Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Sobota, 20 września 2014 Kategoria > 100km, sakwy, do czytania

Rozdział 1: Najtrudniejszy pierwszy krok

W nocy było gorąco, inaczej niż rok temu, gdy było nam sporo chłodniej. Zapewne zasługa to naszych nowych śpiworów. Szybko zebraliśmy wszystko i pomknęliśmy w stronę bramek. Przebicie się na drugą stronę, trochę oczekiwania na to, aż otworzą nam tę naszą bramkę (była w zamkniętej strefie, którą otworzono dopiero przed odlotem). Razem z nami startowało strasznie dużo ludzi, myśleliśmy, że o tej porze roku połączenie Oslo-Split będzie świeciło pustkami, a tu niespodzianka, samolot był prawie pełen.

Z lotu do Splitu pamiętam niewiele, zapewne dlatego, że starałem się maksymalnie dospać zarwaną noc. Pamiętam rozchmurzone niebo i ładne widoki na ziemię hen na dole. A potem za oknem zrobiło się ciemno. A na oknie pojawiły się takie dziwne, malutkie kropelki. Malutkie kropelki stawały się coraz większe, a gdy już dotknęliśmy kołami lotniska zobaczyliśmy, że za oknem trwa właśnie regularna ulewa. W Chorwacji. Ulewa. A miało tu przecież nie padać.

Jeszcze wsiadając do busa lotniskowego zobaczyliśmy, że dotarły oba rowery i dwie nasze torby z bagażem. Rowery pojawiły się postawione luzem gdzieś na lotnisku. Ruszyłem polując na bagaże i po chwili już staliśmy doprowadzając rowery do stanu umożliwiającego jazdę. Większych strat tym razem nie było - wykrzywiony i pęknięty koszyk na bidon naprawiliśmy za pomocą trytytki. Próbowałem się jeszcze dowiedzieć, jak z godzinami otwarcia przejść granicznych (informacje, które mieliśmy, były sprzed kilku lat), bezskutecznie, odesłano mnie do informacji. Pompowanie roweru (najgorsza część całej zabawy), osakwienie, przeciągnięcie się do informacji (gdzie przemyślnie zastawiłem drzwi wyjściowe z budki, żeby rozmówca mi nie uciekł). Sukces: wszystkie przejścia graniczne w Chorwacji czynne są całą dobę.

W samo południe wytaczamy się przed lotnisko odprowadzani ciekawymi spojrzeniami innych podróżnych, namierzamy naszą pozycję na GPS-ie i ruszamy za żółtą kreską, która ma nas za jakieś trzy tysiące kilometrów i trzy tygodnie doprowadzić z powrotem do Polski. Deszcz jeszcze pada, ale po chwili już przestaje. Wykorzystując (nieudaną) próbę zjechania w jakieś miejsce gdzie mogą mieć kompresor (nieczynny) chowamy przeciwdeszczowe barachło i turlamy się przed siebie. Powoli pojawiają się na horyzoncie pierwsze górki, droga idzie wzdłuż morza, więc prowadzi niewielkimi pagórkami, po których gnalibyśmy przed siebie bez opamiętania gdyby nie nasz nowy przyjaciel: mocny wiatr w twarz.

Split widać już z daleka: jest duży, na pewno ruchliwy, a przez to brzydki, zatem mijamy go tak szybko jak to możliwe, na ostatnie kilkaset metrów "obwodnicy" lądując na... ekspresówce. O tym dowiadujemy się dopiero po znaku jej końca.

Chorwacja nie robi na nas wrażenia, a jeśli już to raczej negatywne: widoki nie oszałamiają, a turystyczność wylega z każdego kąta. "Zimmer/Rooms/Sobe" przy każdym większym domu nad morzem, żadnych niezabudowanych terenów, czy dzikich plaż, wszystkie "kurorty" wyglądają tak samo...

Wkrótce dojeżdżamy do miejscowości Makarska, gdzie robimy pierwsze chorwackie zakupy (Cola i dwa jabłka). Mamy tu odbić w głąb lądu i poturlać się trochę pod górę. Względny brak spokoju na Jordańskiej Magistrali zostaje zrekompensowany: droga 512 jest pusta, prawie nikt tam nie jeździ, możemy w spokoju robić swoje. Podjazd jest łagodny, głównie 3%, z miejscami 6%, jedziemy więc sprawnie podziwiając widoki, które z tej wysokości zrobiły się w końcu interesujące. Co jakiś czas trzeba też przystanąć na łyk czegoś (wody, wody albo coli, bez skojarzeń!), bo temperatura - mimo popołudnia - jest nadal wysoka. Na przełęcz na wysokości ok 600 m docieramy, gdy słońce niemalże zaczyna się chować za horyzontem. Zjazdy następują już przy włączonych światłach, w gęstniejącej powoli mgle. Nawierzchnia jest jednak dobra, a ruch znikomy, więc można spokojnie zasuwać przed siebie.

We Vrgoracu robimy jeszcze szybkie przedwieczorne zakupy i ruszamy dalej w mrok. Za miastem asfalt robi się naprawdę ładny, tymczasem nasz ślad upiera się sprowadzić nas z drogi głównej na jakąś boczną dróżkę prowadzącą ostro w dół. Ponieważ nie widać nigdzie granicy pytamy policjantów, którzy stoją w pobliżu i przetrzepują kolejne samochody. Nie, to nie tędy, musimy jechać dalej do Prologa. Niech będzie.

Granica jest umiejscowiona pośrodku solidnego zjazdu. Pierwsza granica poza Schengen którą przekraczałem w życiu; spodziewałem się czegoś więcej niż przeskanowania paszportów i życzenia miłego wieczoru. A tu proszę - hyc, hyc i już jesteśmy w Bośni i Hercegowinie.

Asfalt troszeczkę się zepsuł. Ale tylko troszeczkę. Poza tym Bośnia różniła się wyraźnie od Chorwacji i to nie tylko za sprawą olbrzymiej ropuchy, którą minęliśmy na jezdni (serio, była wielka jak szczur): w miastach tętni życie. Ludzie chodzą, sklepy otwarte (mimo raczej późnej godziny otwarty był nawet szmateks), zupełnie inaczej niż w śpiącej o tej porze Chorwacji.

Droga prowadziła nas do miejscowości Ljubuški, w której okolicach miał się znajdować wodospad Kravica. Takie sobie miejsce, gdzie podobno biwakują i miejscowi, więc powinno być gdzie się rozbić. A poza tym - ładne widoki. Po drodze kilkukrotnie pytaliśmy o drogę; koniec końców okazało się, że dotarcie nad sam wodospad wymagało dołożenia dodatkowych 5 km. Na miejscu przywitała nas spora restauracja, duży parking i schody gdzieś na dół. Pokręciliśmy się po terenie, uznaliśmy, że wodospady są pewnie dość nisko i pewnie kolejnego ranka trzeba by pałować cały podjazd już na starcie (a czort wie, jak nisko będzie się zjeżdżało), poza tym na dole kręciły się jakieś samochody...

Znaleźliśmy kawałek równego przy postoju i ukryci za domkami rozłożyliśmy nasz namiot. Po chwili na postój zjechało się kilka samochodów, zapewnie miejscowi wyskoczyli sobie na nocnego browara. Prawdopodobnie nikt nas nie zauważył, byliśmy całkiem nieźle schowani, ale i tak rowery miałem na wszelki wypadek przywiązane do ręki.

Na dobranoc trochę polskiego jedzenia... i tak skonczył się pierwszy dzień naszej wyprawy.

  • DST 145.81km
  • Czas 07:38
  • VAVG 19.10km/h
  • Podjazdy 1496m

Komentarze
Też byłem, na południe od Makarskiej w Tucepi, samochodem. Mieszkałem w hotelu
yurek55
- 21:28 piątek, 17 lipca 2015 | linkuj
"Split widać już z daleka: jest duży, na pewno ruchliwy, a przez to brzydki, zatem mijamy go tak szybko jak to możliwe, na ostatnie kilkaset metrów "obwodnicy" lądując na... ekspresówce. O tym dowiadujemy się dopiero po znaku jej końca."

Też na niej byłem:) (na ekspresówce znaczy)
giovanni
- 13:39 piątek, 17 lipca 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl