Sobota, 27 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 8: AAAAAAAserwisanta zatrudnię.
Rankiem zbudziły nas śpiewy z pobliskiego meczetu. Trochę inne to niż dzwony, ale pewnie gdybym miał tego słuchać co ranek, to też bym oszalał. Zebraliśmy się sprawnie i ruszyliśmy przed siebie. Temperatura wyjściowa to 5 stopni, ale za chwilę spadło do czterech. Słońce świeciło, ale hen, nad górami, my jechaliśmy w cieniu, wzdłuż rzeki, co momentalnie spowodowało, że zrobiło nam się nieco chłodniej niż powinno być. Gdy tylko dojechaliśmy do pierwszego fragmentu drogi, który był w słońcu, zrobiliśmy tam przerwę: Hipcia założyła grubsze skarpetki, trochę się pogrzała, a do tego zjedliśmy śniadanie.
Droga wzdłuż jeziora doprowadziła nas do większej miejscowości, która okazała się byc kurortem turystycznym, zrobiło się ciepło, bo wyjechaliśmy z doliny. Skoro cieplej, to dostaliśmy długi zjazd (po kiepskim asfalcie) do drogi głównej; nie chciało mi się hamować więc nie hamowałem, średnia prędkość ze zjazdu wyszła większa niż 50 km/h, bo ta cyfra ani razu nie zniknęła z mojego licznika. Przy skrzyżowaniu z główną musiałem prawie minutę czekać na Hipcię, która do hamowania miała inne podejście niż ja. Po kolejnym zjeździe wjechaliśmy do Gostivaru. Na wjeździe podpytałem lokalesów o drogę boczną, wioskami. Twierdzą, że jest asfaltowa.
Zjechaliśmy jednak do miasta poszukać najpierw sklepu. Jest tu ciekawie - na wjeździe widzimy i kościół, i meczet. Zakupy w sklepie zakończyły się częściowym sukcesem - nie było piwa, ale ekspedientka mrugając powiedziała mi, że piwo jest po drugiej stronie ulicy. Faktycznie - było. W międzyczasie ponownie na zakupy poszła Hipcia kupując chleb produkcji muzułmańskiej.
Ruszyliśmy więc drogą zboczem doliny, przez małe, muzułmańskie wioski; droga była wąska, kupa ludzi, samochodów... stwierdziliśmy, że mamy dość jeżdżenia góra-dół po nierównym asfalcie, rozglądając się, czy aby ktoś nie postanowi nam wjechać w bok, po czym zjechaliśmy do głównej. Minęliśmy pola kukurydzy i psy, które na widok człowieka kuliły się i uciekały. Smutne to.
Im bliżej głównej byliśmy, tym dziwniej ona wyglądała. Ale tak, okazało się, że to autostrada i to, jak się okazało, Autostrada Matki Teresy. Z wiatrem w twarz. Wiatrem Matki Teresy. Oczywiście autostrada tam wygląda zupełnie inaczej niż u nas, dopuszczalna prędkość to ok 110 km/h, a i tak wszyscy jeżdżą sporo wolniej; dużo niebezpieczniej jest na zwykłej polskiej dwujezdniowej krajówce. Nikt oczywiście się nas nie czepiał, autostrada się skończyła, bezczelnie ominęliśmy bramki, po czym zjechaliśmy do Tetova. Okazało się być duże i ruchliwe, niemalże cywilizowane. Zrobiliśmy sobie zakupy w piekarni, wciągnęliśmy bardzo dobre drożdżówki i podpytałem o serwis. Pierwotnie zapytany facet nic nie wiedział, ale chwilę później wyszedł do nas z kafejki i skierował nas do jakiegoś warsztatu.
Jechaliśmy i jechaliśmy, a gdy już zwątpiłem... nagle pojawił sie serwis. Bez większego przekonania wszedłem i zapytałem o szprychy. Serwisant nie mówił po angielsku, za to jego kolega owszem. I tak za pośrednictwem tłumacza dogadywaliśmy się. Rower zostal pozbawiony koła i okazało się, co tak naprawdę było powodem pęknięcia: szprychy od strony kasety były przeorane... najprawdopodobniej łańcuchem. Kiedy to się wydarzyło - nie mam pojęcia. Ani ja, ani serwis, w którym centrowałem koło przed wyprawą, tego nie zauważyliśmy. Siedziałem sobie przy chłopakach i rozmawialiśmy o świecie; jeden nawet znał coś po polsku - "kulwamać". Dostałem maleńki taborecik, zresztą taki również wyniesiono Hipci, która czekała na zewnątrz i jakoś nie chciała wchodzić do środka. Nie dziwię jej się, wszyscy w środku palili.
Szprychy zostały wymienione, koło nacentrowane, do tego mechanik zupełnie bez pytania nasmarował mi łańcuch, doregulował hamulce i psiknął czymś do suportu. Potem przyszła kolej na część finansową. I tu zaskoczenie - "Jesteś tu gościem, nic nie płacisz, szerokiej drogi". Ponieważ się uparłem na to, że jednak zapłacę, mechanik zgodził się wziąć 100 denarów - czyli jakieś... sześć złotych.
Od razu jechało się lepiej, koło przestało obcierać, a ja przestałem się martwić. Wiatr za to nie przestał i wiał w twarz, ale teraz... a teraz to sobie wiej, mam to gdzieś! Przy wylotówce Hipcia zrobiła jeszcze większe zakupy w ichniejszym odpowiedniku naszej Biedronki, ja w tym czasie siedziałem na słońcu i suszyłem buty. I skarpetki.
Pchnęliśmy się dalej, z wiatrem w twarz, ale w słońcu. Zjedzone drożdżówki okazały się zatrute, Hipcię zaczął boleć brzuch... i tak turlaliśmy się lekko pod górę aż do granicy. Chciałem tam zapytać o drogę i przejście graniczne, ale machano nam, żebyśmy jechali i nie zawracali głowy, więc zagadnąłem tylko o to ostatnie. Niewiele się dowiadując.
Kosowo.
Do tej pory słyszeliśmy o nim tylko w telewizji. No i czytaliśmy w artykułach na Wikipedii. Niektórzy rodzinni panikarze byli przekonani, że tutaj to każdy chodzi z bronią i najpierw strzelają, a potem pytają. A potem dobijają. Chyba, że mają czołg, to od razu rozjeżdżają. My tam wiedzieliśmy swoje.
Nikt jakoś nie strzelał. Jechaliśmy sobie szerokim zboczem aż na wysokość 1100 m, skąd, już po ciemku, zjeżdżamy do drogi głównej. Wita nas maleńka wioseczka przy skrzyżowaniu, kilka sklepów, mechanik i... golibroda, który golił klienta brzytwą.
Kupujemy ichniejsze piwo Peja i walimy dalej. W końcu spory ruch zmalał i udało się niepostrzeżenie wleźć na jakąś łąkę, gdzie między krowimi plackami ("pole minowe") położyliśmy się spać (nie mieliśmy tyle odwagi, żeby włazić w pierwsze lepsze krzaki, ale jeśli tu się pasą krowy, to na pewno min tu nie ma).
Już prawie zasypialiśmy, gdy nagle, gdzieś wysoko, nad naszymi głowami, ktoś oddał kilka strzałów... Ciekawe.
Droga wzdłuż jeziora doprowadziła nas do większej miejscowości, która okazała się byc kurortem turystycznym, zrobiło się ciepło, bo wyjechaliśmy z doliny. Skoro cieplej, to dostaliśmy długi zjazd (po kiepskim asfalcie) do drogi głównej; nie chciało mi się hamować więc nie hamowałem, średnia prędkość ze zjazdu wyszła większa niż 50 km/h, bo ta cyfra ani razu nie zniknęła z mojego licznika. Przy skrzyżowaniu z główną musiałem prawie minutę czekać na Hipcię, która do hamowania miała inne podejście niż ja. Po kolejnym zjeździe wjechaliśmy do Gostivaru. Na wjeździe podpytałem lokalesów o drogę boczną, wioskami. Twierdzą, że jest asfaltowa.
Zjechaliśmy jednak do miasta poszukać najpierw sklepu. Jest tu ciekawie - na wjeździe widzimy i kościół, i meczet. Zakupy w sklepie zakończyły się częściowym sukcesem - nie było piwa, ale ekspedientka mrugając powiedziała mi, że piwo jest po drugiej stronie ulicy. Faktycznie - było. W międzyczasie ponownie na zakupy poszła Hipcia kupując chleb produkcji muzułmańskiej.
Ruszyliśmy więc drogą zboczem doliny, przez małe, muzułmańskie wioski; droga była wąska, kupa ludzi, samochodów... stwierdziliśmy, że mamy dość jeżdżenia góra-dół po nierównym asfalcie, rozglądając się, czy aby ktoś nie postanowi nam wjechać w bok, po czym zjechaliśmy do głównej. Minęliśmy pola kukurydzy i psy, które na widok człowieka kuliły się i uciekały. Smutne to.
Im bliżej głównej byliśmy, tym dziwniej ona wyglądała. Ale tak, okazało się, że to autostrada i to, jak się okazało, Autostrada Matki Teresy. Z wiatrem w twarz. Wiatrem Matki Teresy. Oczywiście autostrada tam wygląda zupełnie inaczej niż u nas, dopuszczalna prędkość to ok 110 km/h, a i tak wszyscy jeżdżą sporo wolniej; dużo niebezpieczniej jest na zwykłej polskiej dwujezdniowej krajówce. Nikt oczywiście się nas nie czepiał, autostrada się skończyła, bezczelnie ominęliśmy bramki, po czym zjechaliśmy do Tetova. Okazało się być duże i ruchliwe, niemalże cywilizowane. Zrobiliśmy sobie zakupy w piekarni, wciągnęliśmy bardzo dobre drożdżówki i podpytałem o serwis. Pierwotnie zapytany facet nic nie wiedział, ale chwilę później wyszedł do nas z kafejki i skierował nas do jakiegoś warsztatu.
Jechaliśmy i jechaliśmy, a gdy już zwątpiłem... nagle pojawił sie serwis. Bez większego przekonania wszedłem i zapytałem o szprychy. Serwisant nie mówił po angielsku, za to jego kolega owszem. I tak za pośrednictwem tłumacza dogadywaliśmy się. Rower zostal pozbawiony koła i okazało się, co tak naprawdę było powodem pęknięcia: szprychy od strony kasety były przeorane... najprawdopodobniej łańcuchem. Kiedy to się wydarzyło - nie mam pojęcia. Ani ja, ani serwis, w którym centrowałem koło przed wyprawą, tego nie zauważyliśmy. Siedziałem sobie przy chłopakach i rozmawialiśmy o świecie; jeden nawet znał coś po polsku - "kulwamać". Dostałem maleńki taborecik, zresztą taki również wyniesiono Hipci, która czekała na zewnątrz i jakoś nie chciała wchodzić do środka. Nie dziwię jej się, wszyscy w środku palili.
Szprychy zostały wymienione, koło nacentrowane, do tego mechanik zupełnie bez pytania nasmarował mi łańcuch, doregulował hamulce i psiknął czymś do suportu. Potem przyszła kolej na część finansową. I tu zaskoczenie - "Jesteś tu gościem, nic nie płacisz, szerokiej drogi". Ponieważ się uparłem na to, że jednak zapłacę, mechanik zgodził się wziąć 100 denarów - czyli jakieś... sześć złotych.
Od razu jechało się lepiej, koło przestało obcierać, a ja przestałem się martwić. Wiatr za to nie przestał i wiał w twarz, ale teraz... a teraz to sobie wiej, mam to gdzieś! Przy wylotówce Hipcia zrobiła jeszcze większe zakupy w ichniejszym odpowiedniku naszej Biedronki, ja w tym czasie siedziałem na słońcu i suszyłem buty. I skarpetki.
Pchnęliśmy się dalej, z wiatrem w twarz, ale w słońcu. Zjedzone drożdżówki okazały się zatrute, Hipcię zaczął boleć brzuch... i tak turlaliśmy się lekko pod górę aż do granicy. Chciałem tam zapytać o drogę i przejście graniczne, ale machano nam, żebyśmy jechali i nie zawracali głowy, więc zagadnąłem tylko o to ostatnie. Niewiele się dowiadując.
Kosowo.
Do tej pory słyszeliśmy o nim tylko w telewizji. No i czytaliśmy w artykułach na Wikipedii. Niektórzy rodzinni panikarze byli przekonani, że tutaj to każdy chodzi z bronią i najpierw strzelają, a potem pytają. A potem dobijają. Chyba, że mają czołg, to od razu rozjeżdżają. My tam wiedzieliśmy swoje.
Nikt jakoś nie strzelał. Jechaliśmy sobie szerokim zboczem aż na wysokość 1100 m, skąd, już po ciemku, zjeżdżamy do drogi głównej. Wita nas maleńka wioseczka przy skrzyżowaniu, kilka sklepów, mechanik i... golibroda, który golił klienta brzytwą.
Kupujemy ichniejsze piwo Peja i walimy dalej. W końcu spory ruch zmalał i udało się niepostrzeżenie wleźć na jakąś łąkę, gdzie między krowimi plackami ("pole minowe") położyliśmy się spać (nie mieliśmy tyle odwagi, żeby włazić w pierwsze lepsze krzaki, ale jeśli tu się pasą krowy, to na pewno min tu nie ma).
Już prawie zasypialiśmy, gdy nagle, gdzieś wysoko, nad naszymi głowami, ktoś oddał kilka strzałów... Ciekawe.
- DST 147.62km
- Czas 09:43
- VAVG 15.19km/h
- Podjazdy 1737m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!