Piątek, 26 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 7: Przeprosiny przyjęte.
Pobudka nastąpiła... w środku nocy. Sprawdzenie zegarka potwierdziło, że jest szósta. Ale czemu tak ciemno? Nawet leniwym Grekom nie chce się zrobić porządnego poranka! Skląłem ich w myślach i wypełzłem z namiotu. Po myszach nie było śladu, też pewnie nie były zainteresowane nami. Pakowanie i sprawdzenie terenu z latarką (!). Po chwili już kręciliśmy w stronę Macedonii. Poranek był jakiś taki ponury: kałuże po świeżym deszczu, chmury zasłaniające całe niebo.
Ruszamy. Kawałek później zaczynam się śmiać na widok licznika: przy włączeniu telefonu na noc przestawiła się nam strefa czasowa i wstaliśmy o 5:00 rano zamiast o 6:00.
Okazało się, że rozbiliśmy się w dobrym momencie, bo później nie byłoby gdzie nocować: same pola i nieliczne jedynie krzaki. Chwilę później przekraczamy granicę i po raz drugi wjeżdżamy do Macedonii. Zaraz zaczyna padać (Naprawdę?! Drugi raz jesteśmy w Macedonii i drugi raz pada!). Kawałek dalej dojeżdżamy do Bitoli. To duże miasto, postanawiam się poszukać serwisu, napotkany mieszkaniec jednak z rozbrajającą szczerością mówi mi "Sorry, this is Macedonia". Trudno. Czas jechać dalej. Ślad prowadzi nas omijając widoczną w pobliżu "ekspresówkę"; pytam jednak napotkanego pracownika, który bardzo płynną angielszczyzną wyjaśnia, że ekspresówka to nie jest, możemy śmiało śmigać, to będzie na pewno lepsza droga niż ta, którą jedziemy.
W strugach deszczu, który w międzyczasie zdążył się rozkręcić, kierujemy swoje koła właśnie tam (robiąc szybki przystanek na założenie spodni przeciwdeszczowych). Teraz czeka nas wdrapanie się na dwie kolejne przełęcze, które jednak wyglądają na niezbyt strome. Faktycznie, droga prowadzi łagodnie - 1-3%.
Na śniadanie jemy efekty polowania w przydrożnej winnicy. Kradzione może nie tuczy, ale jak smakuje! Deszcz nie przestaje padać, a my powoli, acz nieubłaganie zbliżamy się do pierwszej przełęczy. Widoków żadnych nie ma, bo wszystko zasłania mgła. Następuje zjazd i wspinaczka na drugą przełęcz, okutani w mokre ubrania mijamy nadjeżdżających z naprzeciwka sakwiarzy, którzy są ubrani na krótko; dobra nasza, tam pewnie nie padało. W istocie, przy zjeździe do jeziora Ohrydzkiego kończy się mokre, a niebo robi się podejrzanie jasne.
Widząc, że pogoda poprawiła się na dobre, postanawiamy wielkodusznie przebaczyć Macedonii wcześniejsze akcje z deszczami.
Przy wjeździe do Ohrydu zatrzymuję się przy pierwszym sklepie z napisem "Giant". Pracownik wskazuje mi, że w centrum miasta jest serwis rowerowy - lepiej być nie może! Wjeżdżamy do samego miasta, wychodzi słońce, robi się ciepło. Podczas krótkiej przejażdżki co najmniej trzy osoby proponują nam nocleg. W końcu też znajdujemy serwis - próbujemy się dobić, ale jest zamknięte, zaraz nas jednak łapie chłopak, który mówi, że serwis jest jego wujka, wujek, jasne, zrobi szprychę, spoko, "he is meister!" i w ogóle. Wujek okazał się być ślepawym starszym panem, który z przyjemnością to zrobi, ale za cztery godziny, jak wrócą od rodziny.
Jak się domyślasz, Drogi Czytelniku, czterech godzin nie czekaliśmy. Zrobiłem tylko zakupy w macedońskim supermarkecie, potężnie wyposażonym w porównaniu z albańskimi sklepami, po czym zwinęliśmy się i pomknęliśmy przed siebie. Droga prowadziła nas wzdłuż jeziora, bez większych widoków, za to... tak, z wiatrem w twarz. W bardzo ruchliwej miejscowości Struga, przypominającej polskie kurorty, odbiliśmy w głąb lądu i tym razem - niespodzianka! - wiatru w twarz nie było, do tego droga prowadziła lekko, lekuchno w dół. Przystanek zrobiliśmy po chwili, stanęliśmy i przerwaliśmy jazdę na rzecz kolejnej dawki kradzionych winogron.
Gdy ruszyliśmy, już gładzeni promieniami zachodzącego słońca, zrobiło się albańsko: znowu klaksony, znowu śmieci, znowu meczety i znowu myjnie. Bynajmniej nam to nie przeszkadzało. Do tego słońce nie przestawało nas grzać, a rzeczy już dawno mieliśmy suche. Celem dzisiejszej wycieczki było osiągnięcie Debaru. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, prezentując nam naprawdę miłe dla oka widoki, w końcu koryto rozszerzyło się i uformowało Jezioro Debarskie. Do miasta dojechaliśmy o zachodzie słońca, po jeszcze jednym, niewielkim podjeździe, spróbowaliśmy zrobić zakupy w pierwszym napotkanym sklepie - coś się znalazło do jedzenia, piwa brak. Na wylotówce dobiliśmy jeszcze sakwy zakupami w supermarkecie - piwa nadal brak!
Asfalt się trochę popsuł, co bardzo przeszkadzało przy raczej dużym ruchu, przez który nie do końca widzieliśmy w jakie dziury wjeżdżamy (Macedończycy nie mają w zwyczaju wyłączać długich przy wymijaniu rowerzystów). Minęliśmy kilka wioseczek, po czym wbiliśmy się na napotkaną łąkę, która była wyrównana w duże "schodki". Przy jednym z nich schowaliśmy się za dużymi krzakami i w ten sposób ukryci przed dojrzeniem nas z poziomu drogi rozbiliśmy namiot i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Ruszamy. Kawałek później zaczynam się śmiać na widok licznika: przy włączeniu telefonu na noc przestawiła się nam strefa czasowa i wstaliśmy o 5:00 rano zamiast o 6:00.
Okazało się, że rozbiliśmy się w dobrym momencie, bo później nie byłoby gdzie nocować: same pola i nieliczne jedynie krzaki. Chwilę później przekraczamy granicę i po raz drugi wjeżdżamy do Macedonii. Zaraz zaczyna padać (Naprawdę?! Drugi raz jesteśmy w Macedonii i drugi raz pada!). Kawałek dalej dojeżdżamy do Bitoli. To duże miasto, postanawiam się poszukać serwisu, napotkany mieszkaniec jednak z rozbrajającą szczerością mówi mi "Sorry, this is Macedonia". Trudno. Czas jechać dalej. Ślad prowadzi nas omijając widoczną w pobliżu "ekspresówkę"; pytam jednak napotkanego pracownika, który bardzo płynną angielszczyzną wyjaśnia, że ekspresówka to nie jest, możemy śmiało śmigać, to będzie na pewno lepsza droga niż ta, którą jedziemy.
W strugach deszczu, który w międzyczasie zdążył się rozkręcić, kierujemy swoje koła właśnie tam (robiąc szybki przystanek na założenie spodni przeciwdeszczowych). Teraz czeka nas wdrapanie się na dwie kolejne przełęcze, które jednak wyglądają na niezbyt strome. Faktycznie, droga prowadzi łagodnie - 1-3%.
Na śniadanie jemy efekty polowania w przydrożnej winnicy. Kradzione może nie tuczy, ale jak smakuje! Deszcz nie przestaje padać, a my powoli, acz nieubłaganie zbliżamy się do pierwszej przełęczy. Widoków żadnych nie ma, bo wszystko zasłania mgła. Następuje zjazd i wspinaczka na drugą przełęcz, okutani w mokre ubrania mijamy nadjeżdżających z naprzeciwka sakwiarzy, którzy są ubrani na krótko; dobra nasza, tam pewnie nie padało. W istocie, przy zjeździe do jeziora Ohrydzkiego kończy się mokre, a niebo robi się podejrzanie jasne.
Widząc, że pogoda poprawiła się na dobre, postanawiamy wielkodusznie przebaczyć Macedonii wcześniejsze akcje z deszczami.
Przy wjeździe do Ohrydu zatrzymuję się przy pierwszym sklepie z napisem "Giant". Pracownik wskazuje mi, że w centrum miasta jest serwis rowerowy - lepiej być nie może! Wjeżdżamy do samego miasta, wychodzi słońce, robi się ciepło. Podczas krótkiej przejażdżki co najmniej trzy osoby proponują nam nocleg. W końcu też znajdujemy serwis - próbujemy się dobić, ale jest zamknięte, zaraz nas jednak łapie chłopak, który mówi, że serwis jest jego wujka, wujek, jasne, zrobi szprychę, spoko, "he is meister!" i w ogóle. Wujek okazał się być ślepawym starszym panem, który z przyjemnością to zrobi, ale za cztery godziny, jak wrócą od rodziny.
Jak się domyślasz, Drogi Czytelniku, czterech godzin nie czekaliśmy. Zrobiłem tylko zakupy w macedońskim supermarkecie, potężnie wyposażonym w porównaniu z albańskimi sklepami, po czym zwinęliśmy się i pomknęliśmy przed siebie. Droga prowadziła nas wzdłuż jeziora, bez większych widoków, za to... tak, z wiatrem w twarz. W bardzo ruchliwej miejscowości Struga, przypominającej polskie kurorty, odbiliśmy w głąb lądu i tym razem - niespodzianka! - wiatru w twarz nie było, do tego droga prowadziła lekko, lekuchno w dół. Przystanek zrobiliśmy po chwili, stanęliśmy i przerwaliśmy jazdę na rzecz kolejnej dawki kradzionych winogron.
Gdy ruszyliśmy, już gładzeni promieniami zachodzącego słońca, zrobiło się albańsko: znowu klaksony, znowu śmieci, znowu meczety i znowu myjnie. Bynajmniej nam to nie przeszkadzało. Do tego słońce nie przestawało nas grzać, a rzeczy już dawno mieliśmy suche. Celem dzisiejszej wycieczki było osiągnięcie Debaru. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, prezentując nam naprawdę miłe dla oka widoki, w końcu koryto rozszerzyło się i uformowało Jezioro Debarskie. Do miasta dojechaliśmy o zachodzie słońca, po jeszcze jednym, niewielkim podjeździe, spróbowaliśmy zrobić zakupy w pierwszym napotkanym sklepie - coś się znalazło do jedzenia, piwa brak. Na wylotówce dobiliśmy jeszcze sakwy zakupami w supermarkecie - piwa nadal brak!
Asfalt się trochę popsuł, co bardzo przeszkadzało przy raczej dużym ruchu, przez który nie do końca widzieliśmy w jakie dziury wjeżdżamy (Macedończycy nie mają w zwyczaju wyłączać długich przy wymijaniu rowerzystów). Minęliśmy kilka wioseczek, po czym wbiliśmy się na napotkaną łąkę, która była wyrównana w duże "schodki". Przy jednym z nich schowaliśmy się za dużymi krzakami i w ten sposób ukryci przed dojrzeniem nas z poziomu drogi rozbiliśmy namiot i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
- DST 174.45km
- Czas 10:07
- VAVG 17.24km/h
- Podjazdy 2309m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Czytając te opisy, to dużo Waszej trasy pokrywało się z naszą. vooy.maciej też naprawiał koło w Ochrydzie :D. A co do nazwy Macedonia w Grecji: https://pl.wikipedia.org/wiki/Konflikt_grecko-macedoński
mdudi - 21:49 piątek, 17 lipca 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!