Sobota, 4 lipca 2015
Kategoria > 400 km, do czytania
Pierścień Tysiąca. Jezior, promieni słońca, stopni. Wybierz dowolne trzy.
Wstęp
Na zeszłoroczny P1000J nie udało nam się już zapisać, dlatego też w tym roku, natychmiast, gdy tylko Robert ogłosił zapisy, pojawiliśmy się na liście startowej. Raz opłacony maraton siedział sobie w kieszeni i "czekał" na czas startu. W międzyczasie, trzy tygodnie wcześniej, udało nam się pokonać trasę Maratonu Podróżnika, z rewelacyjnym czasem i po bardzo dobrej jeździe. Pierścień miał być docelowym i najważniejszym startem w tym roku, ale po MP myśli poszły innym torem i byłem bliski uznania, że to, co najważniejsze, w tym roku już zrobiłem i na Pierścień jedziemy tylko rekreacyjnie.
O tym, że początkowo plany mieliśmy inne, i że to Pierścień miał być ważniejszy, przypomniała mi Hipcia. W sumie miała rację, ale znaczyło to, że i tutaj będę musiał się przyłożyć, a ja, jak wszyscy wiedzą, uważam, że zamiast na 100% można niektóre rzeczy robić na 70% - nikt nie zauważy różnicy, a zmęczenia mniej. No, ale skoro trzeba, to trzeba.
Oczywiście nigdy nie może być tak idealnie: Hipcia cały tydzień przed startem miała problemy żołądkowe, mnie od środy bolało ścięgno Achillesa, a w czwartek wieczorem zaczęło (szczególnie na rowerze) boleć kolano. W piątek, dzień przed maratonem, zacząłem się niepokoić na poważnie, bo objawy (a szczególnie prędkość ich postępowania) przypominały zapalenie ciała Hoffy, którego dorobiłem się trzy lata wcześniej w Norwegii: w czwartek bolało czasem, w piątek rano bolało częściej, a w południe już przy każdym kroku i każdym obrocie pedałów, do tego przy niektórych ruchach nogą bez obciążenia. W samochodzie musiałem ustawić fotel niewygodnie dla reszty ciała, ale w pozycji, która umożliwiała mi wciskanie sprzęgła tak, by noga nie bolała za każdym razem. Roboczo ustaliliśmy strategię: jak mi się zesra noga, Hipcia dostaje GPS-a i walczy o wynik, a ja się turlam najkrótszą drogą do bazy, a jeśli to będzie możliwe, to staram się ukończyć wyścig).
Do bazy maratonu, położonej na bardzo ładnej działce Roberta w Świękitkach, przyjechaliśmy w piątek późnym popołudniem, akurat po godzinie zakończenia odprawy... która się przesunęła. Zdążyliśmy pogadać, popytać, odebrać pakiet startowy, oznaczyć rowery, usłyszeć, że teraz jest "moda" na plastry rehabilitacyjne, rozbić namiot, wypić piwo i zjeść kiełbaskę z ogniska. W międzyczasie docierają Kurierzy, czyli Monika i Jarek, z którymi jutro będziemy startować w jednej grupie; w bazie jest już sporo ludzi nam znanych (wybaczcie, nie będę wszystkich wymieniał), z tych nieznanych, z zaskoczenia i niejako przypadkiem objawia się nam Sierra, który jest żywo zainteresowany naszym planem ukończenia trasy w mniej niż dobę. W tym momencie, po MP, byłem zdania, że taka misja jest wykonalna.
W międzyczasie wyskoczyliśmy na asfalt przetestować rowery, z radością zauważam, że na szosie kolano i achilles w ogóle nie bolą. Czyli jest nadzieja!
Rozpoczęła się odprawa i dość szybko się zakończyła. Dwie istotne rzeczy - punkt w Sejnach jest tylko z listą, bez żarcia i, istotniejsze: klamoty na przepak na DPK nie wracają do bazy. Co dajesz, musisz zabrać. Trochę nam to komplikuje plany, bo przygotowaliśmy pełen plecak, zawierający m.in. przeciwdeszczowe kurtki, ciepłe rękawiczki i jakieś 50 kg żarcia (skoro miał być przepak, to bierzemy wszystko, nawet to, co na 99% się nie przyda), ale teraz musieliśmy zrewidować plany. Wynik analizy był szybki i konkretny: walimy przepak, do kieszeni wpadają trzy dodatkowe żele i to tyle. Pakujemy: na rowery ląduje komplet sakw - prawie pusta podsiodłówka i trójkąt z narzędziami.
Szlajamy się jeszcze chwilę po terenie, dopijając piwo, szukając rzeki i tuż przed 23:00 zmierzamy w stronę namiotu. Przypięcie numerów startowych, jakaś kolacja (m.in. pół paczki ptasiego mleczka), ustawienie tysiąca budzików i kładziemy się spać. Przed spaniem zorientowałem się, że jestem idiotą i zostawiłem kartę, pieniądze i dowody osobiste w sakwie przy rowerze, ale uznałem, że nikt raczej nie będzie tu chodził rabować (a nawet jeśli, to rąbnie komuś rower, a nie będzie szperał po torebkach).
Przed startem
Budzik dzwoni o 5:45. Budzę się wyspany i nie mam nawet problemu z wyturlaniem się ze śpiwora. Zakładamy gacie 1008 (po teście postanawiamy zaryzykować i dać im szanse, bo wkładka w nich wyglądała na o wiele wygodniejszą niż ta w "wyścigowych" spodenkach) i w połowie umundurowania (bo koszulek 1008 nie zabraliśmy) człapiemy w stronę samochodu. Smarowanie, zaelektroniczenie, pulsometry, liczniki, szmery, bajery, śniadanie... Po namyśle wyrzucamy z bagażu nogawki. W okolicach 7:20 wyruszamy w kierunku startu (startowaliśmy o 8:25, jako szósta grupa).
Gdzieś tam wyje wóz strażacki, za nami kolega w camperze trąbi i pozdrawia mieszkańców. Dwie górki i zjazd praktycznie do samego Lubomina. Na starcie jest gorąco. Tak jak na MP. Zostawiamy rowery w słońcu i kryjemy się w cieniu. Po chwili decydujemy się zabrać rowery do siebie, tu im będzie lepiej.
Startują pierwsze grupy, w końcu nadszedł i czas na nas - ustawia się nas piątka, nie szóstka (nie wiem, co z szóstym kolegą), w ciągu pięciu minut oczekiwania na start nadciąga telewizja... na szczęście skupiają się na Monice i Jarku.
W końcu pada komenda "Start!".
Odcinek 1: Lubomino - Reszel
Jako pierwsza prowadzi Hipcia, potem Jarek. Drugi raz mam okazję za nim jechać i drugi raz stwierdzam, że bardzo dobrze się z nim jeździ. Ma rzadką (obserwacja własna) umiejętność dopasowania tempa do ukształtowania terenu (czyli: z górki szybciej, ale pod górkę wolniej), do tego jedzie bardzo równo. Czyli jest miło.
Bardzo szybko z tyłu gubi się piąty kolega. Równie szybko dochodzimy i mijamy dwóch chłopaków, na dziesiątym kilometrze dostajemy (zapowiedziany) kilometrowy fragment bruku. Hipci wypada lampka, Monika też bardzo szybko coś zgubiła. Jarek wraca, postanawiamy nie czekać, bo przecież za momencik nas dogonią - i faktycznie, po dwóch kilometrach jedziemy w czwórkę.
Szybko dochodzimy dużą grupę jadącą dużo wolniejszym tempem niż my, sporo osób ubranych w stroje Randonneurs Polska. Kawałek dalej spostrzegam, że jedziemy tylko we dwójkę, po dłuższej chwili dochodzą nas Monika z Jarkiem - może zwolnili pogadać z poprzednią grupą...
Niedaleko przed Reszlem doganiamy dwóch kolegów. Wyprzedzeni wsiadają na koło. Chwilę później Monika sygnalizuje awarię, Kurierzy zostają z tyłu, my zostajemy ze wspomnianą dwójką, z której pierwszy, aktualnie prowadzący, jedzie bardzo stabilnie - górki zjeżdżamy 32 km/h bez pedałowania (bo jest z górki, więc za darmo), a podjeżdżamy je... też 32 km/h - bo im szybciej wyjedziemy, tym szybciej się podjazd skończy. Na szczęście (bo już mnie trafiało od hamowania z górki!) kolega wkrótce złazie ze zmiany. Na prowadzeniu pozostaje Hipcia. Hipcia! Kobieta!!! Uwaga, dżentelmeni, dama w opresji! I czem prędzej ostatni kolega zmaterializował się przed nią i zasłonił ją bohatersko przed wiatrem barkami swemi. W końcu jednak z tej zmiany zlazł, akurat zaczął się ostatni podjazd przed Reszlem. Hipcia utrzymała tempo podjazdu i po kilku minutach koledzy zostali 200 m z tyłu. Bywa.
Przed miastem zagaduje do nas Policja, z pytaniem, czy znamy drogę. Tak, mamy GPS-a. Nie było to takie proste: zjazd w boczną uliczkę, kawałek pod prąd, gdzieś za winklem - jest!
Na punkcie, na dzień dobry, kolega z obsługi pyta Hipcię, czy ją powaliło (tak, tymi słowami). Żadne z nas nie wchodzi w dyskusję, nie ma czasu, w końcu czeka obszerna wyżerka: jabłko, wafelek i... drożdżówka. W mojej opinii jeden z gorszych, punktowych zestawów, mam tylko nadzieję, że na pozostałych punktach będzie lepiej, bo jak nie, to żarcie będę musiał kupować na stacjach po drodze. Wrzucam do kieszeni dwa jabłka, wafelka (drugi był już zgnieciony i połamany), oblewam sobie jeszcze głowę odrobiną wody i ruszamy - akurat w momencie, gdy Kurierzy zajechali na punkt.
Czas postoju: 2:08.
Odcinek 2: Reszel - Harsz
Ruszamy sami i jedziemy sami. Temperatura się rozkręca, większość z mojego bidonu z wodą idzie na głowę - nie potrzebuję wypijać 1,75 litra, do kolejnego punktu "tylko" 49 km, czyli nieco ponad godzina. Do tego bardzo wiele dają szpalery drzew, dzięki czemu bardzo dużo jedziemy w cieniu.
Szybko zjadam jabłka, bo bardzo mnie uwierały w plecy. "Wmuszam je w siebie" jest lepszym słowem, bo były - jak dla mnie - paskudne: kwaśne i twarde.
Nie zachwyca mnie Kętrzyn, który jest upstrzony zakazami dla rowerów. Nie miałbym z tym problemu jadąc trekkingiem, bo ta sieć wyglądała na zrobioną z głową, ale teraz nie czas na DDR-ki. Na wylocie mamy długi kawałek z asfaltową dróżką rowerową, gdybym wiedział, że prowadzi aż do skrętu, to bym się skusił, ale, niestety, tu jest Polska, DDR wielokrotnie kończą się w krzakach.
Przy skręcie na Silec wyprzedzamy kolegę, który najwyraźniej przegapił skręt, zostaje bardzo szybko na pierwszych nierównościach. Bardzo sprawnie (średnia powyżej 31km/h) docieramy do Sztynortu. Coś mi nie gra - punkt nazywał się "Sztynort" (przynajmniej tak mam go zapisanego w GPS-ie), ale z mapy wygląda, jakby był w Harszu. Mam nadzieję, że go nie przegapiamy.
PK jest tam, gdzie miał być - przy drodze, ładnie, wyraźnie oznaczony. Na punkcie jest już około czterech kolegów, w tym znany nam z BBT Marcin Nalazek. Jeden z kolegów wciąga już jakieś tabletki. Napełniamy bidony, zabieram banana, po tym widząc jezioro wpadam na genialny pomysł i gnam jak rączy jelonek, kucam, chlapię sobie głowę, zbieram batoniki, które mi po drodze wypadły, chcę się podpisać na liście, ale jestem mokry, więc koleżanka z obsługi prosi Hipcię o podpisanie listy za mnie, bo zamoczę całą.
Ruszamy. Czas postoju: 2:15.
Odcinek 3: Harsz - Gołdap
Nierówności robi się całkiem wiele. Podjazdów również. Mam wrażenie, że już na samym początku jest ich sporo więcej niż było. Co chwila oglądam się wypatrując grupy pościgowej (gdy my odjeżdżaliśmy, to byli już praktycznie gotowi, więc zaraz powinni ruszyć), nikogo jednak z tyłu nie ma. Hipcia za to nie ma zakrętki do bidonu, która musiała gdzieś po drodze spaść... Jedzie i chlapie sobie po łydkach - też fajnie.
Odcinek do Bani Mazurskich miał raczej kiepski asfalt. Gdy wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, polepszyło się, za to zaczęliśmy podjeżdżać w kierunku Gołdapi - ok. 130 m w pionie. Zjazd do samego miasta wiele poprawy w średniej nie przyniósł - wjeżdżając do miasta mieliśmy średnią 30 km/h.
Hipcię zaczyna (standardowo) boleć stopa. Do końca wyścigu będzie ją co jakiś czas wypinała z pedała (później już z okrzykiem, którym kilka razy mnie zbudziła).
Na punkcie spotykamy Turystę (od dłuższej chwili zastanawiałem się, gdzie on jest, skoro nie mogę go dogonić). Pojawia się też Robert Janik, bezskutecznie próbując wytłumaczyć coś koledze z obsługi punktu.
Do bidonu (mniejszego) tankuję colę (zły pomysł, zniknęła zaraz, a pragnienia nie zaspokoiła), do większego - wodę, błyskawicznie zjadam dwa kawałki arbuza, bierzemy trochę żarcia. Hipcia chciała do toalety - niestety, 2 zł. No to aż tak bardzo to się nam nie chce (i chyba toaleta nie przyjmuje banknotów ani kart), jedziemy.
Czas postoju: 3:40.
Odcinek 4: Gołdap - Rutka Tartak
Ruszamy tuż przed Turystą. Robi się wyraźnie pagórkowato i gorąco. Co chwilę leję wodę przez dziury w kasku. Mniej lasów, więc jedziemy jak na patelni, czekając na wysmażenie. Cały ten odcinek to odliczanie kilometrów do Rutki Tartaku, gdzie miał być kolejny PK.
Droga prowadzi wzdłuż granicy z Rosją, z drogi wyraźnie widać, którędy przebiega. Przejeżdżamy tuż obok trójstyku, jednocześnie wjeżdżąjąc do województwa podlaskiego. Na dzień dobry dostajemy ładny, nowy asfalt. To rozumiem!
Widokowo fragment ten - najbardziej pagórkowaty - prowadzi. Jest naprawdę ładnie i żałuję, że nie wziąłem aparatu.
Pamiętałem, że gdzieś tutaj będzie wspinaczka na najwyższy punkt wyścigu. Nie dziwi mnie więc i opadająca średnia, słońce również przestaje dziwić, bo robi to, co robiło cały czas. W końcu wydrapaliśmy się na ów punkt i długim zjazdem docieramy do PK w Rutce Tartak. Punkt oznaczony tragicznie (albo, jak kto woli, zupełnie nie oznaczony) - zatrzymaliśmy się tam tylko dlatego, że miałem to zaznaczone w nawigacji, a przed punktem stało kilka rowerów.
Na punkcie jest woda, co ważne, zimna (z pływajacymi kawałkami lodu). Od razu wypijam łącznie około litra, przy czym nie staram się precyzyjnie celować w usta i trochę zimnego spada i na resztę mnie. Spotykamy tam trzech kolegów, którzy zaraz odjeżdżają, czwarty zostaje, umierając sobie pod ścianą, wewnątrz restauracji. Hipcia idzie do toalety, po namyśle postanawiam skorzystać i ja. Wody nie ma - obsługa zaraz donosi. Jedzenie? A w sumie nikt nie mówi, że jest jakaś wałówka, że coś można zabrać... Na stole leży kilka opuszczonych torebek, buszujemy po nich, zabieramy jakieś wafelki, gryzę kilka razy jabłko (chyba zapomniałem o nim i zostawiłem je na stole). W momencie naszego startu na punkt dojeżdża Turysta.
Czas postoju: 6:15
Odcinek 5: Rutka Tartak - Sejny
Dość szybko doganiamy jednego kolegę, który przez kilka podjazdów z rzędu wiezie się nam na kole, odpada dopiero, gdy na prowadzenie wychodzi Hipcia - jak ona to robi, że zawsze ludzie rezygnują?!
Po chwili trochę się wypłaszcza - mamy teraz fragment po patelni, z nielicznymi lasami.
Z wodą muszę uważać - punkt w Sejnach nie ma zaopatrzenia, musi mi starczyć do Augustowa, a mam wrażenie, że z tą wodą jest coś nie tak. Jakaś taka "sucha" - piję, piję - i nic, zero, null, nada. Pić się dalej chce. Podobne uczucie miałem, gdy piłem na punkcie. Tak jakby ktoś dał wodę destylowaną.
W końcu Sejny: zajeżdżamy łukiem pod kościół, gdzie miał być punkt. Punktu nie ma, jest trzech kolegów, którzy już zdążyli objechać teren dookoła. Nic nie ma. Do tego koledzy nie wiedzieli, że tu nie będzie zaopatrzenia i nie mają już wody. Decydujemy się olać ten punkt i jechać dalej, to ma być ultramaraton, ale nie na orientację.
Czas postoju: ok. minuty (spędzonej na rozmowie na temat lokalizacji punktu).
Odcinek 6: Sejny - Augustów
Dość szybko wyjeżdżamy na DK 16 prowadzącą do Augustowa. Fragment raczej nudny, bardziej płaski, ale za to pod wiatr. Czasem trafiamy na trochę cienia, co jednak mimo nadchodzącego wieczoru nadal sporo daje. Jest tuż przed ósmą, a mój termometr dalej wskazuje 30 stopni!
Chwilę przed Augustowem wyprzedza nas trójka z Sejn. Spotykamy się kawałek później - gdy trzeba wjechać na punkt, bo nie wiedzieli, którędy to. Zjeżdżamy do klubu jachtowego. I co? Gdzie? Jakieś oznaczenie? Cokolwiek? Kręcimy się chwilę, na szczęście ktoś z obsługi innej imprezy wskazuje poprawny kierunek.
Punkt zorganizowany jest pod sporą wiatą pełną jakichś dzieci, jest głośno. Na miejscu jest Robert (któremu mówię o punkcie w Sejnach - podobnie robią pozostali koledzy). Na miejscu spotykamy też pierwszą grupę, m.in. Remka i Zdziśka Kalinowskiego. Czyli zostaliśmy wirtualnymi liderami wyścigu! Gdy to się wydarzyło na MP długo nie czekaliśmy na stratę pierwszego miejsca...
Napełniam bidony, zabieramy wałówkę (wreszcie coś konkretnego - banan, żelki, batoniki), wypijam cztery kubki kompotu (dzięki, Weronika!). Hipcia wyciąga ortopedyczną wkładkę z buta i zostaje w "zwykłej". Rzut oka w przyszłość: nie pomogło.
Przed nami zbierają się pozostali (wyglądało to jakby się nagle zorientowali, że nie prowadzą już w wyścigu, bo błyskawicznie zmaterializowali się przy rowerach) i ruszają chwilę wcześniej.
Czas postoju: ok. 7 minut.
Odcinek 7: Augustów - Wydminy
Postanawiamy zostać z tyłu, licząc na to, że chłopaki przed nami rozpędzą się i polecą swoje. Niestety (albo na szczęście) coś im się nie spieszy i dołączamy do grupy. Na początku, przez miasto, jedziemy raczej wolno, za miastem układamy się w szyk sztuka za sztuką i jedziemy. Tempo przyjemne, coś powyżej 32 km/h, teraz jest już mniej pagórkowaty, więc na długich zjazdach gra 39 km/h.
I wszystko idzie dobrze do momentu, w którym na podjeździe, który robiłem ok 30 km/h, wyprzedził mnie Remik, robiąc go sobie, ot tak, 36 km/h. Taka mała manifestacja mocy. Ze zmiany zszedł zresztą za momencik, ale ziarno zostało zasiane. Dwóch pozostałych kolegów (Zbyszek Kalinowski jechał tylko na kole) utrzymało zasadę i dodało 2-4 km/h do przelotowej. I nadal było dobrze, chociaż zaczynałem się obawiać, do czego dążymy. Do kulminacji doszło kilkanaście kilometrów dalej, gdy jeden z kolegów stwierdził, że w środku 2% podjazdu jeszcze sobie przyspieszy, co utwierdziło moje przekonanie o tym, że albo z tej jazdy może się zrobić bardzo gwałtowne pokazywanie kto ile i kiedy może, albo po prostu taka prędkość dla nich to standard - dla nas nie jest.
Dociosaliśmy swoje zmiany i zostawiliśmy ich samych. I znowu zaczęło się przyjemniej jechać. Trochę wolniej, ale przyjemniej.
W międzyczasie zaszło słońce. Już od chwili jechaliśmy na światłach, Hipci coś nie pasowało, że jej latarka kiepsko świeci. W pewnym momencie moje myśli idą takim torem: swoje okulary mam na kasku - Hipcia też miała - nie ma ich na kasku - chyba nie chowała ich do kieszeni - "Misiek, ty jedziesz w okularach?!" - "Aaaa!". No tak. Cisnęła w ciemnych okularach po zmroku. Teraz już wiemy,
Jeszcze przed północą zaczyna mnie strasznie morzyć sen. Przeszukuję kieszenie w poszukiwaniu żela z kofeiną, ale nie mogę go odnaleźć w tonie śmieci po poprzednio zjedzonych rzeczach, postanawiam posprzątać przy okazji. W końcu swojego oddaje mi Hipcia. Zjadłem, nie pomogło. Muli dalej. Wypijam pół jakiegoś Power Shota. Poza samym ohydnym smakiem nic się nie zmienia.
Gdzieś po drodze wyprzedzają nas Robert z Weroniką. Wyprzedzali nas potem jeszcze kilka razy, ale dopiero na mecie dowiedziałem się, że wieźli ze sobą dwóch zawodników w charakterze zwłok na tylnym siedzeniu.
Do Wydmin docieramy po północy. Na punkcie jest jakiś izotonik (w końcu!). Woda, baton, banan, błyskawiczne przepakowanie się w towarzystwie stwierdzeń "cyborgi!", "patrz, oni jadą!". Bardzo uważnie patrzyli też, co bierzemy, "żeby też tak jechać". Miłe.
Czas postoju: ok 2 minut
Odcinek 8: Wydminy - Mrągowo
Nie ma mnie. Pamiętam przejazd przez weekendowo głośne Giżycko, jazdę wzdłuż jez. Niegocin i chyba wjazd do Ryna. Cały odcinek schodzi mi na walce ze snem. Kolejny Power Shot zupełnie nic nie daje. Bicie się po twarzy i szczypanie - też nie. Sprint? Po sprincie, gdy tylko przestaję, od razu zasypiam. Jadę z oczekiwaną prędkością, ale pierwszy raz w życiu jadę wężykiem - po prostu wężykiem od krawędzi do środka pasa. Nie mogę utrzymać prostego kierunku.
Kurwa.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Wiem, że jestem w dupie. Wiem, że przejdzie. Krótkie okresy rozbudzenia się przeplatają się z okresami pływania. Na razie muszę się skupić na utrzymaniu prostego kierunku, gdy auto mnie wyprzedza lub wymija. Głupio by było mu się wpakować pod koła.
W pewnym momencie wężykuję na pobocze.
Kurwa.
Kawałek dalej na podjeździe zatrzymuję się. Kładę głowę na kierownicy. Nawet nie zasypiam, po prostu zamykam oczy. Wsiadam, ruszam (czas postoju: 7 sekund), doganiam Hipcię.
Lepiej. Dużo lepiej. Myśli wracają na właściwe tory.
Hipci za to jechało się super (zakładam, że po prostu ze zdziwienia, że nie bolą jej plecy, miała cały czas szeroko otwarte oczy).
Mrągowo, skręt z głównej. Zjazd. Składam oficjalny protest - proszę nie robić PK na zjeździe! To nieludzkie!
PK ma być gdzieś... hmm... Hipcia mówi "PK 50m", było napisane (ja patrzyłem w GPS-a, nie na znaki). Skręcamy w uliczkę, zagadnięci goście tylko sobie imprezują w okolicy. Wracamy. Kawałek zjeżdżamy, ale widzę, że to 50 m to nie może być w dół. Wracam do znaku... no tak, ślepa Hipcia przegapiła, że za strzałką "PK 50 m" jest druga: "PK <---". Skręcamy, akurat naprzeciw wybiegła nam Weronika.
Wchodzimy do punktu. Kupa żarcia. Postanawiam zrobić szybki porządek w kieszeniach. Śmieci idą do kosza, ładuję do kieszeni nowe żarcie i to, com miał. Dostaję też puszkę z jakimś witaminowo-taurynowym napojem. Wciągam na trzy łyki.
Czas postoju: ok. 6 minut.
Odcinek 9: Mrągowo - jez. Luterskie
Teraz już blisko - tylko 50 km do kolejnego punktu i tylko 100 km do mety. W zasadzie finisz.
Wciągnięty napój działa (w przeciwieństwie do tamtego gówna w shotach), do tego powoli się rozjaśnia, więc senność idzie w diabły. Szybko dojeżdżamy do Świętej Lipki, potem zagapiam się i cudem w odpowiedniej chwili patrzę na GPS-a, zauważając, że mamy zrobić skręt na Mnichowo (dobrze, że nie wypuściliśmy się w zjazd).
Moja lampka wpada w tryb strobo na dołkach (mimo że nie ma takiego wbudowanego) - raz świeci jaśniej, raz ciemniej; Hipci Convoy zeżarł już baterię, ale postanawiamy nie wymieniać, bo z tym, co mamy widać nas z daleka, a to, że nie oświetlamy sobie drogi, można zignorować - z chwili na chwilę robi się coraz jaśniej.
Teraz najgorsza część trasy. Dystans pozostały do mety tak wolno maleje, a myślami już jesteśmy na miejscu.
Łąki pokrywają mgły. Fragmenty przyjemnego chłodu przeplatają się z fragmentami ciepłego powietrza. Dobrze, że nie założyliśmy bluz.
Mijamy Lutry i kawałek dalej dojeżdżamy do PK. Widzę miejsce nad jeziorem, dużo namiotów. Zwalniam... w tym momencie z daleka wybiega kolega z punktu, przyspieszam, mówię: chodź! Hipcia (z jej punktu widzenia) ma wrażenie, że jej podjadę pod koła (mimo że ona była przy krawędzi, a ja na środku jezdni), skręca kierownicę, mokra z porannej wilgoci wyślizguje jej się z rąk, koło staje w poprzek, szlif.
Zawodniczka żyje. I jedyne, czym się przejmuje, to rower. Manetka się skręciła - poprawiam. Kierownica skręcona - można olać. Poprawić trzeba hamulec.
Zajeżdżamy na punkt. Robertowi mówię, że wywaliłem ją celowo, bo to była jedyna szansa, żeby ją osłabić i dogonić. W sumie coś w tym jest, muszę to zapamiętać na przyszłość. Podpisanie listy, udaje mi się jeszcze wciągnąć na trzy gryzy kawałek arbuza. Lecim.
Czas postoju: ok. 2 minut + podnoszenie się z ziemi
Odcinek 10: jez Luterskie - Lubomino
Start. I na samym początku postój, trzeba jeszcze poprawić obcierający hamulec. Hipcię boli bark. Ale da się jechać. Wiedziałem, że gdzieś przed Dobrym Miastem mają być większe pagórki. I faktycznie - jest trochę podjazdów plus jedna bardzo sympatyczna i trzymająca serpentyna. Już zbliżamy się do Dobrego Miasta. Wiemy, że jedziemy na bardzo dobry czas.
Końcówka, czyli sprint przez Dobre Miasto do Lubomina. Faktycznie wyszedł nam z tego sprint (na miarę możliwości, oczywiście). Gdy siedzę na kole, piję dużo, bo żołądek przetrawiony Power Shotami piecze jak cholera.
W końcu właściwy skręt, wjeżdżamy - nie ma napisu "meta" (znowu, na BBT było to samo, mamy pecha!). Czas: 6:03. Niestety, kontrola czasu była dopiero na końcu trawnika. A tam wybiła nam już 6:04 (mogliśmy jeszcze przyspieszyć i przelecieć ten trawniczek).
Siadamy. Ktoś zauważa, że Hipcia ma stłuczone kolano. Idzie je opłukać, ja w międzyczasie wciągam kiełbasę z chlebem. Wizyta w Toi Toi skutkuje nauczeniem się tego, że jak się ma gacie na szelkach, to trzeba zdjąć koszulkę... A to wcale nie było najwygodniejsze rozwiązanie.
Wracam po Hipcię. Robert informuje nas o czasie pozostałych zawodników (do Kalinowskiego 10 minut, Jaśniewicz - 16, do zwycięzców - 23). No to teraz musimy tylko poczekać swoje i upewnić się, że inni zawodnicy nie mieli takiego planu jak my. Dowiadujemy się też, że wykręciliśmy czas lepszy niż zeszłoroczny rekord P1000J. Ha!
W końcu trzeba się zebrać (jak już człowiek usiądzie... dlatego właśnie nie robimy długich przerw) i ruszyć powoli w stronę bazy. Nie mogę znaleźć śladu ze startu honorowego, Robert tłumaczy mi trasę, zapamiętuję.
Powolutku, spokojnie. Teraz nikomu się nie spieszy.
Zakończenie
W bazie wita nas oklaskami KaHa (a myślałem, że wszyscy będą jeszcze spali). Zostawiamy rowery, przykrywamy je kocykiem (żeby słońce za bardzo nie grzało), idziemy gdzieś usiąść. Na zawodników czeka potrawka z ryżem, Hipcia nie chce, ja zaczynam to dziobać, ale stwierdzam, że najpierw przyda mi się kilka minut leżenia. Znajduję kawałek cienia i przymykam oczy. Za moment wpada Oskar z okrzykiem "nie spać, telewizja". U mnie w pracy to nie działa, ale tu zadziałało: powiedziałem "mnie nie ma" i leżałem dalej. Trochę mi przeszkadzali - wywiadu udzielili inni koledzy, Hipcia, a ja dostąpiłem tylko zaszczytu bycia sfilmowanym jako instalacja artystyczna pt. "Pomaratonowy trup". Udało mi się urwać kilka sekund faktycznego snu, gdy wstaję (zaraz, gdy sobie poleźli), wciągam całą resztę żarcia.
Robi się coraz bardziej gorąco. Siedzimy tępo patrząc przed siebie, gawędząc z Remkiem i odbierając gratulacje od Zbyszka Kalinowskiego. W końcu temperatura przybiera na tyle, że postanawiamy iść nad rzekę. Zabieramy ze sobą dwie puszki piwa, powoooooli włazimy do zimnej wody i długi czas tam siedzimy. Gdy wracamy, akurat dotarł Tomek - specjalista od reprodukcji (po raz kolejny pękła mu guma). Znowu miał więcej postojów niż my, więc znowu nie napisze relacji.
Reszta dnia jest ucieczką przed upałem w cieniu (śni mi się, że Kot, Wilk i Turysta - każde z osobna - składają u mnie zamówienia na bardzo specyficzny sposób wszycia suwaka w tropik namiotu). Coś tam się udało kimnąć, idziemy jeszcze raz do rzeki - tym razem siedzę tam po szyję w wodzie aż zacząłem szczękać zębami (a to u mnie nie jest wcale takie łatwe), wychodząc jeszcze moczę koszulkę i chustę na głowę. Tym sposobem udaje mi się przeżyć złożenie namiotu w pełnym słońcu.
Na plac boju dociera świniak i obserwujemy z zapartym tchem, jak czterech chłopa próbuje wepchnąć mu rożen w dupę (czwarty facet, oczywiście, stał w płaszczyźnie prostopadłej do rożna i pchał z przodu - obrazowo mówiąc, gdyby świniak zniknął, mielibyśmy co innego nabitego na rożen).
Trochę się szlajamy, trochę rozmawiamy, wreszcie przed 18:00 pakujemy wszystkie graty do samochodu i zmykamy do Lubomina. Oczekiwanie w upale na dekorację, odebranie medali, zamieszanie ze zdjęciem grupowym (chyba na żadnym ujęciu z grupowych nas nie ma). Wsiadamy do auta. Na Orlenie (zgodnie z ustaleniami) spotykamy się z Kotem, Wilkiem i Tomkiem. Wszyscy, nie wiedzieć czemu, wciągają lody. Na kolejnej stacji benzynowej, gdy zatrzymałem się, by rozprostować mięśnie, spotykamy kolegę, który startował z nami w jednej grupie. A potem już tylko do Warszawy...
Podsumowanie:
I, ostatnie, ale najważniejsze: po dwóch masażach, kupieniu rolki rehabilitacyjnej, rozluźnianiu i zaplastrowaniu, Hipcię ani razu nie zabolały plecy (a zwykle odzywały się najpóźniej po 160 km). Warto było wydać tę kasę. Jeszcze jak naprawimy stopę, to... Dobra, nie naprawiamy stopy, bo wtedy to ja jej już nie dogonię.
Na zeszłoroczny P1000J nie udało nam się już zapisać, dlatego też w tym roku, natychmiast, gdy tylko Robert ogłosił zapisy, pojawiliśmy się na liście startowej. Raz opłacony maraton siedział sobie w kieszeni i "czekał" na czas startu. W międzyczasie, trzy tygodnie wcześniej, udało nam się pokonać trasę Maratonu Podróżnika, z rewelacyjnym czasem i po bardzo dobrej jeździe. Pierścień miał być docelowym i najważniejszym startem w tym roku, ale po MP myśli poszły innym torem i byłem bliski uznania, że to, co najważniejsze, w tym roku już zrobiłem i na Pierścień jedziemy tylko rekreacyjnie.
O tym, że początkowo plany mieliśmy inne, i że to Pierścień miał być ważniejszy, przypomniała mi Hipcia. W sumie miała rację, ale znaczyło to, że i tutaj będę musiał się przyłożyć, a ja, jak wszyscy wiedzą, uważam, że zamiast na 100% można niektóre rzeczy robić na 70% - nikt nie zauważy różnicy, a zmęczenia mniej. No, ale skoro trzeba, to trzeba.
Oczywiście nigdy nie może być tak idealnie: Hipcia cały tydzień przed startem miała problemy żołądkowe, mnie od środy bolało ścięgno Achillesa, a w czwartek wieczorem zaczęło (szczególnie na rowerze) boleć kolano. W piątek, dzień przed maratonem, zacząłem się niepokoić na poważnie, bo objawy (a szczególnie prędkość ich postępowania) przypominały zapalenie ciała Hoffy, którego dorobiłem się trzy lata wcześniej w Norwegii: w czwartek bolało czasem, w piątek rano bolało częściej, a w południe już przy każdym kroku i każdym obrocie pedałów, do tego przy niektórych ruchach nogą bez obciążenia. W samochodzie musiałem ustawić fotel niewygodnie dla reszty ciała, ale w pozycji, która umożliwiała mi wciskanie sprzęgła tak, by noga nie bolała za każdym razem. Roboczo ustaliliśmy strategię: jak mi się zesra noga, Hipcia dostaje GPS-a i walczy o wynik, a ja się turlam najkrótszą drogą do bazy, a jeśli to będzie możliwe, to staram się ukończyć wyścig).
Do bazy maratonu, położonej na bardzo ładnej działce Roberta w Świękitkach, przyjechaliśmy w piątek późnym popołudniem, akurat po godzinie zakończenia odprawy... która się przesunęła. Zdążyliśmy pogadać, popytać, odebrać pakiet startowy, oznaczyć rowery, usłyszeć, że teraz jest "moda" na plastry rehabilitacyjne, rozbić namiot, wypić piwo i zjeść kiełbaskę z ogniska. W międzyczasie docierają Kurierzy, czyli Monika i Jarek, z którymi jutro będziemy startować w jednej grupie; w bazie jest już sporo ludzi nam znanych (wybaczcie, nie będę wszystkich wymieniał), z tych nieznanych, z zaskoczenia i niejako przypadkiem objawia się nam Sierra, który jest żywo zainteresowany naszym planem ukończenia trasy w mniej niż dobę. W tym momencie, po MP, byłem zdania, że taka misja jest wykonalna.
W międzyczasie wyskoczyliśmy na asfalt przetestować rowery, z radością zauważam, że na szosie kolano i achilles w ogóle nie bolą. Czyli jest nadzieja!
Rozpoczęła się odprawa i dość szybko się zakończyła. Dwie istotne rzeczy - punkt w Sejnach jest tylko z listą, bez żarcia i, istotniejsze: klamoty na przepak na DPK nie wracają do bazy. Co dajesz, musisz zabrać. Trochę nam to komplikuje plany, bo przygotowaliśmy pełen plecak, zawierający m.in. przeciwdeszczowe kurtki, ciepłe rękawiczki i jakieś 50 kg żarcia (skoro miał być przepak, to bierzemy wszystko, nawet to, co na 99% się nie przyda), ale teraz musieliśmy zrewidować plany. Wynik analizy był szybki i konkretny: walimy przepak, do kieszeni wpadają trzy dodatkowe żele i to tyle. Pakujemy: na rowery ląduje komplet sakw - prawie pusta podsiodłówka i trójkąt z narzędziami.
Szlajamy się jeszcze chwilę po terenie, dopijając piwo, szukając rzeki i tuż przed 23:00 zmierzamy w stronę namiotu. Przypięcie numerów startowych, jakaś kolacja (m.in. pół paczki ptasiego mleczka), ustawienie tysiąca budzików i kładziemy się spać. Przed spaniem zorientowałem się, że jestem idiotą i zostawiłem kartę, pieniądze i dowody osobiste w sakwie przy rowerze, ale uznałem, że nikt raczej nie będzie tu chodził rabować (a nawet jeśli, to rąbnie komuś rower, a nie będzie szperał po torebkach).
Przed startem
Budzik dzwoni o 5:45. Budzę się wyspany i nie mam nawet problemu z wyturlaniem się ze śpiwora. Zakładamy gacie 1008 (po teście postanawiamy zaryzykować i dać im szanse, bo wkładka w nich wyglądała na o wiele wygodniejszą niż ta w "wyścigowych" spodenkach) i w połowie umundurowania (bo koszulek 1008 nie zabraliśmy) człapiemy w stronę samochodu. Smarowanie, zaelektroniczenie, pulsometry, liczniki, szmery, bajery, śniadanie... Po namyśle wyrzucamy z bagażu nogawki. W okolicach 7:20 wyruszamy w kierunku startu (startowaliśmy o 8:25, jako szósta grupa).
Gdzieś tam wyje wóz strażacki, za nami kolega w camperze trąbi i pozdrawia mieszkańców. Dwie górki i zjazd praktycznie do samego Lubomina. Na starcie jest gorąco. Tak jak na MP. Zostawiamy rowery w słońcu i kryjemy się w cieniu. Po chwili decydujemy się zabrać rowery do siebie, tu im będzie lepiej.
Startują pierwsze grupy, w końcu nadszedł i czas na nas - ustawia się nas piątka, nie szóstka (nie wiem, co z szóstym kolegą), w ciągu pięciu minut oczekiwania na start nadciąga telewizja... na szczęście skupiają się na Monice i Jarku.
W końcu pada komenda "Start!".
Odcinek 1: Lubomino - Reszel
Jako pierwsza prowadzi Hipcia, potem Jarek. Drugi raz mam okazję za nim jechać i drugi raz stwierdzam, że bardzo dobrze się z nim jeździ. Ma rzadką (obserwacja własna) umiejętność dopasowania tempa do ukształtowania terenu (czyli: z górki szybciej, ale pod górkę wolniej), do tego jedzie bardzo równo. Czyli jest miło.
Bardzo szybko z tyłu gubi się piąty kolega. Równie szybko dochodzimy i mijamy dwóch chłopaków, na dziesiątym kilometrze dostajemy (zapowiedziany) kilometrowy fragment bruku. Hipci wypada lampka, Monika też bardzo szybko coś zgubiła. Jarek wraca, postanawiamy nie czekać, bo przecież za momencik nas dogonią - i faktycznie, po dwóch kilometrach jedziemy w czwórkę.
Szybko dochodzimy dużą grupę jadącą dużo wolniejszym tempem niż my, sporo osób ubranych w stroje Randonneurs Polska. Kawałek dalej spostrzegam, że jedziemy tylko we dwójkę, po dłuższej chwili dochodzą nas Monika z Jarkiem - może zwolnili pogadać z poprzednią grupą...
Niedaleko przed Reszlem doganiamy dwóch kolegów. Wyprzedzeni wsiadają na koło. Chwilę później Monika sygnalizuje awarię, Kurierzy zostają z tyłu, my zostajemy ze wspomnianą dwójką, z której pierwszy, aktualnie prowadzący, jedzie bardzo stabilnie - górki zjeżdżamy 32 km/h bez pedałowania (bo jest z górki, więc za darmo), a podjeżdżamy je... też 32 km/h - bo im szybciej wyjedziemy, tym szybciej się podjazd skończy. Na szczęście (bo już mnie trafiało od hamowania z górki!) kolega wkrótce złazie ze zmiany. Na prowadzeniu pozostaje Hipcia. Hipcia! Kobieta!!! Uwaga, dżentelmeni, dama w opresji! I czem prędzej ostatni kolega zmaterializował się przed nią i zasłonił ją bohatersko przed wiatrem barkami swemi. W końcu jednak z tej zmiany zlazł, akurat zaczął się ostatni podjazd przed Reszlem. Hipcia utrzymała tempo podjazdu i po kilku minutach koledzy zostali 200 m z tyłu. Bywa.
Przed miastem zagaduje do nas Policja, z pytaniem, czy znamy drogę. Tak, mamy GPS-a. Nie było to takie proste: zjazd w boczną uliczkę, kawałek pod prąd, gdzieś za winklem - jest!
Na punkcie, na dzień dobry, kolega z obsługi pyta Hipcię, czy ją powaliło (tak, tymi słowami). Żadne z nas nie wchodzi w dyskusję, nie ma czasu, w końcu czeka obszerna wyżerka: jabłko, wafelek i... drożdżówka. W mojej opinii jeden z gorszych, punktowych zestawów, mam tylko nadzieję, że na pozostałych punktach będzie lepiej, bo jak nie, to żarcie będę musiał kupować na stacjach po drodze. Wrzucam do kieszeni dwa jabłka, wafelka (drugi był już zgnieciony i połamany), oblewam sobie jeszcze głowę odrobiną wody i ruszamy - akurat w momencie, gdy Kurierzy zajechali na punkt.
Czas postoju: 2:08.
Odcinek 2: Reszel - Harsz
Ruszamy sami i jedziemy sami. Temperatura się rozkręca, większość z mojego bidonu z wodą idzie na głowę - nie potrzebuję wypijać 1,75 litra, do kolejnego punktu "tylko" 49 km, czyli nieco ponad godzina. Do tego bardzo wiele dają szpalery drzew, dzięki czemu bardzo dużo jedziemy w cieniu.
Szybko zjadam jabłka, bo bardzo mnie uwierały w plecy. "Wmuszam je w siebie" jest lepszym słowem, bo były - jak dla mnie - paskudne: kwaśne i twarde.
Nie zachwyca mnie Kętrzyn, który jest upstrzony zakazami dla rowerów. Nie miałbym z tym problemu jadąc trekkingiem, bo ta sieć wyglądała na zrobioną z głową, ale teraz nie czas na DDR-ki. Na wylocie mamy długi kawałek z asfaltową dróżką rowerową, gdybym wiedział, że prowadzi aż do skrętu, to bym się skusił, ale, niestety, tu jest Polska, DDR wielokrotnie kończą się w krzakach.
Przy skręcie na Silec wyprzedzamy kolegę, który najwyraźniej przegapił skręt, zostaje bardzo szybko na pierwszych nierównościach. Bardzo sprawnie (średnia powyżej 31km/h) docieramy do Sztynortu. Coś mi nie gra - punkt nazywał się "Sztynort" (przynajmniej tak mam go zapisanego w GPS-ie), ale z mapy wygląda, jakby był w Harszu. Mam nadzieję, że go nie przegapiamy.
PK jest tam, gdzie miał być - przy drodze, ładnie, wyraźnie oznaczony. Na punkcie jest już około czterech kolegów, w tym znany nam z BBT Marcin Nalazek. Jeden z kolegów wciąga już jakieś tabletki. Napełniamy bidony, zabieram banana, po tym widząc jezioro wpadam na genialny pomysł i gnam jak rączy jelonek, kucam, chlapię sobie głowę, zbieram batoniki, które mi po drodze wypadły, chcę się podpisać na liście, ale jestem mokry, więc koleżanka z obsługi prosi Hipcię o podpisanie listy za mnie, bo zamoczę całą.
Ruszamy. Czas postoju: 2:15.
Odcinek 3: Harsz - Gołdap
Nierówności robi się całkiem wiele. Podjazdów również. Mam wrażenie, że już na samym początku jest ich sporo więcej niż było. Co chwila oglądam się wypatrując grupy pościgowej (gdy my odjeżdżaliśmy, to byli już praktycznie gotowi, więc zaraz powinni ruszyć), nikogo jednak z tyłu nie ma. Hipcia za to nie ma zakrętki do bidonu, która musiała gdzieś po drodze spaść... Jedzie i chlapie sobie po łydkach - też fajnie.
Odcinek do Bani Mazurskich miał raczej kiepski asfalt. Gdy wyjechaliśmy na drogę wojewódzką, polepszyło się, za to zaczęliśmy podjeżdżać w kierunku Gołdapi - ok. 130 m w pionie. Zjazd do samego miasta wiele poprawy w średniej nie przyniósł - wjeżdżając do miasta mieliśmy średnią 30 km/h.
Hipcię zaczyna (standardowo) boleć stopa. Do końca wyścigu będzie ją co jakiś czas wypinała z pedała (później już z okrzykiem, którym kilka razy mnie zbudziła).
Na punkcie spotykamy Turystę (od dłuższej chwili zastanawiałem się, gdzie on jest, skoro nie mogę go dogonić). Pojawia się też Robert Janik, bezskutecznie próbując wytłumaczyć coś koledze z obsługi punktu.
Do bidonu (mniejszego) tankuję colę (zły pomysł, zniknęła zaraz, a pragnienia nie zaspokoiła), do większego - wodę, błyskawicznie zjadam dwa kawałki arbuza, bierzemy trochę żarcia. Hipcia chciała do toalety - niestety, 2 zł. No to aż tak bardzo to się nam nie chce (i chyba toaleta nie przyjmuje banknotów ani kart), jedziemy.
Czas postoju: 3:40.
Odcinek 4: Gołdap - Rutka Tartak
Ruszamy tuż przed Turystą. Robi się wyraźnie pagórkowato i gorąco. Co chwilę leję wodę przez dziury w kasku. Mniej lasów, więc jedziemy jak na patelni, czekając na wysmażenie. Cały ten odcinek to odliczanie kilometrów do Rutki Tartaku, gdzie miał być kolejny PK.
Droga prowadzi wzdłuż granicy z Rosją, z drogi wyraźnie widać, którędy przebiega. Przejeżdżamy tuż obok trójstyku, jednocześnie wjeżdżąjąc do województwa podlaskiego. Na dzień dobry dostajemy ładny, nowy asfalt. To rozumiem!
Widokowo fragment ten - najbardziej pagórkowaty - prowadzi. Jest naprawdę ładnie i żałuję, że nie wziąłem aparatu.
Pamiętałem, że gdzieś tutaj będzie wspinaczka na najwyższy punkt wyścigu. Nie dziwi mnie więc i opadająca średnia, słońce również przestaje dziwić, bo robi to, co robiło cały czas. W końcu wydrapaliśmy się na ów punkt i długim zjazdem docieramy do PK w Rutce Tartak. Punkt oznaczony tragicznie (albo, jak kto woli, zupełnie nie oznaczony) - zatrzymaliśmy się tam tylko dlatego, że miałem to zaznaczone w nawigacji, a przed punktem stało kilka rowerów.
Na punkcie jest woda, co ważne, zimna (z pływajacymi kawałkami lodu). Od razu wypijam łącznie około litra, przy czym nie staram się precyzyjnie celować w usta i trochę zimnego spada i na resztę mnie. Spotykamy tam trzech kolegów, którzy zaraz odjeżdżają, czwarty zostaje, umierając sobie pod ścianą, wewnątrz restauracji. Hipcia idzie do toalety, po namyśle postanawiam skorzystać i ja. Wody nie ma - obsługa zaraz donosi. Jedzenie? A w sumie nikt nie mówi, że jest jakaś wałówka, że coś można zabrać... Na stole leży kilka opuszczonych torebek, buszujemy po nich, zabieramy jakieś wafelki, gryzę kilka razy jabłko (chyba zapomniałem o nim i zostawiłem je na stole). W momencie naszego startu na punkt dojeżdża Turysta.
Czas postoju: 6:15
Odcinek 5: Rutka Tartak - Sejny
Dość szybko doganiamy jednego kolegę, który przez kilka podjazdów z rzędu wiezie się nam na kole, odpada dopiero, gdy na prowadzenie wychodzi Hipcia - jak ona to robi, że zawsze ludzie rezygnują?!
Po chwili trochę się wypłaszcza - mamy teraz fragment po patelni, z nielicznymi lasami.
Z wodą muszę uważać - punkt w Sejnach nie ma zaopatrzenia, musi mi starczyć do Augustowa, a mam wrażenie, że z tą wodą jest coś nie tak. Jakaś taka "sucha" - piję, piję - i nic, zero, null, nada. Pić się dalej chce. Podobne uczucie miałem, gdy piłem na punkcie. Tak jakby ktoś dał wodę destylowaną.
W końcu Sejny: zajeżdżamy łukiem pod kościół, gdzie miał być punkt. Punktu nie ma, jest trzech kolegów, którzy już zdążyli objechać teren dookoła. Nic nie ma. Do tego koledzy nie wiedzieli, że tu nie będzie zaopatrzenia i nie mają już wody. Decydujemy się olać ten punkt i jechać dalej, to ma być ultramaraton, ale nie na orientację.
Czas postoju: ok. minuty (spędzonej na rozmowie na temat lokalizacji punktu).
Odcinek 6: Sejny - Augustów
Dość szybko wyjeżdżamy na DK 16 prowadzącą do Augustowa. Fragment raczej nudny, bardziej płaski, ale za to pod wiatr. Czasem trafiamy na trochę cienia, co jednak mimo nadchodzącego wieczoru nadal sporo daje. Jest tuż przed ósmą, a mój termometr dalej wskazuje 30 stopni!
Chwilę przed Augustowem wyprzedza nas trójka z Sejn. Spotykamy się kawałek później - gdy trzeba wjechać na punkt, bo nie wiedzieli, którędy to. Zjeżdżamy do klubu jachtowego. I co? Gdzie? Jakieś oznaczenie? Cokolwiek? Kręcimy się chwilę, na szczęście ktoś z obsługi innej imprezy wskazuje poprawny kierunek.
Punkt zorganizowany jest pod sporą wiatą pełną jakichś dzieci, jest głośno. Na miejscu jest Robert (któremu mówię o punkcie w Sejnach - podobnie robią pozostali koledzy). Na miejscu spotykamy też pierwszą grupę, m.in. Remka i Zdziśka Kalinowskiego. Czyli zostaliśmy wirtualnymi liderami wyścigu! Gdy to się wydarzyło na MP długo nie czekaliśmy na stratę pierwszego miejsca...
Napełniam bidony, zabieramy wałówkę (wreszcie coś konkretnego - banan, żelki, batoniki), wypijam cztery kubki kompotu (dzięki, Weronika!). Hipcia wyciąga ortopedyczną wkładkę z buta i zostaje w "zwykłej". Rzut oka w przyszłość: nie pomogło.
Przed nami zbierają się pozostali (wyglądało to jakby się nagle zorientowali, że nie prowadzą już w wyścigu, bo błyskawicznie zmaterializowali się przy rowerach) i ruszają chwilę wcześniej.
Czas postoju: ok. 7 minut.
Odcinek 7: Augustów - Wydminy
Postanawiamy zostać z tyłu, licząc na to, że chłopaki przed nami rozpędzą się i polecą swoje. Niestety (albo na szczęście) coś im się nie spieszy i dołączamy do grupy. Na początku, przez miasto, jedziemy raczej wolno, za miastem układamy się w szyk sztuka za sztuką i jedziemy. Tempo przyjemne, coś powyżej 32 km/h, teraz jest już mniej pagórkowaty, więc na długich zjazdach gra 39 km/h.
I wszystko idzie dobrze do momentu, w którym na podjeździe, który robiłem ok 30 km/h, wyprzedził mnie Remik, robiąc go sobie, ot tak, 36 km/h. Taka mała manifestacja mocy. Ze zmiany zszedł zresztą za momencik, ale ziarno zostało zasiane. Dwóch pozostałych kolegów (Zbyszek Kalinowski jechał tylko na kole) utrzymało zasadę i dodało 2-4 km/h do przelotowej. I nadal było dobrze, chociaż zaczynałem się obawiać, do czego dążymy. Do kulminacji doszło kilkanaście kilometrów dalej, gdy jeden z kolegów stwierdził, że w środku 2% podjazdu jeszcze sobie przyspieszy, co utwierdziło moje przekonanie o tym, że albo z tej jazdy może się zrobić bardzo gwałtowne pokazywanie kto ile i kiedy może, albo po prostu taka prędkość dla nich to standard - dla nas nie jest.
Dociosaliśmy swoje zmiany i zostawiliśmy ich samych. I znowu zaczęło się przyjemniej jechać. Trochę wolniej, ale przyjemniej.
W międzyczasie zaszło słońce. Już od chwili jechaliśmy na światłach, Hipci coś nie pasowało, że jej latarka kiepsko świeci. W pewnym momencie moje myśli idą takim torem: swoje okulary mam na kasku - Hipcia też miała - nie ma ich na kasku - chyba nie chowała ich do kieszeni - "Misiek, ty jedziesz w okularach?!" - "Aaaa!". No tak. Cisnęła w ciemnych okularach po zmroku. Teraz już wiemy,
Jeszcze przed północą zaczyna mnie strasznie morzyć sen. Przeszukuję kieszenie w poszukiwaniu żela z kofeiną, ale nie mogę go odnaleźć w tonie śmieci po poprzednio zjedzonych rzeczach, postanawiam posprzątać przy okazji. W końcu swojego oddaje mi Hipcia. Zjadłem, nie pomogło. Muli dalej. Wypijam pół jakiegoś Power Shota. Poza samym ohydnym smakiem nic się nie zmienia.
Gdzieś po drodze wyprzedzają nas Robert z Weroniką. Wyprzedzali nas potem jeszcze kilka razy, ale dopiero na mecie dowiedziałem się, że wieźli ze sobą dwóch zawodników w charakterze zwłok na tylnym siedzeniu.
Do Wydmin docieramy po północy. Na punkcie jest jakiś izotonik (w końcu!). Woda, baton, banan, błyskawiczne przepakowanie się w towarzystwie stwierdzeń "cyborgi!", "patrz, oni jadą!". Bardzo uważnie patrzyli też, co bierzemy, "żeby też tak jechać". Miłe.
Czas postoju: ok 2 minut
Odcinek 8: Wydminy - Mrągowo
Nie ma mnie. Pamiętam przejazd przez weekendowo głośne Giżycko, jazdę wzdłuż jez. Niegocin i chyba wjazd do Ryna. Cały odcinek schodzi mi na walce ze snem. Kolejny Power Shot zupełnie nic nie daje. Bicie się po twarzy i szczypanie - też nie. Sprint? Po sprincie, gdy tylko przestaję, od razu zasypiam. Jadę z oczekiwaną prędkością, ale pierwszy raz w życiu jadę wężykiem - po prostu wężykiem od krawędzi do środka pasa. Nie mogę utrzymać prostego kierunku.
Kurwa.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Wiem, że jestem w dupie. Wiem, że przejdzie. Krótkie okresy rozbudzenia się przeplatają się z okresami pływania. Na razie muszę się skupić na utrzymaniu prostego kierunku, gdy auto mnie wyprzedza lub wymija. Głupio by było mu się wpakować pod koła.
W pewnym momencie wężykuję na pobocze.
Kurwa.
Kawałek dalej na podjeździe zatrzymuję się. Kładę głowę na kierownicy. Nawet nie zasypiam, po prostu zamykam oczy. Wsiadam, ruszam (czas postoju: 7 sekund), doganiam Hipcię.
Lepiej. Dużo lepiej. Myśli wracają na właściwe tory.
Hipci za to jechało się super (zakładam, że po prostu ze zdziwienia, że nie bolą jej plecy, miała cały czas szeroko otwarte oczy).
Mrągowo, skręt z głównej. Zjazd. Składam oficjalny protest - proszę nie robić PK na zjeździe! To nieludzkie!
PK ma być gdzieś... hmm... Hipcia mówi "PK 50m", było napisane (ja patrzyłem w GPS-a, nie na znaki). Skręcamy w uliczkę, zagadnięci goście tylko sobie imprezują w okolicy. Wracamy. Kawałek zjeżdżamy, ale widzę, że to 50 m to nie może być w dół. Wracam do znaku... no tak, ślepa Hipcia przegapiła, że za strzałką "PK 50 m" jest druga: "PK <---". Skręcamy, akurat naprzeciw wybiegła nam Weronika.
Wchodzimy do punktu. Kupa żarcia. Postanawiam zrobić szybki porządek w kieszeniach. Śmieci idą do kosza, ładuję do kieszeni nowe żarcie i to, com miał. Dostaję też puszkę z jakimś witaminowo-taurynowym napojem. Wciągam na trzy łyki.
Czas postoju: ok. 6 minut.
Odcinek 9: Mrągowo - jez. Luterskie
Teraz już blisko - tylko 50 km do kolejnego punktu i tylko 100 km do mety. W zasadzie finisz.
Wciągnięty napój działa (w przeciwieństwie do tamtego gówna w shotach), do tego powoli się rozjaśnia, więc senność idzie w diabły. Szybko dojeżdżamy do Świętej Lipki, potem zagapiam się i cudem w odpowiedniej chwili patrzę na GPS-a, zauważając, że mamy zrobić skręt na Mnichowo (dobrze, że nie wypuściliśmy się w zjazd).
Moja lampka wpada w tryb strobo na dołkach (mimo że nie ma takiego wbudowanego) - raz świeci jaśniej, raz ciemniej; Hipci Convoy zeżarł już baterię, ale postanawiamy nie wymieniać, bo z tym, co mamy widać nas z daleka, a to, że nie oświetlamy sobie drogi, można zignorować - z chwili na chwilę robi się coraz jaśniej.
Teraz najgorsza część trasy. Dystans pozostały do mety tak wolno maleje, a myślami już jesteśmy na miejscu.
Łąki pokrywają mgły. Fragmenty przyjemnego chłodu przeplatają się z fragmentami ciepłego powietrza. Dobrze, że nie założyliśmy bluz.
Mijamy Lutry i kawałek dalej dojeżdżamy do PK. Widzę miejsce nad jeziorem, dużo namiotów. Zwalniam... w tym momencie z daleka wybiega kolega z punktu, przyspieszam, mówię: chodź! Hipcia (z jej punktu widzenia) ma wrażenie, że jej podjadę pod koła (mimo że ona była przy krawędzi, a ja na środku jezdni), skręca kierownicę, mokra z porannej wilgoci wyślizguje jej się z rąk, koło staje w poprzek, szlif.
Zawodniczka żyje. I jedyne, czym się przejmuje, to rower. Manetka się skręciła - poprawiam. Kierownica skręcona - można olać. Poprawić trzeba hamulec.
Zajeżdżamy na punkt. Robertowi mówię, że wywaliłem ją celowo, bo to była jedyna szansa, żeby ją osłabić i dogonić. W sumie coś w tym jest, muszę to zapamiętać na przyszłość. Podpisanie listy, udaje mi się jeszcze wciągnąć na trzy gryzy kawałek arbuza. Lecim.
Czas postoju: ok. 2 minut + podnoszenie się z ziemi
Odcinek 10: jez Luterskie - Lubomino
Start. I na samym początku postój, trzeba jeszcze poprawić obcierający hamulec. Hipcię boli bark. Ale da się jechać. Wiedziałem, że gdzieś przed Dobrym Miastem mają być większe pagórki. I faktycznie - jest trochę podjazdów plus jedna bardzo sympatyczna i trzymająca serpentyna. Już zbliżamy się do Dobrego Miasta. Wiemy, że jedziemy na bardzo dobry czas.
Końcówka, czyli sprint przez Dobre Miasto do Lubomina. Faktycznie wyszedł nam z tego sprint (na miarę możliwości, oczywiście). Gdy siedzę na kole, piję dużo, bo żołądek przetrawiony Power Shotami piecze jak cholera.
W końcu właściwy skręt, wjeżdżamy - nie ma napisu "meta" (znowu, na BBT było to samo, mamy pecha!). Czas: 6:03. Niestety, kontrola czasu była dopiero na końcu trawnika. A tam wybiła nam już 6:04 (mogliśmy jeszcze przyspieszyć i przelecieć ten trawniczek).
Siadamy. Ktoś zauważa, że Hipcia ma stłuczone kolano. Idzie je opłukać, ja w międzyczasie wciągam kiełbasę z chlebem. Wizyta w Toi Toi skutkuje nauczeniem się tego, że jak się ma gacie na szelkach, to trzeba zdjąć koszulkę... A to wcale nie było najwygodniejsze rozwiązanie.
Wracam po Hipcię. Robert informuje nas o czasie pozostałych zawodników (do Kalinowskiego 10 minut, Jaśniewicz - 16, do zwycięzców - 23). No to teraz musimy tylko poczekać swoje i upewnić się, że inni zawodnicy nie mieli takiego planu jak my. Dowiadujemy się też, że wykręciliśmy czas lepszy niż zeszłoroczny rekord P1000J. Ha!
W końcu trzeba się zebrać (jak już człowiek usiądzie... dlatego właśnie nie robimy długich przerw) i ruszyć powoli w stronę bazy. Nie mogę znaleźć śladu ze startu honorowego, Robert tłumaczy mi trasę, zapamiętuję.
Powolutku, spokojnie. Teraz nikomu się nie spieszy.
Zakończenie
W bazie wita nas oklaskami KaHa (a myślałem, że wszyscy będą jeszcze spali). Zostawiamy rowery, przykrywamy je kocykiem (żeby słońce za bardzo nie grzało), idziemy gdzieś usiąść. Na zawodników czeka potrawka z ryżem, Hipcia nie chce, ja zaczynam to dziobać, ale stwierdzam, że najpierw przyda mi się kilka minut leżenia. Znajduję kawałek cienia i przymykam oczy. Za moment wpada Oskar z okrzykiem "nie spać, telewizja". U mnie w pracy to nie działa, ale tu zadziałało: powiedziałem "mnie nie ma" i leżałem dalej. Trochę mi przeszkadzali - wywiadu udzielili inni koledzy, Hipcia, a ja dostąpiłem tylko zaszczytu bycia sfilmowanym jako instalacja artystyczna pt. "Pomaratonowy trup". Udało mi się urwać kilka sekund faktycznego snu, gdy wstaję (zaraz, gdy sobie poleźli), wciągam całą resztę żarcia.
Robi się coraz bardziej gorąco. Siedzimy tępo patrząc przed siebie, gawędząc z Remkiem i odbierając gratulacje od Zbyszka Kalinowskiego. W końcu temperatura przybiera na tyle, że postanawiamy iść nad rzekę. Zabieramy ze sobą dwie puszki piwa, powoooooli włazimy do zimnej wody i długi czas tam siedzimy. Gdy wracamy, akurat dotarł Tomek - specjalista od reprodukcji (po raz kolejny pękła mu guma). Znowu miał więcej postojów niż my, więc znowu nie napisze relacji.
Reszta dnia jest ucieczką przed upałem w cieniu (śni mi się, że Kot, Wilk i Turysta - każde z osobna - składają u mnie zamówienia na bardzo specyficzny sposób wszycia suwaka w tropik namiotu). Coś tam się udało kimnąć, idziemy jeszcze raz do rzeki - tym razem siedzę tam po szyję w wodzie aż zacząłem szczękać zębami (a to u mnie nie jest wcale takie łatwe), wychodząc jeszcze moczę koszulkę i chustę na głowę. Tym sposobem udaje mi się przeżyć złożenie namiotu w pełnym słońcu.
Na plac boju dociera świniak i obserwujemy z zapartym tchem, jak czterech chłopa próbuje wepchnąć mu rożen w dupę (czwarty facet, oczywiście, stał w płaszczyźnie prostopadłej do rożna i pchał z przodu - obrazowo mówiąc, gdyby świniak zniknął, mielibyśmy co innego nabitego na rożen).
Trochę się szlajamy, trochę rozmawiamy, wreszcie przed 18:00 pakujemy wszystkie graty do samochodu i zmykamy do Lubomina. Oczekiwanie w upale na dekorację, odebranie medali, zamieszanie ze zdjęciem grupowym (chyba na żadnym ujęciu z grupowych nas nie ma). Wsiadamy do auta. Na Orlenie (zgodnie z ustaleniami) spotykamy się z Kotem, Wilkiem i Tomkiem. Wszyscy, nie wiedzieć czemu, wciągają lody. Na kolejnej stacji benzynowej, gdy zatrzymałem się, by rozprostować mięśnie, spotykamy kolegę, który startował z nami w jednej grupie. A potem już tylko do Warszawy...
Podsumowanie:
- Wynik: 21:39, czwarty czas i piąte miejsce; Hipcia była pierwszą z kobiet na mecie. Wyszło rewelacyjnie!
- Warto podkreślić, że to nasz... piąty ultramaraton w życiu, a trzeci raz w życiu przekraczamy 600 km. Dystanse 300+ (pomijając pojedynczy epizod trzy lata temu) robimy od jakichś 15 miesięcy. Wychodzi mi z tego, że jest nieźle.
- Strategia "wolno a do celu" zbiera kolejne żniwo. Na całej trasie mieliśmy 32 minuty i 59 sekund postoju (dane na podstawie licznika z GPS-a). Gdyby nie szukanie dwóch punktów, gleba oraz zatrzymanie się po okulary, które mi wypadły z dłoni, byłoby na pewno poniżej 30 minut.
- Średnia w momencie wjazdu na metę (jazda + start honorowy) - 28,6 km/h.
- Całość (start honorowy - wyścig - powrót na metę) zrobiliśmy nadal poniżej 24 godzin.
- Chyba jednak w tym, że ja źle znoszę upały, jest jakaś bujda. Ja ich po prostu nie znoszę, ale potrafię je znieść (czyli, tłumacząc: nie lubię, ale chyba sobie jakoś radzę). A na pewno idzie mi z tym dobrze.
- Zgodnie z tym, co powiedział Robert na mecie, pobiliśmy zeszłoroczny rekord Pierścienia.
- Gdyby to był BBT, to, biorąc pod uwagę, że początek jest jednak bardziej płaski, jechalibyśmy po naprawdę niezły czas.
- W mojej opinii było cieplej niż na Maratonie Podróżnika (temperatura niższa, ale trzymała dłużej).
- Spodziewałem się dużo gorszych asfaltów, nie było tak źle.
- W trakcie jazdy lighster zaczął przerywać i tańczyć. Kolejna gówniana chińszczyzna.
- Przekroczyliśmy tysiąc zebranych gmin.
I, ostatnie, ale najważniejsze: po dwóch masażach, kupieniu rolki rehabilitacyjnej, rozluźnianiu i zaplastrowaniu, Hipcię ani razu nie zabolały plecy (a zwykle odzywały się najpóźniej po 160 km). Warto było wydać tę kasę. Jeszcze jak naprawimy stopę, to... Dobra, nie naprawiamy stopy, bo wtedy to ja jej już nie dogonię.
- DST 612.17km
- Czas 22:09
- VAVG 27.64km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Wielki wielki szacunek dla Was za ten wynik..czytało się świetnie, jakbym był na innym ultra;) Do zobaczenia ponownie!
piofci - 19:15 sobota, 18 lipca 2015 | linkuj
Dzięki za bardzo ciekawy i zajmujący opis. Grtaulacje już skladałem, Hipcia wyrasta na naszych oczach, na najlepsza ultramaratonową kolarkę w Polsce. Mocna jest niesamowicie. Podziwiam Oboje, ale ja bardziej. Jesteściue fantastyczni.
yurek55 - 15:52 środa, 8 lipca 2015 | linkuj
Gratulacje oczywiście :) Piękny wynik, zwłaszcza biorąc pod uwagę jak słońce nas potraktowało :)
mxdanish - 12:56 środa, 8 lipca 2015 | linkuj
Czas mega, kosmicznie krótki, ciekawe o ile lepszy byłby bez tego upału po drodze?
Gratulacje! TomliDzons - 10:16 środa, 8 lipca 2015 | linkuj
Gratulacje! TomliDzons - 10:16 środa, 8 lipca 2015 | linkuj
gratulacje
to nie moja liga, ja wolę bardziej turystycznie, spotkać się z kolegami pogadać po drodze, ale relacja świetna - jak zwykle zresztą :) dodoelk - 09:04 środa, 8 lipca 2015 | linkuj
to nie moja liga, ja wolę bardziej turystycznie, spotkać się z kolegami pogadać po drodze, ale relacja świetna - jak zwykle zresztą :) dodoelk - 09:04 środa, 8 lipca 2015 | linkuj
Miło było poznać Hipcię i Hipcia w realu :)
Faktycznie, trudno było uwierzyć, że dystans przewidziany na czterdzieści godzin, da się pokonać w krótszym czasie... ale jak się okazuje, czego Jesteście żywym przykładem, jak się chce, to się da :)
Pewnie na osiągnięty wynik, miało wiele czynników takich jak: mega krótkie postoje, znajomość trasy no i pewnie niezwykła kondycja i wytrzymałość na brak snu.
GRATULACJE. sierra - 07:45 środa, 8 lipca 2015 | linkuj
Faktycznie, trudno było uwierzyć, że dystans przewidziany na czterdzieści godzin, da się pokonać w krótszym czasie... ale jak się okazuje, czego Jesteście żywym przykładem, jak się chce, to się da :)
Pewnie na osiągnięty wynik, miało wiele czynników takich jak: mega krótkie postoje, znajomość trasy no i pewnie niezwykła kondycja i wytrzymałość na brak snu.
GRATULACJE. sierra - 07:45 środa, 8 lipca 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!