zakazy, ale nie, żadnych takich nie było, zupełnie spokojnie zajechaliśmy na dworzec. Kupiłem bilety (dostałem jeden na rower i dwie miejscówki w różnych wagonach), po czym pełni obaw co do tego, ile osób pojedzie tym pociągiem (relacja Kraków-Kołobrzeg) poszliśmy do McD. Tam mieliśmy farta - kilka minut po tym, jak złożyłem zamówienie do środka zwaliła się wycieczka szkolna.
Wróciliśmy na stację, pociąg nadjechał. Kupiłem bilet na rower... a przedziału nie było. Wepchnęliśmy rowery tuż przy lokomotywie, tarasując tym samym całe przejście do WC od tej strony. Tłumów nie było, za to nasz wagon był wagonem I klasy jadącym jako II. Walkę musieliśmy toczyć ze współpasażerami: młodzi jakoś rozumieli, że, kurna, przejście jest utrudnione i może lepiej się nie pchać, ale starych ludzi nic nie przekona. Przeszli, zapewne kończąc wybrudzeni od łańcucha. Ale ostrzegałem, prosiłem. Po drugiej stronie (zresztą bliżej ich przedziału) też było WC, nawet w liczbie dwóch sztuk, w dwóch wagonach.
Tuż przed północą wysiedliśmy w Warszawie i tak oto skończyła się nasza wycieczka.
Nawet taka późna. Szybkie śniadanie, wizyta w sklepie, załadowanie kieszeni zdecydowanie zbyt dużą liczbą batonów, nasmarowanie się kremrmi ruszamy!
Ostatni raz przez Świlczę jechałem nie pamiętam kiedy. Tędy jeździło się samochodem do rodziny do Katowic i to, co zapamiętałem, to nieustanny ciąg górek i zjazdów. I tak właśnie było - w górę i w dół. W górę 25 km/h, w dół - 50 km/h. I tak dojechaliśmy sobie do Ropczyc, gdzie pojawiło się, na obwodnicy, szerokie, wygodne pobocze. A jeśli pojawia się pobocze, to wiadomo: będzie zakaz. I był. Postanowiliśmy go jednak olać w proteście przeciwko idiotycznym pomysłom.
Za obwodnicą skręciliśmy na północ i już na wstępie dostaliśmy przyjemny podjazd. A potem zrobiło się odrobinę spokojniej. Wyjechaliśmy na trasę na Mielec, z której po chwili zjechaliśmy, by zaliczyć gminę Niwiska, która zostałaby jako dziura w okolicach Kolbuszowej. Niwiska, kawałek przez las i już wjeżdżamy do Mielca, który był bardzo prorowerowym miastem, tak prorowerowym, że wszędzie walnął znaki zakazu, żeby biedni rowerzyści nie musieli się trudzić jazdą po asfalcie.
Nikły, piątkowy ruch (mimo że dzień roboczy) i alternatywa w postaci postawionej od niechcenia dróżki z kostki spowodowała, że natychmiast uznaliśmy, że zakaz jest dla rowerów, ale nie dla szosówek. W końcu czy na tym znaku narysowany jest szosowiec czy zwykły hipster na mieszczuchu?
Chwilę później zostałem bardzo poważnie obrażony. Dżentelmen w blachobudzie zatrzymał się i poinformował mnie "panie, tam jest znak zakazu, tu nie wolno rowerem". Kawał z niego buraka. Czy on naprawdę uznał mnie za idiotę, który nie widzi tego znaku? Przecież go widziałem i bardzo starannie zamierzałem olać. Oczywiście grzecznie podziękowałem za uprzejme zwrócenie uwagi i pojechaliśmy swoje. Ale niedaleko - kawałek dalej zjechaliśmy na Orlen. Dość szybko, ale czułem, że tym kremem to trzeba regularnie, bo będzie źle. Albowiem pogoda od rana była jak drut i zamierzała się najwyraźniej rozkręcić jeszcze bardziej.
Wylotówka z Mielca też upstrzona konsekwentnie postawionymi znakami zakazu, tylko, dla odmiany, nie było tutaj żadnej dróżki rowerowej. Ruchliwą drogą 985 toczyliśmy się jeszcze dłuższą chwilę...
Słońce już naprawdę się rozhuśtało i 32 stopnie nie znikały z mojego termometru na liczniku. Odbiliśmy w stronę Wisły i różowym (!) mostem z widokiem na Elektrownię Połaniec wjechaliśmy w Świętokrzyskie. Kielce były blisko, ale my mieliśmy do zrobienia kilka zygzaków.
Pierwszy z nich to krajówka na Sandomierz, z której dojechaliśmy do Staszowa, za miejscowością robiąc jeszcze jedną przerwę - tym razem na wyjęcie wkładek z butów Hipci. Zdecydowanie za dużo zepsutych części ciala ma ta dziewczyna. Albo w sam raz - gdyby jej nie bolalo, to bym jej już nigdy nie dogonił.
Kolejne ramię zygzaka było w kierunku Opatowa z przystankiem w Baćkowicach, gdzie Hipcia kupiła i lody, i pączki, i picie. A ja w tym czasie sprawdziłem, że możemy zupełnie spokojnie zaliczyć jeszcze dwie gminy. Ale najpierw trzeba było wytoczyć się na asfalt... Potężne uderzenie ciepła na ręce i pieczenie skóry przy każdym zwolnieniu.
Pierwszą gminę, Waśniów, zaliczyliśmy bardzo przyjemnym podjazdem przez las, na szczycie którego to podjazdu, w cieniu, założyliśmy bluzy, a Hipcia dodatkowo długie spodnie. To, że były czarne, nie miało żadnego, zupełnie żadnego znaczenia, cieplej się nie zrobiło, a ręce piec przestały. Na zjeździe miałem awaryjną przerwę w połowie myśląc, że pękła mi szprycha, ale na szczęście rozpięła się tylko szybkozłączka w torbie podsiodłowej. Stąd mieliśmy prawie prostą drogę do Kielc, odbijając w jednym momencie do Daleszyc.
W Kielcach spodziewaliśmy się zastać zestaw DDR i zakazy, ale nie, żadnych takich nie było, zupełnie spokojnie zajechaliśmy na dworzec. Kupiłem bilety (dostałem jeden na rower i dwie miejscówki w różnych wagonach), po czym pełni obaw co do tego, ile osób pojedzie tym pociągiem (relacja Kraków-Kołobrzeg) poszliśmy do McD. Tam mieliśmy farta - kilka minut po tym, jak złożyłem zamówienie do środka zwaliła się wycieczka szkolna.
Wróciliśmy na stację, pociąg nadjechał. Kupiłem bilet na rower... a przedziału nie było. Wepchnęliśmy rowery tuż przy lokomotywie, tarasując tym samym całe przejście do WC od tej strony. Tłumów nie było, za to nasz wagon był wagonem I klasy jadącym jako II. Walkę musieliśmy toczyć ze współpasażerami: młodzi jakoś rozumieli, że, kurna, przejście jest utrudnione i może lepiej się nie pchać, ale starych ludzi nic nie przekona. Przeszli, zapewne kończąc wybrudzeni od łańcucha. Ale ostrzegałem, prosiłem. Po drugiej stronie (zresztą bliżej ich przedziału) też było WC, nawet w liczbie dwóch sztuk, w dwóch wagonach.
Tuż przed północą wysiedliśmy w Warszawie i tak oto skończyła się nasza wycieczka.
- DST 252.26km
- Czas 09:14
- VAVG 27.32km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!