Sobota, 13 czerwca 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Dookoła Tatr, czyli Maraton Podróżnika
Druga edycja Maratonu Podróżnika była dowodem na to, że forumowe towarzystwo ponownie chce bawić się w ganianie się na długich dystansach. W pewien sobotni poranek zebrało się około sześćdziesięciu najwytrwalszych zawodników, tradycyjnie podzielonych na dystanse "dla mężczyzn" i "dla cipek". W tym roku maraton miał być trudniejszy, ponieważ gdy tworzyliśmy trasy miał nie być kwalifikacją do BBT, dzięki czemu można było poszaleć z trasą. Klasyfikacją i tak został, ale trasa mimo wszystko nie została zmieniona.
Zgodnie z przewidywaniami w ostatnich tygodniach przed maratonem wykruszyło się trochę osób (i wyczerpały się listy rezerowe), dzięki czemu maraton był jeszcze bardziej kameralny. Wiadomo, że dużo lepiej się przejeżdża maraton palcem po mapie, a im bliżej terminu, tym więcej wątpliwości. Ale gros rezygnacji w ostatnich dniach to bolączka każdego wyścigu.
Od rana... a nie, do tego wrócimy. Najpierw rzut oka w przeszłość.
Zeszłoroczny Maraton był dla nas sporym sukcesem. Pierwszy raz przejechaliśmy 500 km (a w zasadzie, licząc powrót do domu, prawie 700), robiąc to w całkiem przyzwoitym czasie, pierwszy raz zetknęliśmy się z jazdą w grupie... pierwszy raz w ogóle się ścigaliśmy. I pierwszy raz spotkaliśmy tak dużo osób widzianych (czytanych) wczesniej tylko w internecie. Było to taki sympatyczny, naturalny krok w kierunku ultramaratonów, których w zeszłym roku zaliczyliśmy łącznie trzy. Jedna tylko rysa widniała na tym diamencie i kłuła w oczy przez cały, calusieńki rok - jego końcówka. Zmyleni interpretacją stwierdzenia "maraton nie będzie miał formy wyścigu" uznaliśmy, że celem jest przejechanie się i nikt tu nie będzie patrzył na czasy (zwłaszcza, że od początku miał to być raczej towarzyski przejazd). Wskutek tej niewiedzy roztrwoniliśmy przewagę, na samym końcu zupełnie niepotrzebnie marnując czas czekając na parówki na Orlenie. A dopiero przy organizacji tegorocznego maratonu dowiedziałem się, o co chodzi z tą "formą wyścigu".
W tym roku, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, trasa prowadziła dookoła Tatr, dając naprawdę solidną dawkę przewyższeń (profil na mapie wskazywał ok. 7000 m). Co to znaczy prawie siedem tysięcy w górę? Tego miałem się dopiero dowiedzieć. Dodatkowo, dzięki mojej sugestii, baza maratonu została zorganizowana w Brandysówce w Dolinie Będkowskiej, co chyba dało jeszcze jeden plus dla maratonu, bo i widoki były ładne, i zaopatrzenie naprawdę w porządku.
Przygotowań wielkich nie robiliśmy. Trochę ogólnych treningów z naciskiem na (tak, Księgowy!) treningi w strefie drugiej, kilka dni spędzonych na siłowni. Ostatnie wyjazdy przed maratonem miały na celu bardziej dopasowanie roweru do Hipci i wybranie siodełka, na którym będzie jechała, niż faktyczną wartość treningową. Może z wyjątkiem robienia rzadkich przystanków - tu ściemy nie było.
Wyjechawszy w piątek po południu z Warszawy w bazie zameldowaliśmy się tuż przed 20:00. Po drodze oboje usiłowaliśmy nie umrzeć, Hipcia miała zjazd i dość szybko zasnęła, ja jako kierowca na takie atrakcje pozwolić sobie nie mogłem, więc liczyłem, że kiepskie samopoczucie jest spowodowane dusznością w samochodzie. W Będkowskiej rozbiliśmy namiot, rozdysponowaliśmy wśród potrzebujących dobra przywiezione ze Stolicy i poszliśmy zobaczyć znajome twarze; nie uszło naszej uwadze to, że jakiś zespół właśnie się szpeił i najwyraźniej szykował na Sokolicę. W trybie pr0, czyli chuj tam z liną, może być stara, ważne, ze mamy GołProł na kasku.
Drogą kupna nabyliśmy piwo i siedzieliśmy pod Brandysówką. Usiłowałem dojść do porozumienia z Solidem, w który Hipcia wcisnęła ramkę od karty SIM ("bo tak było w tamtym telefonie"). Wyciągając ją prawdopodobnie uszkodziłem styki i tak oto zostaliśmy z jednym działającym aparatem. Zespół dalej siedział w stanowisku, co nas niezmiernie irytowało, bo chcieliśmy sobie wyleźć na Sokolicę, a zajęli akurat jedyną drogę, która nadaje się na przedmaratonowe fikanie po ścianie. W międzyczasie wygrywam od Księgowego dychę za zjedzenie łyżeczki cynamonu. Lubię, jak mi ludzie dają pieniądze. Hipcia z kolei budziła powszechne zainteresowanie swoimi plastrami, których ma z wyścigu na wyścig coraz więcej. Niektórzy w internetach piszą, że z tymi plastrami to mit. Cóż, my mamy dowód, że pomaga. A że lista przebytych i tych niezaleczonych kontuzji i wbudowanych (wrodzonych) problemów robi się coraz dłuższa i odkrywamy coraz to nowe "funkcjonalności", to i plastrów przybywa.
Pomny doświadczen z zeszłego roku poprzestaję na dwóch piwach i przesiadam się na bezalkoholowe. Dość szybko zresztą towarzystwo rozchodzi się spać, co również czynimy i my. Ostateczne przygotowanie rowerów zostawiam na chwile przed startem, na kolację opycham jeszcze prawie pół ptasiego mleczka. Wydawało mi się, że będę się kręcił pół nocy, ale zasnąłem dość szybko, chociaż w nocy kilka razy się budziłem, wskutek czego obudziłem się średnio wyspany.
Gdzie ja to przerwałem? Ach, tak.
Od rana słychać było gadanie, okrzyki i odgłosy innych dziwnych czynności niewątpliwie mających związek z rowerami. Gdy o szóstej wyłoniłem się z namiotu, okazało się, że niektórzy już są gotowi, inni rowery smarują, generalnie całe pole namiotowe się krząta, najpóźniej z dżinsów przebrał się chyba Transatlantyk. Zakrzątnęliśmy się i my, rowery zostały przesmarowane, napompowane, wyposażone w komplet elektroniki. Założone zostały też torby - z minimum (ale nie absolutnym): komplet narzędzi, żarcie i dodatkowe picie na przepak na starcie ostrym, bluza, nogawki, wiatrówka (byliśmy świadomi tego, że raczej przyda się albo bluza, albo wiatrówka, ale uznaliśmy, że na odrobinę szaleństwa można sobie pozwolić). Tydzień wcześniej testowałem na trasie do Rzeszowa jazdę z muzyką, ale musiałbym to wieźć z akumulatorkiem, zajmować miejsce w kieszeni, a do tego chyba nie potrafię jechać szybko mając muzykę na uszach.
Zjedliśmy śniadanie i powoli poturlaliśmy się pod Brandysówkę. Podpisy na liście startowej, odprawa, w którą chciał mnie wrobić Olo, a której w końcu nie było, bo wszystko było na kartkach i zbiórka do startu honorowego. Nasz lider, Wax, dotarł chwilę wcześniej, uśmiechnięty i zrelaksowany.
Minuty dzielące nas od ósmej rano minęły, rozległ się dźwięk ponad dwudziestu zapiętych pedałów (świetnie to brzmi!) i grupa ruszyła. Jeździłem tamtędy kilkanaście razy samochodem i nawet nie wiedziałem, że przez cały, caluteńki czas będzie tam zjazd. Podjazd też na nas trafił, chwilę później - też nie wiedziałem, że ma toto 11-12%. Już na samym starcie zauważam, że przetestowane i doregulowane przerzutki zaczynają coś się nie zrzucać - no, ale może to efekt zostawienia roweru na działanie rosy.
Na starcie też zauważam inną niepokojącą rzecz: puls mi szaleje. I to bardzo dziwnie - na prostej podchodzi pod 150, na podjazdach pod 170. Co do...?! Jestem świeży, wypoczęty, a tu podjazdy, na których nie powinienem wyjść powyżej 140 robię z tętnem 160! Odpoczynek na światłach sprowadza go do dolnej granicy... 135. Na świeżo! Zwykle przy takich okazjach spada raczej do 90. Hipcia ma podobnie. Zwalamy to na temperaturę, która już po starcie podchodzi do trzydziestu (!) stopni.
Do samego Krakowa jedziemy w dół, całkiem bezpiecznie, wyjąwszy jednego kierowcę, który postanowił, że czekał nie będzie i zepchnął na pobocze kolesia, który jechał z naprzeciwka. W mieście po sugestii Tomka ustawiamy się dwójkami, dzięki czemu jest bezpieczniej. Dzięki temu również zupełnie zakorkowaliśmy drogę. W końcu jednak wjechaliśmy na szersze arterie Królewskiego Miasta, a stamtąd na wylotówkę w stronę Wieliczki. Współpraca z kierowcami układała się nadzwyczaj pomyślnie, wszyscy byli mili i nikt nie trąbił.
Tuż przed miejscem startu ostrego lider naszej grupy postanawia już zacząć wyścig i leeeeeeeci. Punktu startu ostrego nie zaznaczył sobie w GPS-ie, dzięki czemu razem z Hipcią (która jechała jako druga) musieli kawałek wrócić. Dobrze, że usłyszeli krzyki...
Temperatura była obiecująca - obiecywała wiele, między innymi to, że zacznie nas palić od czubka głowy, a skończy na blokach. W momencie startu, tuż przed 10:00, było już 34 stopnie. Towarzystwo rozlazło się po krzakach pozbyć się tego, co wieźli ze sobą z Brandysówki. Przeładowaliśmy picie z sakwy, w kieszenie wepchnęliśmy docelowe dawki batonów i żeli, ja jeszcze wrzuciłem butelkę picia (czyli startowałem mając go ze sobą łącznie 2,5 litra) i byliśmy gotowi.
W końcu dojechały pozostałe grupy zubożone o Pająka, który dopiero co złapał gumę. Nasza, trzynastoosobowa grupka ustawiła się na trójkącie wewnątrz skrzyżowania i - start! Poooooszli!
Poszli nie tak znowu mocno. Zaczęło się bardzo spokojnie, ale tak czy inaczej przepchnęliśmy się bliżej przodu grupy. Na pierwszych podjazdach, które zostały przejechane troszeczkę mocniej, wyprzedziło nas kilka osób i tak oto uformowała się przed nami piątka: Gavek, Góral, Tomek, Wax, Wilk. Odeszli nas na jakieś 20 metrów i tam zaczęli się tasować. Wyglądało to bardziej jak przygotowanie do finiszu, bo zamiast jechać w grupie zmieniali miejsca i przesuwali się na boki; próbowałem ich dojść przez dwa podjazdy z rzędu, ale wówczas wyszedł jeszcze jeden minus - jechali, przynajmniej jak dla mnie, dość nierówno. A to odrobinę szybciej, gdy ich doszliśmy, nagle zwalniali, by znowu przyspieszyć.
Puls dostał, nieoględnie mówiąc, pierdolca. Na podjazdach wpadam w okolice 180, w zasadzie nie spada poniżej 150. Ale wcale nie czuję, że podjazdy robię tak wysoko - po prostu to ignoruję, zrobi się chłodniej, to się uspokoi. A przynajmniej na to liczę.
Szybko zdecydowaliśmy, że jedziemy swoje i nie będziemy się starali z nimi ganiać. W międzyczasie rzut oka za siebie informuje mnie, że z tyłu... nikogo nie ma. Cały podjazd i cały zjazd za plecami mam puste; Wilk prognozował, że grupki bardzo szybko się porwą, ale żeby aż tak szybko?
Na jednym podjeździe zatrzymuję się dwa razy na (dosłownie) trzy sekundy i podkręcam śrubę regulującą przerzutki. Nic to nie dało, ze zrzucaniem idzie coraz gorzej.
W Łapanowie (70 km) odbijamy na południe i kawałek później mijamy Gavka, który na poboczu wymieniał dętkę.
W bazie Transatlantyk mówił rano o "Starym Rybiu" - że niepokoją go podjazdy pod kątem możliwych defektów w rowerze. A właśnie taka nazwa majaczyła mi gdzieś na GPS-ie. I podjazdy nadeszły - chyba średnio 8% na trzech kilometrach (tu i w kolejnych takich ocenach oceniam na podstawie profilu na RWGPS lub na podstawie tego, co pokazał mi licznik, więc mogę się pomylić!).
Wyskrobawszy się na górę trafiamy do Limanowej, gdzie mijamy chłopaków, którzy stanęli przy sklepie. Ha! Czyli jesteśmy wirtualnymi liderami wyścigu, teraz trzeba tylko dotrzymać pozycję przez kolejne 440 km. Długo nie poliderowaliśmy - capnęli nas już po czterech kilometrach, na samym wyjeździe z miasta. Akurat skończyła się moja zmiana, więc z przodu została Hipcia. W międzyczasie Tomek podjechał do Wilka i coś mu mówił wskazując chyba na mnie. No co? Trzeba wiedzieć, kiedy można i kiedy trzeba się poopierniczać.
JKW zeszła ze zmiany tuż przed rozpoczęciem właściwego podjazdu, my zwolniliśmy do 17 km/h, a chłopaki - przed pierwszym zakrętem porwani na dwie dwójki - utrzymali sporo powyżej 20 km/h. Przez chwilę ich jeszcze widziałem, a potem zostaliśmy sami. I zaczęliśmy robić to, co umiemy najlepiej - ja sapałem na podjeździe, a Hipcia stękała, że boli ją stopa. A bolała do tego stopnia, że nie była w stanie nawet wypiąć buta, żeby choć na chwilę zwolnić napięcie. Wspominałem, że na liczniku miałem już 40 stopni? Po drodze zmieniam się w cieniowego sępa - jadę jak najbliżej krawędzi jezdni, żeby jak najdłużej siedzieć w cieniu. Jedna z serpentyn jest w ogóle cała zacieniona, temperatura tam spada do uroczych 36 stopni.
W końcu wytachaliśmy się na górę, gdzie, na zjeździe, zauważyłem kolejną niespodziankę - "zniknęły" mi cztery najmocniejsze przełożenia. Przerzutka staje w połowie i nie rusza dalej. Minuta postoju niczego nie wnosi - ruszona ręką linka powoduje przesunięcie przerzutki do poprawnego miejsca (czyli na dół), ale manetką nie jestem w stanie nic zrobić. Dupa, jedziemy - w górę wyjadę, w dół mogę nie pedałować, to, co mam, starczy mi do dokręcania do 45 km/h. Zobaczy się później, na postoju.
Łagodnym zjazdem (na którym staram się wentylować głowę na wszystkie możliwe sposoby) docieramy nad jakąś rzekę, gdzie ruszamy wzdłuż. Jest w miarę płasko, ale za to pod wiatr. Po chwili po okolicznych napisach orientujemy się, że jest to Dunajec. Ta wiedza wcale nam nie ułatwia życia, ale dobrze wiedzieć, gdzie byliśmy.
W Krościenku skręt na rondzie i chwilę później widzimy Orlen, na którym robimy przystanek. Proszę Hipcię, żeby kupiła Powerade i wodę (podkreślając, że wody nawet więcej) i sam biorę się za przerzutkę, tylko po to, by zaraz dowiedzieć się, że wiele nie zdziałam, linka gdzieś tam ciężko chodzi i sprężyna wózka nie jest w stanie jej wyciągnąć. Postanowiłem już nie grzebać, żeby bardziej nie spartolić. W międzyczasie nadeszła Hipcia. Pierwszy raz w życiu tak szybko przelałem picie do bidonów, ze zgrozą zauważając, że wody obok butelek nima! Dałem odpowiedzialne zadanie najlepszemu człowiekowi, a ten wraca bez wody (chciałem się oblać, nie pić). Skandal! Wypiłem dwa Vervowe RedBulle (cholera wie po co, ale zimne były). Gdy już ruszaliśmy, na stację zajeżdża Szafar, który startował z grupy po nas.
Zdecydowałem się olać to, że nie ma się czym oblać i już nie lecieć do łazienki, tylko jechać dalej. BŁĄD.
Już na pierwszym podjeździe widzę, że mamy konflikt interesów. Z jednej strony temperatura, z którą organizm musi walczyć, z drugiej jakiś litr napojów, które na postoju wlałem do żołądka i doprawiłem żelem lub dwoma. Z jednej strony wypada jechać, z drugiej trawić, z trzeciej się chłodzić. Efekt jest łatwy i prosty do przewidzenia - łapie mnie zamuła. Taka konkretna. Do tego stopnia, że na podjeździe pod Hałuszową (12%, przy okazji zauważyłem, że do kompletu zniknęło mi teraz najlżejsze przełożenie!) zastanawiam się, czy powinienem się najpierw wywalić, a potem porzygać, czy może odwrócić kolejność. Nie mogę jednak wybrać, więc wkurzony na swoje niezdecydowanie postanawiam jechać dalej. Hipcia wisi jakieś 50 m przede mną.
Na kawałku zjazdu w kierunku jez. Sromowickiego odżywam trochę i chłodzę się wiatrem. Ale to tylko na chwilę. Mijamy Niedzicę i zaczyna się kolejny podjazd. Mijamy PK1 w Łapszem Niżnem, nie zatrzymując się nawet na chwilę i rozpoczynamy wspinaczkę w kierunku Łapszanki. Tu znowu mnie muli do tego stopnia, że Hipcia odchodzi mnie na jakieś 200 m i na długi czas znika mi z oczu na krętej drodze. Rozważam zejście do potoku (który miejscami płynie tuż przy asfalcie) i schłodzenie się, ale czort wie z jakiego powodu - BŁĄD! - decyduję się człapać dalej, schłodzić na zjeździe, a potem zobaczyć (w końcu z każdą minutą zbliża się chłodniejsza pora dnia).
W Grocholowie obok szkoły skręcamy w prawo. Na podjeździe zrzucam z blatu synchronizując to z mocnym wychyleniem roweru i spada mi łańcuch. Szlag mnie trafia, poprawiam, jadę.
Zjazd. Informuję Hipcię, że w ostatnim polskim sklepie (lub pierwszym słowackim) robimy przerwę. Marudzi. Ale się zgadza. Pamiętałem, że tuż za granicą coś będzie i wcale się nie mylę. Pierwszy sklep, błyskawiczny postój, woda kupiona za 2,5€ w gotówce (kartą niestety od 3€), niosę to w małych, półlitrowych butelkach (bo tylko takie były zimne), do tego jedna półtoralitrowa (bo ta ma być tylko mokra). W akompaniamencie marudzenia ("mieliśmy szybko", "co ty robisz", "to jest wyścig", "w ogóle zawróćmy", "ja jakoś nie potrzebuję") przelewam do bidonów to, co do uzupełnienia, wylewam na łeb tyle, ile mogę, wyrzucam do śmietnika plastiki i ruszamy.
I nastała światłość. Tak o. Po prostu. Pstryk! i jest.
Zaczęło się jechać. Najpierw po prostu. Potem dobrze. A potem świetnie. Woda wylana na łeb spowodowała transformację w ciągu zaledwie kilku minut. Wejściowe podjazdy na Słowacji ciachałem z uśmiechem na ustach, czekając na skręt na Smokowce, bo tam, jak wiedziałem, będzie część odpoczynkowa. Puls już od dłuższej chwili wracał do normy i wreszcie osiągnął poprawny poziom - mimo szybko jechanego podjazdu pozostawałem w okolicach 130, co upewniło mnie w słuszności analizy i zwalenia tego wszystkiego na upał. Po chwili jednak nadszedł zjazd, a na nim minęło nas dwóch chłopaków z wyścigu, złożonych jak scyzoryki. Kto? Kurde, nie wiem. Wydawało mi się, że jeden, ten w białej bluzie miał ogolone nogi. Ale kto to mógł być? Keto? Chyba tylko on, prócz Hipci, zadbał o tak podstawowe sprawy w naszej włochatej grupie.
Skręt na Smokowce. Nareszcie. Teraz odpoczywamy. Dlaczego? Ano dlatego, że aż do Szczyrbskiego Plesa miało być łagodnie - około 3%. Jedziemy sobie więc spokojnie, wróciła mi energia na tyle, że mam siłę głośno wykrzykiwać różne określenia, które kieruję w stronę słońca razem z pokazywaniem mu najdłuższego z palców dłoni.
Dwóch gości, którzy nas wyprzedzili przed chwilą, nagle się rozłączyło. Jeden wziął i zawrócił. Zając?! Ktoś z wyścigu? Drugim ludziem okazał się być... Wax. Zaraz. Tutaj?! Przecież on powinien razem z chłopakami ciąć przed siebie i właśnie opuszczać Słowację. Okazało się, że miał i ma kryzys (później, już w bazie, patrząc na SMS-y zauważam, że info z PK1 mamy wysłane praktycznie w tej samej minucie). Jedzie nam na kole przez kilka kilometrów, po czym się odłącza i wraca do swojego tempa.
Po chwili mijamy Smokowce. Chwilę później mimo pogłębionego podjazdem oddechu zaczynam piłować ryj, co jest ostatecznym dowodem na to, że właśnie osiągnąłem sto procent sprawności.
Kawałek dalej widzę na poboczu rowerzystę. Mija ich nas sporo (co prawda prawie wszyscy w kierunku przeciwnym), ale postura tego wygląda znajomo. Wilk? Ano Wilk. Przystanął na chwilę ze względu na skurcze, ale widząc nas dołączył. Mówię mu o moim problemie z przerzutką, stwierdza, że to może być linka. Ale jak to? Linka? Zupełnie mi to nie pasuje, bo chodziła idealnie i nagle co? Zaraz przestaje mi działać jeszcze jedno lekkie przełożenie, a kawałek dalej - prorok jaki, czy co? - pęka mi... linka. Na całe moje szczęście Wilk może mi takową pożyczyć. Uff.
Na szczęście linka uwięzła tak, że zablokowała mi się pośrodku kasety, więc jestem w stanie (mimo, że po chwili na dołkach spada o jeden ząbek) jechać podjazdy z kadencją 45-60. Osiągamy Szczyrbskie Pleso i stąd mamy tylko zjazd. Aż do punktu Vooya.Macieja.
Skręt na parking elegancko oznaczony kamizelkami i widoczny z daleka (wydawało mi się z daleka, że kogoś na tym zakręcie postawili na stałe), na wjeździe wita nas muzyka z pobliskiego baru (rockandrollowa składanka). Na punkcie są już Tomek i Kot, która chciała ukończyć maraton możliwie szybko, więc wyruszyła na trasę cztery godziny wcześniej. Podpisanie listy i zaczynam przyglądać się manetce. Które to? Gdzie to? Którędy? Urrrrwał jego nać! Na całe szczęście Tomek ma doświadczenie w tych manetkach, bo puszczenie przez nie linki bez planu (metra?) wygląda na niemożliwe do zrealizowania.
Hipcia oczywiście jest sobą i pomaga. Na swój sposób. Przechodzi na mantrę "już?", "miało być szybko", "mieliśmy się w ogóle nie zatrzymywać", "ile jeszcze?", "śpieszymy się". Przeplata te pytania pytaniami o to, co mógłbym chcieć zjeść, co - biorąc pod uwagę, że jednocześnie dyskutuję z Tomkiem i usiłuję pomóc, albo przynajmniej nie przeszkadzać - doprowadza do tego, że gdy jeszcze nie zdążę odpowiedzieć na pytanie "czy chcesz banana", to dostaję już pytanie "czy chcesz bułkę". Przeplatamy linkę i zostaje tylko regulacja. W międzyczasie odjeżdża Kot, później Wilk, a ja obiecuję Tomkowi nagrodę, jeśli zabierze mi Hipcię sprzed nosa. Tomek jednak się zwija, a ja zostaję sam z wyżej wspomnianą celującą bułką (dobrze, że odwiniętą z folii) w mój otwór gębowy. Kończy się to tym, że (zgodnie z wyjściowym planem), rezygnujemy z makaronu (potem dowiaduję się, że zrezygnowaliśmy jako jedyni - dziwne, bo nawet gdybym miał inny plan, to z ciepłego makaronu w takie upał i tak bym zrezygnował), prócz bułki dostaję chyba jednego banana do paszczy (szczerze mówiąc, nie pamiętam, zajęty byłem) i dwa do kieszeni. Z drożdżówki (dla odmiany świadomie) rezygnuję, bo po całym dniu ostatnie, na co mam ochotę, to drożdżówka.
Gdzieś w międzyczasie na punkt dojechał Wax (który zaraz idzie po piwo) a potem wpadają Symfonian i CFCFan. Ja skończyłem regulację, można jechać. Ruszamy więc.
Wracamy do zjazdu. Długi. Długi. Przyjemny. I mam wszystkie przełożenia! Praktycznie do Liptowskiego Mikulasza (na 270 km) mamy czas na to, by pooglądać widoki (i chyba jako jedni z nielicznych zobaczyć Krywań w zachodzącym już powoli słońcu) i cieszyć się tym, jak licznik wskazuje powyżej 40 km/h. Lemondka już wcześniej się przydawała, ale teraz gra ze mną cały czas.
Chyba już na wyjeździe z Mikulasza spotykamy Wilka, który jedzie z nami tylko chwilę i po kilku minutach już go za nami nie ma. W Liptowskim Trnovcu odbijamy w boczną drogę. Słonce zachodzi. Zero ruchu. Wąska, boczna droga. Podjazdy, ale takie słabsze. Gorzej na zjeździe, bo jest tam trochę pasm żwiru, przez które nie mamy odwagi przelecieć na pełnej prędkości.
Dobijamy się do drogi 584 i chwilę później, na początku podjazdu, mijamy Kota. Kilka zamienionych w locie słów i lecimy dalej. Z 600 m na około 1000. Droga idzie powoli, spokojnie, przy okazji (próbując powiesić okulary na kasku upuszczam je, więc i tak stajemy) włączamy tylne światła. Podjazd trzyma. My się też trzymamy, głównie kierownicy. W koncu udaje się wyjechać na górę, dalej mamy zjazd aż do Podbieli. Robi się ciemno. Lampka zaczyna mi świrować - na nierównych fragmentach zmienia tryby i poziom naświetlenia. Zasrana Bocialarka. (Na jednym z postojów, już w Polsce, dokręcę ją mocniej, co być może pomogło, bo poza fragmentami ze Słowacji wielkich problemów nie było) Później w ogóle głupieje i na zjazdach ze dwa razy w ogóle się wyłącza. Korzystam z tego, że Hipcia daje swoim Convoyem równo i i tak widzę wszystko.
Wypadamy na drogę główną (myślałem, że będzie równiutko i lampka przestanie skakać - niestety nie) którą zaraz osiągamy Twardoszyn. Kawałek dalej (to chyba tu było) na zjeździe napotykamy most z kocich łbów. Zaskoczenie do tego stopnia duże, że nawet "kurwa!" wykrzyknąłem w jego połowie.
Gdzieś w tle zaczyna się błyskać. Prognozy mówiły, że około piątej rano w okolicach Zawoi mają przejść burze. Ciekawe, czy nie przyjdą wcześniej.
Za Namiestowem (gdzieś tu mijamy słowacką imprezę w remizie) zaczyna się ostatnia prosta do granicy. Błyska się coraz częściej. Po samej drodze widać, że podjazd nie będzie straszny. Po drodze mijamy puby pełne ludzi, którzy mieli inny niż my pomysł na dzisiejszy wieczór. Bardzo spokojnie (pomijając kilka wahadeł) dojeżdżamy do granicy, którą osiągamy równo o północy, tam (po raz pierwszy dzisiaj) robię sikustop - po 16 godzinach od startu!
Polska. No to wio! Zjazd do Jeleśni. Tam robimy skręt na Pewel Wielką, mijamy jednego kopytnego stwora, który dudni wzdłuż nas po łące, mijamy rodzinkę kotów i w nagrodę za to wszystko dostajemy dwie 13% ścianki. Miejscami podnosi się mgła, zaczyna też kropić, ale to dosłownie przez kilka minut.
Nigdzie za to nie widać ani śladu Tomka, jednak liczę po cichu na to, że pozostał przy swoich nawykach z BBT i nie odmówił sobie przyjemności porządnego jedzenia w którejś z knajp, które mijaliśmy po drodze. Nie wiem, gdzie jest, bo celowo nie brałem telefonu z dostępem do netu, chcąc przejechać trasę opierając się na tym, co zobaczę na trasie, a nie na wiadomościach, które ludzie zostawiają na PK.
Dostajemy zjazd i kolejną (jedną? dwie?) 12% ściankę za Stryszawą. Potem niewielkie serpentyny i już jesteśmy w Zawoi. Byłem tu już kiedyś bez roweru i dzięki temu nie nudzę się, bo chwilę po wjeździe do miejscowości zajmuje mi skorelowanie tego, co widzę przed sobą z tym, co widzę na GPS-ie (tryb: kierunek u góry) i tym, jak wyglądałoby to na mapie (zorientowane względem gór). Na szczęście nie zajmuje to długo. A przy wyjeździe nagle zaczynam zasypiać i robimy szybki postój na tabletkę z kofeiną. Tyle je wieźliśmy, a i tak nie zadziałały.
Teraz na Krowiarki, tak? Jedziemy. Jeszcze w bazie Olo mówił (chyba do Wąskiego) "jak będziesz widział taki masakryczny podjazd, to właśnie tam". I zawiodłem się. Podjazd przyjemny, relaksujący; w porównaniu z tym, co dziś już zrobiliśmy, to jest tu prawie płasko. Noc za to powoli znika, zaczyna świtać. Na podjeździe mam dużo czasu, więc wysyłam ze dwa SMS-y do relacji.
Na przełęczy jesteśmy prawie o wpół do czwartej. Decydujemy się zaszaleć i założyć bluzy do zjazdu. Bierzemy też rezerwy jedzenia (czyli żele i batony) z mojej torby. Włączam Bocialarkę (przestała świrować) na najmocniejszy z zaprogramowanych trybów i walę. Ale tylko do Zubrzycy, stamtąd skręcamy w pola. Oczywiście po to, żeby zaliczyć niewielki podjazd i zjazd w kierunku Makowa Podhalańskiego.
Tam to miała być najgorsza ścianka. Olo napisał, że rzeźnia, nadająca się do kodeksu karnego, Wilk - jako twórca trasy - wiedział, że tam będzie i wcześniej nawet przystanął na posiłek. W SMS-ach w relacji też przewijał się jej motyw. A ja... ja nie wiedziałem, ale jakoś mi to nie przeszkodziło podjechać i raz nawet na niej zasnąć (zjechałem tylko kołem na niski krawężnik).
Dalej powoli walimy w stronę Krakowa. Od tej pory nic się nie zmienia - logiczne i tradycyjne szlaki komunikacyjne prowadzą wzdłuż dolin, tędy, którędy najłatwiej, a my walimy na skos bocznymi drogami, przecinając wszystkie garby, garbki i garbiki, raczej po gorszym asfalcie niż po lepszym, z czego bardzo cieszy się Hipcia, bo pod koniec maratonu plecy nawalają ją już konkretnie, co nie pomaga ani przy zjazdach, ani przy tych "płaskich" kawałkach po porwanym i połatanym asfalcie. Do tego jeszcze pod sam koniec jej również "znika" ostatnie, najlżejsze przełożenie.
Regularnie pojawia mi się cyfra 12 - i na podjazdach, i na zjazdach, które są krótkie, ostre i nawet nie próbujemy się tam rozpędzać.Przypomina mi się, jak narzekałem przed wyjazdem, że gorszy od tej pogody może być tylko halny. Teraz już wiem, że za deszcz też bym się nie ucieszył, bo na części tych ścianek hamulce nie dałyby rady, moje śliskie buty też nie - jedyne, co mógłbym zrobić, to położyć się z rowerem na asfalcie i zsunąć się na dół.
Między Brzeźnicą i Kossową znajdujemy otwarty już sklep, lecę tam po powerade, bo wyczerpałem całe picie, a słonce powoli się rozpędza. Wolę teraz poświęcić czas, niż potem żałować. Hipcia, tak, wiemy. Mruczy i warczy. Oboje już od dłuższej chwili regularnie patrzymy za siebie szukając pościgowych grupek. Stąd już na szczęście niedaleko. Coraz cieplej. Można powiedzieć nawet, że trochę się wypłaszczyło.
W jednym miejscu Hipcia mówi "no i masz". Oglądam się - no, faktycznie, dupa. Oglądam się drugi raz - goni nas czterech. Czterech?! Podobne widoki pamiętam z zeszłorocznego Radlina, ale wtedy podobne grupy dochodziły nas na fragmentach płaskiego. Jakoś mi to... na szczęście mam lepszy wzrok i zauważam, że to MTB-owcy. Czyli nadal jest dobrze.
W końcu wyjeżdżamy na DK 79 i już wiem, gdzie jestem, bo tędy jechaliśmy w zeszłym roku, gdy zaliczaliśmy gminy na Jurze. Po chwili odbijamy na boczne drogi (z tyłu? nikt!). Wylatujemy na prostą na Dubie (z tyłu? nikt!). Już prawie koniec, nie jesteśmy pewni, kto kogo miał rozprowadzić na finiszu, więc kilka razy na wszelki wypadek zmieniamy się na prowadzeniu.
W pewnym momencie, na zacienionym (uff) podjeździe Hipcia mówi "no to jest za nami!". Nie zdążyłem się obejrzeć, mignęła mi tylko sylwetka, która schowała się za zakrętem, ale po chwili, na szczycie podjazdu mijamy dwie dziewczyny z rowerami, ewidentnie na kogoś czekające; może ten ludzik jedzie do nich, od dłuższej chwili mijamy już wycieczkowiczów, może to jedna z takich wycieczek.
Szklary. Gdy patrzę na narysowany ślad coś mi dudni w głowie. Bardzo niepokojąco. Gryzie się to z moim wyobrażeniem końcówki. Przybliżam, patrzę na mapę i... no tak. Nie przyjrzałem się, którędy chłopaki wpuścili trasę od północy. Nie będzie tak, jak myślałem - że machniemy się ze Szklar do Łazów, boczną, asfaltową drogą między domami, tylko przelecimy główną i przekopiemy się do Łazów z Jerzmanowic. I wiedziałem, z czym to się łączy - między Jerzmanowicami a Łazami jest spory pagórek, przy którym wiele razy myślałem "a ciekawe, jak by to się jechało, gdybyśmy wpadli na pomysł jechania na wspin rowerem i wracali tędy z sakwami". Minęliśmy znaną drogę prowadzącą na Witkowe Skały, skręciliśmy w prawo. No to już wiem, jakby to było tamtędy jechać rowerem. Licznik wskazał mi maksymalnie 16% (z tyłu? nikt!). Stąd pozostał do zjechania mały zjazd i wyjazd na drugi garbik, na jego szczycie obejrzałem się i zobaczyłem 700 m pustej przestrzeni. No to teraz już wiedziałem: nikt nas nie powinien dogonić.
Na koniec zjazdy, kawałek szutru (oby nikt tu nie wjechał na pełnej prędkości!) i zjazd aż pod Brandysówkę, ostrożny, bez ścigania się, piesi zaczęli powoli wyłazić; oni są jeszcze przewidywalni, ale zawsze jest problem większy z dziećmi i zwierzakami.
Zjazd do miejsca startu. Zerknięcie na GPS-a - jest 9:02. Plan zrobienia całości w 24 godziny nie powiódł się, ale bynajmniej nie czuję się zawiedziony. Spod dachu wyłaniają się Księgowi i zwycięzca - Tomek - który nie dość, że był przed nami, to jeszcze wsadził nam równą godzinę (wyciągnął, diabeł, wnioski z BBT i nie robił zbyt wielu przerw!). Odbieramy gratulacje, dostajemy medale (swój zdejmuję bardzo szybko, bo tasiemka gryzie mnie w szyję).
I to by było na tyle. Jakoś tak nie wiadomo kiedy mija 10 minut (czas do startu trzeciej grupy) i już wiemy, że zajęliśmy drugie miejsce. Z radością pozbywam się butów. Idziemy do samochodu, pozbywamy się klamotów z rowerów, kupujemy zimne piwo. Siadamy. Ławka jest przyjemnie szeroka. Zamawiamy kurczaka z frytkami (który chodził za nami od granicy). Półtorej godziny po nas przyjeżdża, jako trzeci, Szafar. Dwie z minutami po nas - Symfonian i CFCFan. A chwilę później zaczyna się zjazd, bo m.in. docierają Wilk a potem chyba razem Wax i Wigor. W międzyczasie ktoś jeszcze dociera, ale, szczerze mówiąc, nie wiem kto.
Zastanawiamy się, czy warto zostać do dnia kolejnego i się powspinać, ale Hipci stopa straciła trochę czucia i chyba nie chcemy jej zakuwać w buciora wspinaczkowego, zwłaszcza, że musi odpocząć, bo za trzy tygodnie jest Pierścień. Idziemy więc kimnąć się na dwie godziny, kładziemy się w krzakach, ale po chwili słońce włazi mi na stopy i tyle spania. Po jakiejś godzinie wstajemy, snujemy się trochę (w międzyczasie dotarli Kot, Turysta, Keto), po czym zalegamy w lepszym nieco, zacienionym miejscu. Na dwie rundy udaje mi się przespać jakieś (łącznie) trzy godziny, Hipcia trochę leży ze mną, potem wstaje i pakuje nas. Zbudzony składam namiot, pakuję rowery na dach, jemy jeszcze coś w Brandysówce i wsiadamy w samochód. Droga mija zupełnie bezproblemowo (a spodziewałem się najgorszego). Gdy zajeżdżałem pod blok w Warszawie, ostatnie osoby jeszcze były na trasie...
Czas na dwa słowa podsumowania.
- Wynik wyszedł nam kapitalny! Drugie miejsce przy takim czasie jest jak zwycięstwo, zwłaszcza, że wypracowaliśmy sobie sporą przewagę nad zawodnikami, co do których liczyłem, że przyjadą przed nami.
- Udało się zrealizować wszystko zgodnie z planem, na 25 godzin jazdy mieliśmy tylko półtorej godziny postojów, co, zmniejszone do przerw liczonych tylko od startu ostrego, daje nie więcej niż 1:10 przerw w jeździe! A gdyby od tego odliczyć jeszcze jakiś kwadrans stracony na wymianę linki, to zeszlibyśmy poniżej godziny!
- Udało się nam (samym sobie) udowodnić, że możliwe jest zrobienie tak długiej trasy w zasadzie bez odpoczynku (bez, bo momenty, kiedy faktycznie stałem, nie nadawały się do niczego - na punkcie na Słowacji w większości kucałem i tak zwinięty w pałąk kombinując z rowerem, Orlen - praca nad rowerem i przelewanie wody w kucki - nigdzie nie było ani jednego momentu, żeby sobie usiąść i powiedzieć "uff!").
- Wszystkie podjazdy zostały podjechane, niczego nie pchaliśmy (ani razu nie było takiego pomysłu).
- Trasa - re-we-la-cyj-na! Do tej pory jestem zachwycony i pewnie jeszcze długo będę. Nie puszczała praktycznie w żadnym miejscu, choć zarówno ja, jak i pewnie każdy (być może włącznie z autorem) byłem zaskoczony tym, ile to w praktyce znaczy prawie 7000 m podjazdów (mój licznik wskazał ponad 7100) na 540 km.
- Przy tej dawce podjazdów wyścig został przejechany w znacznej części solo - na podjazdach koło dawało niewiele albo wcale, zjazdy i tak w większości jechaliśmy z daleka od siebie.
- Gmin pewnie trochę zaliczyliśmy. Nie liczyłem jeszcze.
- Po raz kolejny okazuje się, że nasza taktyka ("powoli, a do celu") przynosi bardzo dobre owoce, najważniejsze to jechać swoim tempem i zgodnie z planem. Widać również efekty treningów i przygotowań. Z optymizmem patrzę na przyszłoroczny BBT.
- Rozplanowanie posiłków w formie żeli w kieszeni wypaliło idealnie. Nie musieliśmy ani przystawać, ani niczego dokupować.
I dwa słowa podziękowań:
Pierwsze lecą do Hipci - za to, że po 14,5 roku jeszcze chce ze mną przebywać i - ba! - nawet się dobrze tym bawi. W maratonowym temacie: dziękuję za to, że dzięki niej nauczyłem się dyscypliny postojowej i za to, że mnie zachęciła do treningów przez coś więcej niż "tylko jeżdżenie".
Drugie podziękowania - dla Wilka i Tomka - za pożyczoną linkę i pomoc przy jej zainstalowaniu.
No i trzecie, ostatnie: dla wszystkich osób zaangażowanych w organizację maratonu, za cały poświęcony czas. Cieszę się, że mogłem, jako członek Kapituły, również dołożyć swoją (niewielką jednak) cegiełkę do przygotowań.
Kwestie organizacyjne z punktu widzenia członka Kapituły:
- maraton uważam za bardzo, bardzo udany. Oczywiście lista wniosków wyciągniętych po maratonie jest i wiemy, co można poprawić, ale istotnych niedociągnięć nie widziałem,
- wiadomo, że zawsze będzie rozbicie między trudniej i łatwiej, między "chcę pomocy" i "chcę jechać ekstremalnie i polegać tylko na sobie". W tym roku chyba udało się zachować równowagę mimo że trasa była bardzo wymagająca,
- obowiązkowe SMS-y - byłem ich zdecydowanym przeciwnikiem. Na całość obowiązkowych straciłem ledwie minutę (w tym jeden wysyłając z siodełka), a uważam, że zwiększyło to jednak poziom bezpieczeństwa i stanowiło dodatkową atrakcję. SMS-om w przyszłym roku mówię zdecydowane "być może".
Zdjęć nie mam. Aparatu nie brałem na trasę, galerie maratonowe pojawią się na forum.
Trasa poniżej - jest to oficjalna trasa Maratonu, moja z GPS-a nic się nie różni, więc nie chce mi się jeszcze jej zgrywać.
Coś mi nie pasuje dystans z licznika, muszę sprawdzić, czy na pewno mam wpisany poprawny obwód.
No i to by było na tyle.
Zgodnie z przewidywaniami w ostatnich tygodniach przed maratonem wykruszyło się trochę osób (i wyczerpały się listy rezerowe), dzięki czemu maraton był jeszcze bardziej kameralny. Wiadomo, że dużo lepiej się przejeżdża maraton palcem po mapie, a im bliżej terminu, tym więcej wątpliwości. Ale gros rezygnacji w ostatnich dniach to bolączka każdego wyścigu.
Od rana... a nie, do tego wrócimy. Najpierw rzut oka w przeszłość.
Zeszłoroczny Maraton był dla nas sporym sukcesem. Pierwszy raz przejechaliśmy 500 km (a w zasadzie, licząc powrót do domu, prawie 700), robiąc to w całkiem przyzwoitym czasie, pierwszy raz zetknęliśmy się z jazdą w grupie... pierwszy raz w ogóle się ścigaliśmy. I pierwszy raz spotkaliśmy tak dużo osób widzianych (czytanych) wczesniej tylko w internecie. Było to taki sympatyczny, naturalny krok w kierunku ultramaratonów, których w zeszłym roku zaliczyliśmy łącznie trzy. Jedna tylko rysa widniała na tym diamencie i kłuła w oczy przez cały, calusieńki rok - jego końcówka. Zmyleni interpretacją stwierdzenia "maraton nie będzie miał formy wyścigu" uznaliśmy, że celem jest przejechanie się i nikt tu nie będzie patrzył na czasy (zwłaszcza, że od początku miał to być raczej towarzyski przejazd). Wskutek tej niewiedzy roztrwoniliśmy przewagę, na samym końcu zupełnie niepotrzebnie marnując czas czekając na parówki na Orlenie. A dopiero przy organizacji tegorocznego maratonu dowiedziałem się, o co chodzi z tą "formą wyścigu".
W tym roku, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, trasa prowadziła dookoła Tatr, dając naprawdę solidną dawkę przewyższeń (profil na mapie wskazywał ok. 7000 m). Co to znaczy prawie siedem tysięcy w górę? Tego miałem się dopiero dowiedzieć. Dodatkowo, dzięki mojej sugestii, baza maratonu została zorganizowana w Brandysówce w Dolinie Będkowskiej, co chyba dało jeszcze jeden plus dla maratonu, bo i widoki były ładne, i zaopatrzenie naprawdę w porządku.
Przygotowań wielkich nie robiliśmy. Trochę ogólnych treningów z naciskiem na (tak, Księgowy!) treningi w strefie drugiej, kilka dni spędzonych na siłowni. Ostatnie wyjazdy przed maratonem miały na celu bardziej dopasowanie roweru do Hipci i wybranie siodełka, na którym będzie jechała, niż faktyczną wartość treningową. Może z wyjątkiem robienia rzadkich przystanków - tu ściemy nie było.
Wyjechawszy w piątek po południu z Warszawy w bazie zameldowaliśmy się tuż przed 20:00. Po drodze oboje usiłowaliśmy nie umrzeć, Hipcia miała zjazd i dość szybko zasnęła, ja jako kierowca na takie atrakcje pozwolić sobie nie mogłem, więc liczyłem, że kiepskie samopoczucie jest spowodowane dusznością w samochodzie. W Będkowskiej rozbiliśmy namiot, rozdysponowaliśmy wśród potrzebujących dobra przywiezione ze Stolicy i poszliśmy zobaczyć znajome twarze; nie uszło naszej uwadze to, że jakiś zespół właśnie się szpeił i najwyraźniej szykował na Sokolicę. W trybie pr0, czyli chuj tam z liną, może być stara, ważne, ze mamy GołProł na kasku.
Drogą kupna nabyliśmy piwo i siedzieliśmy pod Brandysówką. Usiłowałem dojść do porozumienia z Solidem, w który Hipcia wcisnęła ramkę od karty SIM ("bo tak było w tamtym telefonie"). Wyciągając ją prawdopodobnie uszkodziłem styki i tak oto zostaliśmy z jednym działającym aparatem. Zespół dalej siedział w stanowisku, co nas niezmiernie irytowało, bo chcieliśmy sobie wyleźć na Sokolicę, a zajęli akurat jedyną drogę, która nadaje się na przedmaratonowe fikanie po ścianie. W międzyczasie wygrywam od Księgowego dychę za zjedzenie łyżeczki cynamonu. Lubię, jak mi ludzie dają pieniądze. Hipcia z kolei budziła powszechne zainteresowanie swoimi plastrami, których ma z wyścigu na wyścig coraz więcej. Niektórzy w internetach piszą, że z tymi plastrami to mit. Cóż, my mamy dowód, że pomaga. A że lista przebytych i tych niezaleczonych kontuzji i wbudowanych (wrodzonych) problemów robi się coraz dłuższa i odkrywamy coraz to nowe "funkcjonalności", to i plastrów przybywa.
Pomny doświadczen z zeszłego roku poprzestaję na dwóch piwach i przesiadam się na bezalkoholowe. Dość szybko zresztą towarzystwo rozchodzi się spać, co również czynimy i my. Ostateczne przygotowanie rowerów zostawiam na chwile przed startem, na kolację opycham jeszcze prawie pół ptasiego mleczka. Wydawało mi się, że będę się kręcił pół nocy, ale zasnąłem dość szybko, chociaż w nocy kilka razy się budziłem, wskutek czego obudziłem się średnio wyspany.
Gdzie ja to przerwałem? Ach, tak.
Od rana słychać było gadanie, okrzyki i odgłosy innych dziwnych czynności niewątpliwie mających związek z rowerami. Gdy o szóstej wyłoniłem się z namiotu, okazało się, że niektórzy już są gotowi, inni rowery smarują, generalnie całe pole namiotowe się krząta, najpóźniej z dżinsów przebrał się chyba Transatlantyk. Zakrzątnęliśmy się i my, rowery zostały przesmarowane, napompowane, wyposażone w komplet elektroniki. Założone zostały też torby - z minimum (ale nie absolutnym): komplet narzędzi, żarcie i dodatkowe picie na przepak na starcie ostrym, bluza, nogawki, wiatrówka (byliśmy świadomi tego, że raczej przyda się albo bluza, albo wiatrówka, ale uznaliśmy, że na odrobinę szaleństwa można sobie pozwolić). Tydzień wcześniej testowałem na trasie do Rzeszowa jazdę z muzyką, ale musiałbym to wieźć z akumulatorkiem, zajmować miejsce w kieszeni, a do tego chyba nie potrafię jechać szybko mając muzykę na uszach.
Zjedliśmy śniadanie i powoli poturlaliśmy się pod Brandysówkę. Podpisy na liście startowej, odprawa, w którą chciał mnie wrobić Olo, a której w końcu nie było, bo wszystko było na kartkach i zbiórka do startu honorowego. Nasz lider, Wax, dotarł chwilę wcześniej, uśmiechnięty i zrelaksowany.
Minuty dzielące nas od ósmej rano minęły, rozległ się dźwięk ponad dwudziestu zapiętych pedałów (świetnie to brzmi!) i grupa ruszyła. Jeździłem tamtędy kilkanaście razy samochodem i nawet nie wiedziałem, że przez cały, caluteńki czas będzie tam zjazd. Podjazd też na nas trafił, chwilę później - też nie wiedziałem, że ma toto 11-12%. Już na samym starcie zauważam, że przetestowane i doregulowane przerzutki zaczynają coś się nie zrzucać - no, ale może to efekt zostawienia roweru na działanie rosy.
Na starcie też zauważam inną niepokojącą rzecz: puls mi szaleje. I to bardzo dziwnie - na prostej podchodzi pod 150, na podjazdach pod 170. Co do...?! Jestem świeży, wypoczęty, a tu podjazdy, na których nie powinienem wyjść powyżej 140 robię z tętnem 160! Odpoczynek na światłach sprowadza go do dolnej granicy... 135. Na świeżo! Zwykle przy takich okazjach spada raczej do 90. Hipcia ma podobnie. Zwalamy to na temperaturę, która już po starcie podchodzi do trzydziestu (!) stopni.
Do samego Krakowa jedziemy w dół, całkiem bezpiecznie, wyjąwszy jednego kierowcę, który postanowił, że czekał nie będzie i zepchnął na pobocze kolesia, który jechał z naprzeciwka. W mieście po sugestii Tomka ustawiamy się dwójkami, dzięki czemu jest bezpieczniej. Dzięki temu również zupełnie zakorkowaliśmy drogę. W końcu jednak wjechaliśmy na szersze arterie Królewskiego Miasta, a stamtąd na wylotówkę w stronę Wieliczki. Współpraca z kierowcami układała się nadzwyczaj pomyślnie, wszyscy byli mili i nikt nie trąbił.
Tuż przed miejscem startu ostrego lider naszej grupy postanawia już zacząć wyścig i leeeeeeeci. Punktu startu ostrego nie zaznaczył sobie w GPS-ie, dzięki czemu razem z Hipcią (która jechała jako druga) musieli kawałek wrócić. Dobrze, że usłyszeli krzyki...
Temperatura była obiecująca - obiecywała wiele, między innymi to, że zacznie nas palić od czubka głowy, a skończy na blokach. W momencie startu, tuż przed 10:00, było już 34 stopnie. Towarzystwo rozlazło się po krzakach pozbyć się tego, co wieźli ze sobą z Brandysówki. Przeładowaliśmy picie z sakwy, w kieszenie wepchnęliśmy docelowe dawki batonów i żeli, ja jeszcze wrzuciłem butelkę picia (czyli startowałem mając go ze sobą łącznie 2,5 litra) i byliśmy gotowi.
W końcu dojechały pozostałe grupy zubożone o Pająka, który dopiero co złapał gumę. Nasza, trzynastoosobowa grupka ustawiła się na trójkącie wewnątrz skrzyżowania i - start! Poooooszli!
Poszli nie tak znowu mocno. Zaczęło się bardzo spokojnie, ale tak czy inaczej przepchnęliśmy się bliżej przodu grupy. Na pierwszych podjazdach, które zostały przejechane troszeczkę mocniej, wyprzedziło nas kilka osób i tak oto uformowała się przed nami piątka: Gavek, Góral, Tomek, Wax, Wilk. Odeszli nas na jakieś 20 metrów i tam zaczęli się tasować. Wyglądało to bardziej jak przygotowanie do finiszu, bo zamiast jechać w grupie zmieniali miejsca i przesuwali się na boki; próbowałem ich dojść przez dwa podjazdy z rzędu, ale wówczas wyszedł jeszcze jeden minus - jechali, przynajmniej jak dla mnie, dość nierówno. A to odrobinę szybciej, gdy ich doszliśmy, nagle zwalniali, by znowu przyspieszyć.
Puls dostał, nieoględnie mówiąc, pierdolca. Na podjazdach wpadam w okolice 180, w zasadzie nie spada poniżej 150. Ale wcale nie czuję, że podjazdy robię tak wysoko - po prostu to ignoruję, zrobi się chłodniej, to się uspokoi. A przynajmniej na to liczę.
Szybko zdecydowaliśmy, że jedziemy swoje i nie będziemy się starali z nimi ganiać. W międzyczasie rzut oka za siebie informuje mnie, że z tyłu... nikogo nie ma. Cały podjazd i cały zjazd za plecami mam puste; Wilk prognozował, że grupki bardzo szybko się porwą, ale żeby aż tak szybko?
Na jednym podjeździe zatrzymuję się dwa razy na (dosłownie) trzy sekundy i podkręcam śrubę regulującą przerzutki. Nic to nie dało, ze zrzucaniem idzie coraz gorzej.
W Łapanowie (70 km) odbijamy na południe i kawałek później mijamy Gavka, który na poboczu wymieniał dętkę.
W bazie Transatlantyk mówił rano o "Starym Rybiu" - że niepokoją go podjazdy pod kątem możliwych defektów w rowerze. A właśnie taka nazwa majaczyła mi gdzieś na GPS-ie. I podjazdy nadeszły - chyba średnio 8% na trzech kilometrach (tu i w kolejnych takich ocenach oceniam na podstawie profilu na RWGPS lub na podstawie tego, co pokazał mi licznik, więc mogę się pomylić!).
Wyskrobawszy się na górę trafiamy do Limanowej, gdzie mijamy chłopaków, którzy stanęli przy sklepie. Ha! Czyli jesteśmy wirtualnymi liderami wyścigu, teraz trzeba tylko dotrzymać pozycję przez kolejne 440 km. Długo nie poliderowaliśmy - capnęli nas już po czterech kilometrach, na samym wyjeździe z miasta. Akurat skończyła się moja zmiana, więc z przodu została Hipcia. W międzyczasie Tomek podjechał do Wilka i coś mu mówił wskazując chyba na mnie. No co? Trzeba wiedzieć, kiedy można i kiedy trzeba się poopierniczać.
JKW zeszła ze zmiany tuż przed rozpoczęciem właściwego podjazdu, my zwolniliśmy do 17 km/h, a chłopaki - przed pierwszym zakrętem porwani na dwie dwójki - utrzymali sporo powyżej 20 km/h. Przez chwilę ich jeszcze widziałem, a potem zostaliśmy sami. I zaczęliśmy robić to, co umiemy najlepiej - ja sapałem na podjeździe, a Hipcia stękała, że boli ją stopa. A bolała do tego stopnia, że nie była w stanie nawet wypiąć buta, żeby choć na chwilę zwolnić napięcie. Wspominałem, że na liczniku miałem już 40 stopni? Po drodze zmieniam się w cieniowego sępa - jadę jak najbliżej krawędzi jezdni, żeby jak najdłużej siedzieć w cieniu. Jedna z serpentyn jest w ogóle cała zacieniona, temperatura tam spada do uroczych 36 stopni.
W końcu wytachaliśmy się na górę, gdzie, na zjeździe, zauważyłem kolejną niespodziankę - "zniknęły" mi cztery najmocniejsze przełożenia. Przerzutka staje w połowie i nie rusza dalej. Minuta postoju niczego nie wnosi - ruszona ręką linka powoduje przesunięcie przerzutki do poprawnego miejsca (czyli na dół), ale manetką nie jestem w stanie nic zrobić. Dupa, jedziemy - w górę wyjadę, w dół mogę nie pedałować, to, co mam, starczy mi do dokręcania do 45 km/h. Zobaczy się później, na postoju.
Łagodnym zjazdem (na którym staram się wentylować głowę na wszystkie możliwe sposoby) docieramy nad jakąś rzekę, gdzie ruszamy wzdłuż. Jest w miarę płasko, ale za to pod wiatr. Po chwili po okolicznych napisach orientujemy się, że jest to Dunajec. Ta wiedza wcale nam nie ułatwia życia, ale dobrze wiedzieć, gdzie byliśmy.
W Krościenku skręt na rondzie i chwilę później widzimy Orlen, na którym robimy przystanek. Proszę Hipcię, żeby kupiła Powerade i wodę (podkreślając, że wody nawet więcej) i sam biorę się za przerzutkę, tylko po to, by zaraz dowiedzieć się, że wiele nie zdziałam, linka gdzieś tam ciężko chodzi i sprężyna wózka nie jest w stanie jej wyciągnąć. Postanowiłem już nie grzebać, żeby bardziej nie spartolić. W międzyczasie nadeszła Hipcia. Pierwszy raz w życiu tak szybko przelałem picie do bidonów, ze zgrozą zauważając, że wody obok butelek nima! Dałem odpowiedzialne zadanie najlepszemu człowiekowi, a ten wraca bez wody (chciałem się oblać, nie pić). Skandal! Wypiłem dwa Vervowe RedBulle (cholera wie po co, ale zimne były). Gdy już ruszaliśmy, na stację zajeżdża Szafar, który startował z grupy po nas.
Zdecydowałem się olać to, że nie ma się czym oblać i już nie lecieć do łazienki, tylko jechać dalej. BŁĄD.
Już na pierwszym podjeździe widzę, że mamy konflikt interesów. Z jednej strony temperatura, z którą organizm musi walczyć, z drugiej jakiś litr napojów, które na postoju wlałem do żołądka i doprawiłem żelem lub dwoma. Z jednej strony wypada jechać, z drugiej trawić, z trzeciej się chłodzić. Efekt jest łatwy i prosty do przewidzenia - łapie mnie zamuła. Taka konkretna. Do tego stopnia, że na podjeździe pod Hałuszową (12%, przy okazji zauważyłem, że do kompletu zniknęło mi teraz najlżejsze przełożenie!) zastanawiam się, czy powinienem się najpierw wywalić, a potem porzygać, czy może odwrócić kolejność. Nie mogę jednak wybrać, więc wkurzony na swoje niezdecydowanie postanawiam jechać dalej. Hipcia wisi jakieś 50 m przede mną.
Na kawałku zjazdu w kierunku jez. Sromowickiego odżywam trochę i chłodzę się wiatrem. Ale to tylko na chwilę. Mijamy Niedzicę i zaczyna się kolejny podjazd. Mijamy PK1 w Łapszem Niżnem, nie zatrzymując się nawet na chwilę i rozpoczynamy wspinaczkę w kierunku Łapszanki. Tu znowu mnie muli do tego stopnia, że Hipcia odchodzi mnie na jakieś 200 m i na długi czas znika mi z oczu na krętej drodze. Rozważam zejście do potoku (który miejscami płynie tuż przy asfalcie) i schłodzenie się, ale czort wie z jakiego powodu - BŁĄD! - decyduję się człapać dalej, schłodzić na zjeździe, a potem zobaczyć (w końcu z każdą minutą zbliża się chłodniejsza pora dnia).
W Grocholowie obok szkoły skręcamy w prawo. Na podjeździe zrzucam z blatu synchronizując to z mocnym wychyleniem roweru i spada mi łańcuch. Szlag mnie trafia, poprawiam, jadę.
Zjazd. Informuję Hipcię, że w ostatnim polskim sklepie (lub pierwszym słowackim) robimy przerwę. Marudzi. Ale się zgadza. Pamiętałem, że tuż za granicą coś będzie i wcale się nie mylę. Pierwszy sklep, błyskawiczny postój, woda kupiona za 2,5€ w gotówce (kartą niestety od 3€), niosę to w małych, półlitrowych butelkach (bo tylko takie były zimne), do tego jedna półtoralitrowa (bo ta ma być tylko mokra). W akompaniamencie marudzenia ("mieliśmy szybko", "co ty robisz", "to jest wyścig", "w ogóle zawróćmy", "ja jakoś nie potrzebuję") przelewam do bidonów to, co do uzupełnienia, wylewam na łeb tyle, ile mogę, wyrzucam do śmietnika plastiki i ruszamy.
I nastała światłość. Tak o. Po prostu. Pstryk! i jest.
Zaczęło się jechać. Najpierw po prostu. Potem dobrze. A potem świetnie. Woda wylana na łeb spowodowała transformację w ciągu zaledwie kilku minut. Wejściowe podjazdy na Słowacji ciachałem z uśmiechem na ustach, czekając na skręt na Smokowce, bo tam, jak wiedziałem, będzie część odpoczynkowa. Puls już od dłuższej chwili wracał do normy i wreszcie osiągnął poprawny poziom - mimo szybko jechanego podjazdu pozostawałem w okolicach 130, co upewniło mnie w słuszności analizy i zwalenia tego wszystkiego na upał. Po chwili jednak nadszedł zjazd, a na nim minęło nas dwóch chłopaków z wyścigu, złożonych jak scyzoryki. Kto? Kurde, nie wiem. Wydawało mi się, że jeden, ten w białej bluzie miał ogolone nogi. Ale kto to mógł być? Keto? Chyba tylko on, prócz Hipci, zadbał o tak podstawowe sprawy w naszej włochatej grupie.
Skręt na Smokowce. Nareszcie. Teraz odpoczywamy. Dlaczego? Ano dlatego, że aż do Szczyrbskiego Plesa miało być łagodnie - około 3%. Jedziemy sobie więc spokojnie, wróciła mi energia na tyle, że mam siłę głośno wykrzykiwać różne określenia, które kieruję w stronę słońca razem z pokazywaniem mu najdłuższego z palców dłoni.
Dwóch gości, którzy nas wyprzedzili przed chwilą, nagle się rozłączyło. Jeden wziął i zawrócił. Zając?! Ktoś z wyścigu? Drugim ludziem okazał się być... Wax. Zaraz. Tutaj?! Przecież on powinien razem z chłopakami ciąć przed siebie i właśnie opuszczać Słowację. Okazało się, że miał i ma kryzys (później, już w bazie, patrząc na SMS-y zauważam, że info z PK1 mamy wysłane praktycznie w tej samej minucie). Jedzie nam na kole przez kilka kilometrów, po czym się odłącza i wraca do swojego tempa.
Po chwili mijamy Smokowce. Chwilę później mimo pogłębionego podjazdem oddechu zaczynam piłować ryj, co jest ostatecznym dowodem na to, że właśnie osiągnąłem sto procent sprawności.
Kawałek dalej widzę na poboczu rowerzystę. Mija ich nas sporo (co prawda prawie wszyscy w kierunku przeciwnym), ale postura tego wygląda znajomo. Wilk? Ano Wilk. Przystanął na chwilę ze względu na skurcze, ale widząc nas dołączył. Mówię mu o moim problemie z przerzutką, stwierdza, że to może być linka. Ale jak to? Linka? Zupełnie mi to nie pasuje, bo chodziła idealnie i nagle co? Zaraz przestaje mi działać jeszcze jedno lekkie przełożenie, a kawałek dalej - prorok jaki, czy co? - pęka mi... linka. Na całe moje szczęście Wilk może mi takową pożyczyć. Uff.
Na szczęście linka uwięzła tak, że zablokowała mi się pośrodku kasety, więc jestem w stanie (mimo, że po chwili na dołkach spada o jeden ząbek) jechać podjazdy z kadencją 45-60. Osiągamy Szczyrbskie Pleso i stąd mamy tylko zjazd. Aż do punktu Vooya.Macieja.
Skręt na parking elegancko oznaczony kamizelkami i widoczny z daleka (wydawało mi się z daleka, że kogoś na tym zakręcie postawili na stałe), na wjeździe wita nas muzyka z pobliskiego baru (rockandrollowa składanka). Na punkcie są już Tomek i Kot, która chciała ukończyć maraton możliwie szybko, więc wyruszyła na trasę cztery godziny wcześniej. Podpisanie listy i zaczynam przyglądać się manetce. Które to? Gdzie to? Którędy? Urrrrwał jego nać! Na całe szczęście Tomek ma doświadczenie w tych manetkach, bo puszczenie przez nie linki bez planu (metra?) wygląda na niemożliwe do zrealizowania.
Hipcia oczywiście jest sobą i pomaga. Na swój sposób. Przechodzi na mantrę "już?", "miało być szybko", "mieliśmy się w ogóle nie zatrzymywać", "ile jeszcze?", "śpieszymy się". Przeplata te pytania pytaniami o to, co mógłbym chcieć zjeść, co - biorąc pod uwagę, że jednocześnie dyskutuję z Tomkiem i usiłuję pomóc, albo przynajmniej nie przeszkadzać - doprowadza do tego, że gdy jeszcze nie zdążę odpowiedzieć na pytanie "czy chcesz banana", to dostaję już pytanie "czy chcesz bułkę". Przeplatamy linkę i zostaje tylko regulacja. W międzyczasie odjeżdża Kot, później Wilk, a ja obiecuję Tomkowi nagrodę, jeśli zabierze mi Hipcię sprzed nosa. Tomek jednak się zwija, a ja zostaję sam z wyżej wspomnianą celującą bułką (dobrze, że odwiniętą z folii) w mój otwór gębowy. Kończy się to tym, że (zgodnie z wyjściowym planem), rezygnujemy z makaronu (potem dowiaduję się, że zrezygnowaliśmy jako jedyni - dziwne, bo nawet gdybym miał inny plan, to z ciepłego makaronu w takie upał i tak bym zrezygnował), prócz bułki dostaję chyba jednego banana do paszczy (szczerze mówiąc, nie pamiętam, zajęty byłem) i dwa do kieszeni. Z drożdżówki (dla odmiany świadomie) rezygnuję, bo po całym dniu ostatnie, na co mam ochotę, to drożdżówka.
Gdzieś w międzyczasie na punkt dojechał Wax (który zaraz idzie po piwo) a potem wpadają Symfonian i CFCFan. Ja skończyłem regulację, można jechać. Ruszamy więc.
Wracamy do zjazdu. Długi. Długi. Przyjemny. I mam wszystkie przełożenia! Praktycznie do Liptowskiego Mikulasza (na 270 km) mamy czas na to, by pooglądać widoki (i chyba jako jedni z nielicznych zobaczyć Krywań w zachodzącym już powoli słońcu) i cieszyć się tym, jak licznik wskazuje powyżej 40 km/h. Lemondka już wcześniej się przydawała, ale teraz gra ze mną cały czas.
Chyba już na wyjeździe z Mikulasza spotykamy Wilka, który jedzie z nami tylko chwilę i po kilku minutach już go za nami nie ma. W Liptowskim Trnovcu odbijamy w boczną drogę. Słonce zachodzi. Zero ruchu. Wąska, boczna droga. Podjazdy, ale takie słabsze. Gorzej na zjeździe, bo jest tam trochę pasm żwiru, przez które nie mamy odwagi przelecieć na pełnej prędkości.
Dobijamy się do drogi 584 i chwilę później, na początku podjazdu, mijamy Kota. Kilka zamienionych w locie słów i lecimy dalej. Z 600 m na około 1000. Droga idzie powoli, spokojnie, przy okazji (próbując powiesić okulary na kasku upuszczam je, więc i tak stajemy) włączamy tylne światła. Podjazd trzyma. My się też trzymamy, głównie kierownicy. W koncu udaje się wyjechać na górę, dalej mamy zjazd aż do Podbieli. Robi się ciemno. Lampka zaczyna mi świrować - na nierównych fragmentach zmienia tryby i poziom naświetlenia. Zasrana Bocialarka. (Na jednym z postojów, już w Polsce, dokręcę ją mocniej, co być może pomogło, bo poza fragmentami ze Słowacji wielkich problemów nie było) Później w ogóle głupieje i na zjazdach ze dwa razy w ogóle się wyłącza. Korzystam z tego, że Hipcia daje swoim Convoyem równo i i tak widzę wszystko.
Wypadamy na drogę główną (myślałem, że będzie równiutko i lampka przestanie skakać - niestety nie) którą zaraz osiągamy Twardoszyn. Kawałek dalej (to chyba tu było) na zjeździe napotykamy most z kocich łbów. Zaskoczenie do tego stopnia duże, że nawet "kurwa!" wykrzyknąłem w jego połowie.
Gdzieś w tle zaczyna się błyskać. Prognozy mówiły, że około piątej rano w okolicach Zawoi mają przejść burze. Ciekawe, czy nie przyjdą wcześniej.
Za Namiestowem (gdzieś tu mijamy słowacką imprezę w remizie) zaczyna się ostatnia prosta do granicy. Błyska się coraz częściej. Po samej drodze widać, że podjazd nie będzie straszny. Po drodze mijamy puby pełne ludzi, którzy mieli inny niż my pomysł na dzisiejszy wieczór. Bardzo spokojnie (pomijając kilka wahadeł) dojeżdżamy do granicy, którą osiągamy równo o północy, tam (po raz pierwszy dzisiaj) robię sikustop - po 16 godzinach od startu!
Polska. No to wio! Zjazd do Jeleśni. Tam robimy skręt na Pewel Wielką, mijamy jednego kopytnego stwora, który dudni wzdłuż nas po łące, mijamy rodzinkę kotów i w nagrodę za to wszystko dostajemy dwie 13% ścianki. Miejscami podnosi się mgła, zaczyna też kropić, ale to dosłownie przez kilka minut.
Nigdzie za to nie widać ani śladu Tomka, jednak liczę po cichu na to, że pozostał przy swoich nawykach z BBT i nie odmówił sobie przyjemności porządnego jedzenia w którejś z knajp, które mijaliśmy po drodze. Nie wiem, gdzie jest, bo celowo nie brałem telefonu z dostępem do netu, chcąc przejechać trasę opierając się na tym, co zobaczę na trasie, a nie na wiadomościach, które ludzie zostawiają na PK.
Dostajemy zjazd i kolejną (jedną? dwie?) 12% ściankę za Stryszawą. Potem niewielkie serpentyny i już jesteśmy w Zawoi. Byłem tu już kiedyś bez roweru i dzięki temu nie nudzę się, bo chwilę po wjeździe do miejscowości zajmuje mi skorelowanie tego, co widzę przed sobą z tym, co widzę na GPS-ie (tryb: kierunek u góry) i tym, jak wyglądałoby to na mapie (zorientowane względem gór). Na szczęście nie zajmuje to długo. A przy wyjeździe nagle zaczynam zasypiać i robimy szybki postój na tabletkę z kofeiną. Tyle je wieźliśmy, a i tak nie zadziałały.
Teraz na Krowiarki, tak? Jedziemy. Jeszcze w bazie Olo mówił (chyba do Wąskiego) "jak będziesz widział taki masakryczny podjazd, to właśnie tam". I zawiodłem się. Podjazd przyjemny, relaksujący; w porównaniu z tym, co dziś już zrobiliśmy, to jest tu prawie płasko. Noc za to powoli znika, zaczyna świtać. Na podjeździe mam dużo czasu, więc wysyłam ze dwa SMS-y do relacji.
Na przełęczy jesteśmy prawie o wpół do czwartej. Decydujemy się zaszaleć i założyć bluzy do zjazdu. Bierzemy też rezerwy jedzenia (czyli żele i batony) z mojej torby. Włączam Bocialarkę (przestała świrować) na najmocniejszy z zaprogramowanych trybów i walę. Ale tylko do Zubrzycy, stamtąd skręcamy w pola. Oczywiście po to, żeby zaliczyć niewielki podjazd i zjazd w kierunku Makowa Podhalańskiego.
Tam to miała być najgorsza ścianka. Olo napisał, że rzeźnia, nadająca się do kodeksu karnego, Wilk - jako twórca trasy - wiedział, że tam będzie i wcześniej nawet przystanął na posiłek. W SMS-ach w relacji też przewijał się jej motyw. A ja... ja nie wiedziałem, ale jakoś mi to nie przeszkodziło podjechać i raz nawet na niej zasnąć (zjechałem tylko kołem na niski krawężnik).
Dalej powoli walimy w stronę Krakowa. Od tej pory nic się nie zmienia - logiczne i tradycyjne szlaki komunikacyjne prowadzą wzdłuż dolin, tędy, którędy najłatwiej, a my walimy na skos bocznymi drogami, przecinając wszystkie garby, garbki i garbiki, raczej po gorszym asfalcie niż po lepszym, z czego bardzo cieszy się Hipcia, bo pod koniec maratonu plecy nawalają ją już konkretnie, co nie pomaga ani przy zjazdach, ani przy tych "płaskich" kawałkach po porwanym i połatanym asfalcie. Do tego jeszcze pod sam koniec jej również "znika" ostatnie, najlżejsze przełożenie.
Regularnie pojawia mi się cyfra 12 - i na podjazdach, i na zjazdach, które są krótkie, ostre i nawet nie próbujemy się tam rozpędzać.Przypomina mi się, jak narzekałem przed wyjazdem, że gorszy od tej pogody może być tylko halny. Teraz już wiem, że za deszcz też bym się nie ucieszył, bo na części tych ścianek hamulce nie dałyby rady, moje śliskie buty też nie - jedyne, co mógłbym zrobić, to położyć się z rowerem na asfalcie i zsunąć się na dół.
Między Brzeźnicą i Kossową znajdujemy otwarty już sklep, lecę tam po powerade, bo wyczerpałem całe picie, a słonce powoli się rozpędza. Wolę teraz poświęcić czas, niż potem żałować. Hipcia, tak, wiemy. Mruczy i warczy. Oboje już od dłuższej chwili regularnie patrzymy za siebie szukając pościgowych grupek. Stąd już na szczęście niedaleko. Coraz cieplej. Można powiedzieć nawet, że trochę się wypłaszczyło.
W jednym miejscu Hipcia mówi "no i masz". Oglądam się - no, faktycznie, dupa. Oglądam się drugi raz - goni nas czterech. Czterech?! Podobne widoki pamiętam z zeszłorocznego Radlina, ale wtedy podobne grupy dochodziły nas na fragmentach płaskiego. Jakoś mi to... na szczęście mam lepszy wzrok i zauważam, że to MTB-owcy. Czyli nadal jest dobrze.
W końcu wyjeżdżamy na DK 79 i już wiem, gdzie jestem, bo tędy jechaliśmy w zeszłym roku, gdy zaliczaliśmy gminy na Jurze. Po chwili odbijamy na boczne drogi (z tyłu? nikt!). Wylatujemy na prostą na Dubie (z tyłu? nikt!). Już prawie koniec, nie jesteśmy pewni, kto kogo miał rozprowadzić na finiszu, więc kilka razy na wszelki wypadek zmieniamy się na prowadzeniu.
W pewnym momencie, na zacienionym (uff) podjeździe Hipcia mówi "no to jest za nami!". Nie zdążyłem się obejrzeć, mignęła mi tylko sylwetka, która schowała się za zakrętem, ale po chwili, na szczycie podjazdu mijamy dwie dziewczyny z rowerami, ewidentnie na kogoś czekające; może ten ludzik jedzie do nich, od dłuższej chwili mijamy już wycieczkowiczów, może to jedna z takich wycieczek.
Szklary. Gdy patrzę na narysowany ślad coś mi dudni w głowie. Bardzo niepokojąco. Gryzie się to z moim wyobrażeniem końcówki. Przybliżam, patrzę na mapę i... no tak. Nie przyjrzałem się, którędy chłopaki wpuścili trasę od północy. Nie będzie tak, jak myślałem - że machniemy się ze Szklar do Łazów, boczną, asfaltową drogą między domami, tylko przelecimy główną i przekopiemy się do Łazów z Jerzmanowic. I wiedziałem, z czym to się łączy - między Jerzmanowicami a Łazami jest spory pagórek, przy którym wiele razy myślałem "a ciekawe, jak by to się jechało, gdybyśmy wpadli na pomysł jechania na wspin rowerem i wracali tędy z sakwami". Minęliśmy znaną drogę prowadzącą na Witkowe Skały, skręciliśmy w prawo. No to już wiem, jakby to było tamtędy jechać rowerem. Licznik wskazał mi maksymalnie 16% (z tyłu? nikt!). Stąd pozostał do zjechania mały zjazd i wyjazd na drugi garbik, na jego szczycie obejrzałem się i zobaczyłem 700 m pustej przestrzeni. No to teraz już wiedziałem: nikt nas nie powinien dogonić.
Na koniec zjazdy, kawałek szutru (oby nikt tu nie wjechał na pełnej prędkości!) i zjazd aż pod Brandysówkę, ostrożny, bez ścigania się, piesi zaczęli powoli wyłazić; oni są jeszcze przewidywalni, ale zawsze jest problem większy z dziećmi i zwierzakami.
Zjazd do miejsca startu. Zerknięcie na GPS-a - jest 9:02. Plan zrobienia całości w 24 godziny nie powiódł się, ale bynajmniej nie czuję się zawiedziony. Spod dachu wyłaniają się Księgowi i zwycięzca - Tomek - który nie dość, że był przed nami, to jeszcze wsadził nam równą godzinę (wyciągnął, diabeł, wnioski z BBT i nie robił zbyt wielu przerw!). Odbieramy gratulacje, dostajemy medale (swój zdejmuję bardzo szybko, bo tasiemka gryzie mnie w szyję).
I to by było na tyle. Jakoś tak nie wiadomo kiedy mija 10 minut (czas do startu trzeciej grupy) i już wiemy, że zajęliśmy drugie miejsce. Z radością pozbywam się butów. Idziemy do samochodu, pozbywamy się klamotów z rowerów, kupujemy zimne piwo. Siadamy. Ławka jest przyjemnie szeroka. Zamawiamy kurczaka z frytkami (który chodził za nami od granicy). Półtorej godziny po nas przyjeżdża, jako trzeci, Szafar. Dwie z minutami po nas - Symfonian i CFCFan. A chwilę później zaczyna się zjazd, bo m.in. docierają Wilk a potem chyba razem Wax i Wigor. W międzyczasie ktoś jeszcze dociera, ale, szczerze mówiąc, nie wiem kto.
Zastanawiamy się, czy warto zostać do dnia kolejnego i się powspinać, ale Hipci stopa straciła trochę czucia i chyba nie chcemy jej zakuwać w buciora wspinaczkowego, zwłaszcza, że musi odpocząć, bo za trzy tygodnie jest Pierścień. Idziemy więc kimnąć się na dwie godziny, kładziemy się w krzakach, ale po chwili słońce włazi mi na stopy i tyle spania. Po jakiejś godzinie wstajemy, snujemy się trochę (w międzyczasie dotarli Kot, Turysta, Keto), po czym zalegamy w lepszym nieco, zacienionym miejscu. Na dwie rundy udaje mi się przespać jakieś (łącznie) trzy godziny, Hipcia trochę leży ze mną, potem wstaje i pakuje nas. Zbudzony składam namiot, pakuję rowery na dach, jemy jeszcze coś w Brandysówce i wsiadamy w samochód. Droga mija zupełnie bezproblemowo (a spodziewałem się najgorszego). Gdy zajeżdżałem pod blok w Warszawie, ostatnie osoby jeszcze były na trasie...
Czas na dwa słowa podsumowania.
- Wynik wyszedł nam kapitalny! Drugie miejsce przy takim czasie jest jak zwycięstwo, zwłaszcza, że wypracowaliśmy sobie sporą przewagę nad zawodnikami, co do których liczyłem, że przyjadą przed nami.
- Udało się zrealizować wszystko zgodnie z planem, na 25 godzin jazdy mieliśmy tylko półtorej godziny postojów, co, zmniejszone do przerw liczonych tylko od startu ostrego, daje nie więcej niż 1:10 przerw w jeździe! A gdyby od tego odliczyć jeszcze jakiś kwadrans stracony na wymianę linki, to zeszlibyśmy poniżej godziny!
- Udało się nam (samym sobie) udowodnić, że możliwe jest zrobienie tak długiej trasy w zasadzie bez odpoczynku (bez, bo momenty, kiedy faktycznie stałem, nie nadawały się do niczego - na punkcie na Słowacji w większości kucałem i tak zwinięty w pałąk kombinując z rowerem, Orlen - praca nad rowerem i przelewanie wody w kucki - nigdzie nie było ani jednego momentu, żeby sobie usiąść i powiedzieć "uff!").
- Wszystkie podjazdy zostały podjechane, niczego nie pchaliśmy (ani razu nie było takiego pomysłu).
- Trasa - re-we-la-cyj-na! Do tej pory jestem zachwycony i pewnie jeszcze długo będę. Nie puszczała praktycznie w żadnym miejscu, choć zarówno ja, jak i pewnie każdy (być może włącznie z autorem) byłem zaskoczony tym, ile to w praktyce znaczy prawie 7000 m podjazdów (mój licznik wskazał ponad 7100) na 540 km.
- Przy tej dawce podjazdów wyścig został przejechany w znacznej części solo - na podjazdach koło dawało niewiele albo wcale, zjazdy i tak w większości jechaliśmy z daleka od siebie.
- Gmin pewnie trochę zaliczyliśmy. Nie liczyłem jeszcze.
- Po raz kolejny okazuje się, że nasza taktyka ("powoli, a do celu") przynosi bardzo dobre owoce, najważniejsze to jechać swoim tempem i zgodnie z planem. Widać również efekty treningów i przygotowań. Z optymizmem patrzę na przyszłoroczny BBT.
- Rozplanowanie posiłków w formie żeli w kieszeni wypaliło idealnie. Nie musieliśmy ani przystawać, ani niczego dokupować.
I dwa słowa podziękowań:
Pierwsze lecą do Hipci - za to, że po 14,5 roku jeszcze chce ze mną przebywać i - ba! - nawet się dobrze tym bawi. W maratonowym temacie: dziękuję za to, że dzięki niej nauczyłem się dyscypliny postojowej i za to, że mnie zachęciła do treningów przez coś więcej niż "tylko jeżdżenie".
Drugie podziękowania - dla Wilka i Tomka - za pożyczoną linkę i pomoc przy jej zainstalowaniu.
No i trzecie, ostatnie: dla wszystkich osób zaangażowanych w organizację maratonu, za cały poświęcony czas. Cieszę się, że mogłem, jako członek Kapituły, również dołożyć swoją (niewielką jednak) cegiełkę do przygotowań.
Kwestie organizacyjne z punktu widzenia członka Kapituły:
- maraton uważam za bardzo, bardzo udany. Oczywiście lista wniosków wyciągniętych po maratonie jest i wiemy, co można poprawić, ale istotnych niedociągnięć nie widziałem,
- wiadomo, że zawsze będzie rozbicie między trudniej i łatwiej, między "chcę pomocy" i "chcę jechać ekstremalnie i polegać tylko na sobie". W tym roku chyba udało się zachować równowagę mimo że trasa była bardzo wymagająca,
- obowiązkowe SMS-y - byłem ich zdecydowanym przeciwnikiem. Na całość obowiązkowych straciłem ledwie minutę (w tym jeden wysyłając z siodełka), a uważam, że zwiększyło to jednak poziom bezpieczeństwa i stanowiło dodatkową atrakcję. SMS-om w przyszłym roku mówię zdecydowane "być może".
Zdjęć nie mam. Aparatu nie brałem na trasę, galerie maratonowe pojawią się na forum.
Trasa poniżej - jest to oficjalna trasa Maratonu, moja z GPS-a nic się nie różni, więc nie chce mi się jeszcze jej zgrywać.
Coś mi nie pasuje dystans z licznika, muszę sprawdzić, czy na pewno mam wpisany poprawny obwód.
No i to by było na tyle.
- DST 530.31km
- Czas 23:35
- VAVG 22.49km/h
- VMAX 65.58km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Musisz zdecydowanie więcej opisów pisać:) Właśnie znalazłemc zas na przeczytanie;) SUPER:)
Ksiegowy - 13:25 niedziela, 5 lipca 2015 | linkuj
nie było problemu z przyswajaniem żeli? zdradzisz, których używałeś? :) zapytam jeszcze, czy opakowania grzecznie chowałeś do kieszonki by nastepnie wyrzucić je do kosza na śmieci? :P
olo - 12:16 czwartek, 18 czerwca 2015 | linkuj
nie było problemu z przyswajaniem żeli? zdradzisz, których używałeś? :) zapytam jeszcze, czy opakowania grzecznie chowałeś do kieszonki by nastepnie wyrzucić je do kosza na śmieci? :P
olo - 11:52 czwartek, 18 czerwca 2015 | linkuj
nie mówiłem nic o masakrycznym podjeździe. Mówiłem o długim! :P
olo - 19:08 środa, 17 czerwca 2015 | linkuj
Gratulacje :), podziwma Was za te postoje. Z ciekawości, możesz napisać co jedliście i w jakich ilościach? A i jak będzie cie wybierać na wspin na Jurę, to możecie dać znać ;).
mdudi - 08:34 środa, 17 czerwca 2015 | linkuj
Gartulowałem jak pałaszowaliście z Hipcią śniadanie (choć była już to w sumie pora na wczesny obiad), ale pogartuluje też jeszcze raz. Gratuluje!
TomliDzons - 06:56 środa, 17 czerwca 2015 | linkuj
Czytając Twoją relację odnosi się wrażenie, że opisałeś zwyklą niedzilną przejażdżkę rodzinną. Wydawać by się mogło, że to łatwizna, ot, wsiąść na rower i przejechać 533km po górach bez przerwy. Banał. Nie wiem nawet, czy jest czego gratulować? Zastanowię się...
yurek55 - 20:36 wtorek, 16 czerwca 2015 | linkuj
To nie tak z tą bocialarką. Gdy lampka jest bliska wyczerpaniu - to rzeczywiście daje sygnały mignięciami o wyczerpaniu, a następnie przełącza na słabszy tryb. Ale to nie znaczy, że każde samoistne przełączenie jest tym spowodowane. Lampka jest po prostu jakości chińczyka, daleko jej do niezawodności i potrafi samoistnie przełączać tryby, też to miałem u siebie, przy baterii dalekiej od wyczerpania.
wilk - 18:37 wtorek, 16 czerwca 2015 | linkuj
Bocialarka przeskakuje miedzy trybami, gdy akumulator jest blisko wyczerpania. Lepsze to, niz nagla ciemnosc w polowie zjazdu.
Gość - 17:29 wtorek, 16 czerwca 2015 | linkuj
Gratulacje, przygotowanie i taktykę jazdy mieliście niewątpliwie najlepsze ze wszystkich jadących. Świetnie zminimalizowaliście postoje i byliście w stanie wytrzymać tak trudną trasę praktycznie bez stawania. A godziny urwane na tych postojach w klasyfikacji wiele znaczą, bo pod koniec trasy większość ludzi jechała już zbliżonym tempem.
wilk - 16:47 wtorek, 16 czerwca 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!