Przedmowa, czyli pogawędka w czasie drogi na lotnisko
Bałkany wykopała (jak zawsze zresztą) Hipcia. Stwierdziła już rok temu, że po prostu pojedziemy i już. Rodzinnie próbowano nas do tego zniechęcić na wszystkie sposoby (również te niedorzeczne - zdziwilibyście się, jak bardzo niedorzeczne), ale jakoś nie przejmujemy się tym co do powiedzenia ma ktoś, dla kogo Bałkany są niebezpieczne ale tylko dlatego że to daleko i mówili o tym w telewizji. Bardziej wiarygodni są dla nas podróżnicy, którzy całkiem niedawno byli na Bałkanach (wielkie dzięki m.in. dla Worka Foliowego i Roberta!).
Przygotowania z roku na rok są coraz łatwiejsze. Wiemy czego będziemy potrzebować, wiemy co trzeba zrobić przed wyjazdem, pozostał tylko wybór trasy (tu znów niezastąpiona Hipcia; ja dopiero później dowiedziałem się, którędy pojedziemy). W tym roku postanowiliśmy bardziej odchudzić nasz bagaż; rok temu miałem jeszcze przednie sakwy, ale jechały raczej pustawe. W tym roku kupiliśmy sobie maty samopompujące, puchowe śpiwory i dużo mniejszy (po spakowaniu) i lżejszy namiot. Do tego postanowiliśmy nie brać ze sobą rzeczy, które nam się zupełnie nie przydają. I tak, z wyprawą pożegnały się m.in. palnik i menażka, bo mimo najszczerszych chęci nie potrafimy zrozumieć Magii Ciepłego Posiłku w warunkach letnio-jesiennych. Po prostu - nie gotujemy. Przed wyjazdem spędziliśmy trochę czasu na ważeniu różnych rzeczy i zostawianiu tych, które na pewno nie będą potrzebne (zyskując na tym 0,5 kg). Na sam koniec postanowiliśmy jednak wziąć spodnie przeciwdeszczowe i puchową kamizelkę dla Hipci, które były przedmiotem zażartej dyskusji. Jedno, i drugie raczej nie powinno się przydać, ale lepiej to mieć na wszelki wypadek. Spędziliśmy też trochę czasu na wybieraniu wora transportowego - w końcu padło na mocniejszy worek Crosso.
Łącznie bagaż wyszedł nam tak: po dwie sakwy na głowę (Crosso Dry BIG) + jeden (pustawy) wór transportowy. Całość bagażu na głowę bujała się w okolicach 8-10 kg (w tym już zapas żarcia na pierwsze półtora dnia).
Tydzień przed samym startem zachorowałem. Pierwotnie myślałem, że to po prostu jakieś pokłosie BBT, organizm zaczyna się dopominać o swoje i wystarczy więcej i jeszcze zdrowiej jeść, a przy tym odpoczywać. Dopiero gdy ktoś w pracy wziął zwolnienie i zorientowałem się, że kilka innych osób kicha i smarka, zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś jakieś dziadostwo po prostu przyniósł do roboty. Z wielkim bólem (szczególnie Szefa) wziąłem zwolnienie na ostatnie trzy dni. W międzyczasie zaraziłem też Hipcię, więc ostatnie dwa dni spędziliśmy sobie siedząc razem w domu.
Sam start był zatem stresujący: z antybiotykiem w bagażu (na wszelki wypadek, jakby się rozkręciło) i odrobiną innych lekarstw mieliśmy wybrać się zatem na sporą, trzytygodniową przejażdżkę rowerową.
W końcu nadszedł właściwy dzień, właściwa godzina, zamknęliśmy drzwi na trzy spusty i potoczyliśmy się w kierunku Okęcia. Samopoczucie ciulowe, wzrok rozbiegany bez możliwości skupienia go, brak motywacji i kupa stresu. No to ognia!
Inaczej niż poprzednio pojechaliśmy przez Marynarską (jeździmy nią od kiedy Hipcia zaczęła niedaleko pracować, wcześniej jakoś ją omijaliśmy) i chwilę później wyładowywaliśmy bagaż na lotnisku (nie obyło się bez minięcia właściwego wejścia na terminal i wracania się pod prąd). Zapakowanie sakw w wory z Ikei, odkręcenie pedałów i cała abrakadabra, którą trzeba zrobić przed startem (tym razem byliśmy mądrzejsi i odkręciliśmy tylne światła, a kluczowe miejsca w rowerze zabezpieczyliśmy gąbkami). Bagaż pojechał sobie w siną dal, a my poturlaliśmy rowery by nadać je jako bagaż ponadwymiarowy. Daleko nie dojechaliśmy...
Dogonił nas chłopak z odprawy (jakiś kierownik czy inny nadzorca) i stwierdził, że tak rowerów puścić nie może, bo mają wystające części (informacyjnie: to już któryś raz lecimy Norwegianem, decydujemy się na te linie, bo umożliwiają przewóz roweru w całości, bez pakowania, więc wiemy co i jak z nim zrobić). "Wystające części" to m.in. siodełko (ok, można obniżyć) i... kierownica. Kierownica razem z mostkiem. Uświadomiłem mu, że jak odkręcę mostek, to widelec trochę wypadnie z ramy, powiedziałem, że nie po raz pierwszy lecimy tymi liniami... ale jeśli zmieniły się przepisy, to niech nam przyniesie. Poleciał. Po chwili wrócił i przeprosił, bo ograniczenia dotyczące wystających części dotyczą bagazu ponadwymiarowego, który nie jest jednak rowerem. I po co ludzi stresować?
Teraz już łatwo: nadanie roweru, bramki i poszukiwanie baru, gdzie można napić się piwa. Tak, wiem: niby jestem chory, ale antybiotyku nie biorę (był na wszelki wypadek); jedno piwo mnie nie zabije - gorzej i tak nie będzie. Wypiliśmy więc jedno, oddaliliśmy się w poszukiwaniu innego miejsca. Zrobiliśmy jakieś zakupy i poszliśmy tam, gdzie ostatnio - do Business Shark. Zamówiliśmy piwo... i nagle okazało się, że do odlotu mamy coś około 40 minut i od chwili już można się ładować w kiedunku wyjścia. Piwo dokończyliśmy w tempie ekspresowym i pognaliśmy do wejścia. Do samolotu, zająć miejsca... start.
W Oslo mieliśmy nadzieję na pozostanie w tej zamkniętej strefie lotniska (czort wie jak się to nazywa), by tam się przespać do rana i być od razu pod bramkami. Niestety, kazano nam wyjść na zewnątrz, do hali odlotów. Bagaże (jako że był to transfer międzynarodowy) jechały już od razu na miejsce. Pozostało nam więc położyć się tam gdzie rok temu, za rzeźbą żubra (czy innego stwora), rozłożyć maty i zawinąć się w śpiwory.
Łyk czegoś na rozgrzanie (zakupionego na bezcłowej w Polsce), kolacja w postaci (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy) kultowych 7-daysów i dobranoc.
Przygotowania z roku na rok są coraz łatwiejsze. Wiemy czego będziemy potrzebować, wiemy co trzeba zrobić przed wyjazdem, pozostał tylko wybór trasy (tu znów niezastąpiona Hipcia; ja dopiero później dowiedziałem się, którędy pojedziemy). W tym roku postanowiliśmy bardziej odchudzić nasz bagaż; rok temu miałem jeszcze przednie sakwy, ale jechały raczej pustawe. W tym roku kupiliśmy sobie maty samopompujące, puchowe śpiwory i dużo mniejszy (po spakowaniu) i lżejszy namiot. Do tego postanowiliśmy nie brać ze sobą rzeczy, które nam się zupełnie nie przydają. I tak, z wyprawą pożegnały się m.in. palnik i menażka, bo mimo najszczerszych chęci nie potrafimy zrozumieć Magii Ciepłego Posiłku w warunkach letnio-jesiennych. Po prostu - nie gotujemy. Przed wyjazdem spędziliśmy trochę czasu na ważeniu różnych rzeczy i zostawianiu tych, które na pewno nie będą potrzebne (zyskując na tym 0,5 kg). Na sam koniec postanowiliśmy jednak wziąć spodnie przeciwdeszczowe i puchową kamizelkę dla Hipci, które były przedmiotem zażartej dyskusji. Jedno, i drugie raczej nie powinno się przydać, ale lepiej to mieć na wszelki wypadek. Spędziliśmy też trochę czasu na wybieraniu wora transportowego - w końcu padło na mocniejszy worek Crosso.
Łącznie bagaż wyszedł nam tak: po dwie sakwy na głowę (Crosso Dry BIG) + jeden (pustawy) wór transportowy. Całość bagażu na głowę bujała się w okolicach 8-10 kg (w tym już zapas żarcia na pierwsze półtora dnia).
Tydzień przed samym startem zachorowałem. Pierwotnie myślałem, że to po prostu jakieś pokłosie BBT, organizm zaczyna się dopominać o swoje i wystarczy więcej i jeszcze zdrowiej jeść, a przy tym odpoczywać. Dopiero gdy ktoś w pracy wziął zwolnienie i zorientowałem się, że kilka innych osób kicha i smarka, zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś jakieś dziadostwo po prostu przyniósł do roboty. Z wielkim bólem (szczególnie Szefa) wziąłem zwolnienie na ostatnie trzy dni. W międzyczasie zaraziłem też Hipcię, więc ostatnie dwa dni spędziliśmy sobie siedząc razem w domu.
Sam start był zatem stresujący: z antybiotykiem w bagażu (na wszelki wypadek, jakby się rozkręciło) i odrobiną innych lekarstw mieliśmy wybrać się zatem na sporą, trzytygodniową przejażdżkę rowerową.
W końcu nadszedł właściwy dzień, właściwa godzina, zamknęliśmy drzwi na trzy spusty i potoczyliśmy się w kierunku Okęcia. Samopoczucie ciulowe, wzrok rozbiegany bez możliwości skupienia go, brak motywacji i kupa stresu. No to ognia!
Inaczej niż poprzednio pojechaliśmy przez Marynarską (jeździmy nią od kiedy Hipcia zaczęła niedaleko pracować, wcześniej jakoś ją omijaliśmy) i chwilę później wyładowywaliśmy bagaż na lotnisku (nie obyło się bez minięcia właściwego wejścia na terminal i wracania się pod prąd). Zapakowanie sakw w wory z Ikei, odkręcenie pedałów i cała abrakadabra, którą trzeba zrobić przed startem (tym razem byliśmy mądrzejsi i odkręciliśmy tylne światła, a kluczowe miejsca w rowerze zabezpieczyliśmy gąbkami). Bagaż pojechał sobie w siną dal, a my poturlaliśmy rowery by nadać je jako bagaż ponadwymiarowy. Daleko nie dojechaliśmy...
Dogonił nas chłopak z odprawy (jakiś kierownik czy inny nadzorca) i stwierdził, że tak rowerów puścić nie może, bo mają wystające części (informacyjnie: to już któryś raz lecimy Norwegianem, decydujemy się na te linie, bo umożliwiają przewóz roweru w całości, bez pakowania, więc wiemy co i jak z nim zrobić). "Wystające części" to m.in. siodełko (ok, można obniżyć) i... kierownica. Kierownica razem z mostkiem. Uświadomiłem mu, że jak odkręcę mostek, to widelec trochę wypadnie z ramy, powiedziałem, że nie po raz pierwszy lecimy tymi liniami... ale jeśli zmieniły się przepisy, to niech nam przyniesie. Poleciał. Po chwili wrócił i przeprosił, bo ograniczenia dotyczące wystających części dotyczą bagazu ponadwymiarowego, który nie jest jednak rowerem. I po co ludzi stresować?
Teraz już łatwo: nadanie roweru, bramki i poszukiwanie baru, gdzie można napić się piwa. Tak, wiem: niby jestem chory, ale antybiotyku nie biorę (był na wszelki wypadek); jedno piwo mnie nie zabije - gorzej i tak nie będzie. Wypiliśmy więc jedno, oddaliliśmy się w poszukiwaniu innego miejsca. Zrobiliśmy jakieś zakupy i poszliśmy tam, gdzie ostatnio - do Business Shark. Zamówiliśmy piwo... i nagle okazało się, że do odlotu mamy coś około 40 minut i od chwili już można się ładować w kiedunku wyjścia. Piwo dokończyliśmy w tempie ekspresowym i pognaliśmy do wejścia. Do samolotu, zająć miejsca... start.
W Oslo mieliśmy nadzieję na pozostanie w tej zamkniętej strefie lotniska (czort wie jak się to nazywa), by tam się przespać do rana i być od razu pod bramkami. Niestety, kazano nam wyjść na zewnątrz, do hali odlotów. Bagaże (jako że był to transfer międzynarodowy) jechały już od razu na miejsce. Pozostało nam więc położyć się tam gdzie rok temu, za rzeźbą żubra (czy innego stwora), rozłożyć maty i zawinąć się w śpiwory.
Łyk czegoś na rozgrzanie (zakupionego na bezcłowej w Polsce), kolacja w postaci (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy) kultowych 7-daysów i dobranoc.
- DST 8.00km
- Czas 00:20
- VAVG 24.00km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!