Niedziela, 28 września 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 9: Po cichu przez granicę
Pobudka nastąpiła w nieco lepszych warunkach niż dzień wcześniej: było chłodno, ale cieplej niż wczoraj, za to bardzo wilgotno. Na dobry początek dostajemy podjazd, niezbyt stromy, ale irytujący. Mijamy dwie serbskie miejscowości (co można poznać po fladze), w jednej z nich chcę kupić baterie (w kiosku, na którym za szybką wisiała i polska flaga). Niestety, alkaicznych nie ma, kupiłem zwykłe, które jednak nie działały. Hipcia za to znalazła kotka, który cały zmarznięty biegał i miauczał. Ale złapać się nie dał.
Pozdrowieni po polsku (ktoś do nas zagadał "jak sie maś", usłyszawszy, że jesteśmy z Polski) pięliśmy się w górę. Pojawił się piękny widok na ośnieżone szczyty, ale ciężko robiło się fotki, bo można było robić po jednej i czekać, aż baterie zyskają trochę mocy. Doturlaliśmy się na przełęcz 1515 m, tam też chciałem kupić baterie, niestety, były też niealkaiczne. Kicha. Zacząłem się poważnie obawiać, że aparat po prostu się zamoczył, bo mimo grzania starych baterii w rękawiczce przestał reagować na cokolwiek. A tu, jak na złość, pojawił się piękny widok na piękną dolinę. I co z tego, jak nie mamy aparatu? Maleństwo w telefonie starczy zaledwie na kilka fotek. Na szczęście gdzieś pośrodku zjazdu okazało się, że aparat jednak zaczął reagować. Uff...
Droga prowadziła nas czymś w rodzaju kanionu. Zjechaliśmy sobie aż do Prizen, które okazalo się być dużym miastem, miastem które składało się w zasadzie z samych salonów sukien ślubnych i innych, ze szczególnym uwzględnieniem sukien kiczowatych. Trafiliśmy na sklep tuż przy sporym pomniku poświęconym NATO, kupiliśmy tam zapas baterii, banany, spławiliśmy małych romskich żebraków, którzy usiłowali od nas wyciągnąć jakąś kasę i wyjechaliśmy z miasta.
Kosowo wygląda jak każdy kraj. Zwykły, rolniczy. Pod warunkiem, oczywiście, że w każdym kraju przy mostach nośność przedstawia się w podziale na czołgi i ciężarówki. Do tego kilka razy mijała nas transportówka KFOR-u, a Hipcia zobaczyła w krzakach znak "Uwaga miny", czego nie mogłem jej wybaczyć, bo widziała i nie pozwoliła się zatrzymać.
Droga prowadziła szeroką doliną. Ruch był spory, tutejsi kierowcy zdawali się zbytnio nami nie przejmować, dlatego też byliśmy wyprzedzani sporo bliżej niż w ciągu całego poprzedniego tygodnia (niemniej jednak nadal bezpieczniej niż w Polsce). Raz łapiemy koło za wozem, drugi raz za samym traktorem. Kierowca tego drugiego miał wielką radochę z tego, że jakieś dziwaki wiozą mu się na kole, machał do napotkanych kolegów, do nas i w ogóle świetnie się tym bawił. Nie dociągnął nas za daleko, ale była to miła przerwa od... tak, od wiatru wiejącego prosto w twarz.
W tym momencie zaczęła się nuda: wyprzedzające samochody, prosta i płaska droga, dookoła pola... jedna różnica to taka, że zrobiło się na tyle ciepło, że oboje rozebraliśmy się do krótkich spodenek. Minęło nas też wesele - dla odmiany od poprzednio spotkanych - ciche i nietrąbiące.
W końcu dojechaliśmy do Peć (Pejë), które było stolicą całego "powiatu". Duże miasto, minęło nas tu drugie wesele, tym razem roztrąbione i głośne. Hipcia poszła na zakupy, ja czekałem przy rowerach, w międzyczasie w okolicy zaczęła kręcić się grupka romskich dzieciaków. Gdy Hipcia wróciła podeszli do rowerów i zaczęli a to sprawdzać, czy bidon się wyciąga, a to wciskać przyciski na GPS-ie; cierpliwie odciągałem tałatajstwo ograniczajac się do delikatnego strzelenia w łapę.
Przed wyjazdem z miasta stanęliśmy jeszcze przy informacji turystycznej. Potwierdziliśmy to, co już wiedzieliśmy: droga po stronie czarnogórskiej, prowadząca serpentynami jest szutrowa i w części może być piesza, nie wiadomo czy granica jest otwarta i czy nas ktoś przepuści.
Przy zachodzącym słońcu popchaliśmy się więc pod górę, wąwozem Rogovo. Cel był prosty: dotrzeć w okolice "przejścia granicznego", które miało być przejściem turystycznym, mogło go wcale nie być... w zasadzie to nikt o tym za dużo w internecie nie pisał. Pogranicznicy przy wjeździe powiedzieli, że spokojnie da się tam przekroczyć granicę, więc jechaliśmy. Pod górę, fantastycznym, wysokim kanionem, w sporym ruchu samochodowym w kierunku przeciwnym - tamte okolice to popularne wśród lokalnej ludności miejsce wypoczynkowe, więc wszyscy wracali na wieczór do domu. Minęliśmy się raz z jednym lokalnym rowerzystą, ów potem nas dogonił gdy ubieraliśmy się i chwilę pogadaliśmy. Powiedział, że kosowscy pogranicznicy na pewno nas puszczą, ale nie wiadomo, czy puszczą nas Czarnogórcy, pogadaliśmy o Polsce (był tam kilka razy) i pojechał dalej w górę. Ponownie dogoniliśmy go, gdy odpoczywał w jakiejś wiacie, postanowiłem podpytać jeszcze. Powtórzył to, co mówił wcześniej o pogranicznikach, powiedział, że w Czarnogórze czeka nas szutrowa i stroma droga w górę, a potem zjazd aż do Andrychowic (na wszelki wypadek nie mówiłem, że mam namiot), a w Andrychowicach jest niebezpiecznie. Lepiej więc pojechać do niedalekiej wioski, wziąć hotel i rano spokojnie przejechać przez granicę.
Na tym skończyliśmy: on pojechał w dół, my powlekliśmy się w górę. O zmierzchu dojechaliśmy do Kuciste, gdzie, zgodnie z przewidywaniami, zaczęła się gruntowa droga prowadząca do granicy. W międzyczasie zrobiło się zupełnie ciemno. Droga z gruntowej przeszła w szutrówkę, prowadzącą po luźnych kamieniach w górę. I tak jechaliśmy sobie, bez włączania świateł, robiąc sporo hałasu. Granica za 100 m. 50. 20. 10? Już?!
Tak to jednak wyglądało: przekroczyliśmy granicę, nikt nie pilnował, nikt nie zatrzymywał. Jedziemy dalej. Może mapa się myli? Po chwili napotkaliśmy olbrzymie krzyżaki przeciwczołgowe. Tu też nikogo nie było... Niepokój budziło tylko to, że teraz musimy się wspiąć bardzo wysoko po tym szutrze...
Nagle... zaczął się asfalt. Mignęło coś między drzewami: znak drogowy. A, most. Pewnie walnęli asfalt tylko przy okazji naprawy mostu i zaraz się skończy. Nie skończył się. Droga poszła pod górę, asfalt był ładny i względnie nowy. Uświadomiliśmy sobie, że mieszkańcy Kosowa po prostu szalenie nie lubią się z Czarnogórcami i nigdy nie powiedzą, że po stronie czarnogórskiej jest coś zrobione (albo po prostu tego nie wiedzą).
I zrobiło się przyjemnie. Ostatni kamień spadł z serca, bo byliśmy teraz juz przekonani, że wyjedziemy na samą górę bez żadnych problemów. Nad nami rozgwieżdżone niebo, pod kołami przyjemny asfalt i gwarancja braku ruchu (bo niby skąd i dokąd miałby ktoś tu jechać?!). Po dłuższej chwili dopiero - gdy Hipcia przestała widzieć białe linie po bokach drogi - włączyliśmy światła. Zastanawiałem się nad tym, czy w tych okolicach mieszkają misie - widziałem ich fotki na tablicach informacyjnych po stronie Kosowa, nie byłoby przyjemnie, gdyby któryś nam teraz przeszkodził w drodze... Albo w noclegu.
Cyferka na GPS-ie podbijała się w górę, byliśmy coraz wyżej. Jakieś 100 m poniżej przełęczy gdzieś z góry usłyszeliśmy szczekanie psa. Oho, przełęcz jest zamieszkała. Stanęliśmy przed decyzją: rozbijać się gdzieś w okolicy, czy jechać w górę (według mapy miał być tam jakiś kemping). Przebiegliśmy się po okolicy - miejsce się znalazło: brzydkie, nawet równe, ale z niezłym widokiem. Po chwili zastanowienia postanowiliśmy jednak podjechać na przełęcz i zobaczyć - a nuż uda się rozbić gdzieś z boku, przy chałupie?
Wyjechaliśmy więc na przełęcz. A tam... pusto. Wielka, żwirowa, utwardzona przestrzeń (prawdopodobnie "kemping", który mieliśmy na mapie, czyli po prostu miejsce postawienie na kampera), dwa opuszczone budynki, a za nimi trawa. I sporo miejsca by się rozbić. I... i tak zrobiliśmy. Schowani na wszelki wypadek od drogi postawiliśmy namiot za tymi zabudowaniami, dość szybko wleźliśmy do środka, bo wiało, a temperatura spadła w okolice zera i po chwili już zasypialiśmy, słuchając jak trzepocze folia na zaklejonych oknach rudery. Ani chybi wyłażą do nas zombiaki...
Pozdrowieni po polsku (ktoś do nas zagadał "jak sie maś", usłyszawszy, że jesteśmy z Polski) pięliśmy się w górę. Pojawił się piękny widok na ośnieżone szczyty, ale ciężko robiło się fotki, bo można było robić po jednej i czekać, aż baterie zyskają trochę mocy. Doturlaliśmy się na przełęcz 1515 m, tam też chciałem kupić baterie, niestety, były też niealkaiczne. Kicha. Zacząłem się poważnie obawiać, że aparat po prostu się zamoczył, bo mimo grzania starych baterii w rękawiczce przestał reagować na cokolwiek. A tu, jak na złość, pojawił się piękny widok na piękną dolinę. I co z tego, jak nie mamy aparatu? Maleństwo w telefonie starczy zaledwie na kilka fotek. Na szczęście gdzieś pośrodku zjazdu okazało się, że aparat jednak zaczął reagować. Uff...
Droga prowadziła nas czymś w rodzaju kanionu. Zjechaliśmy sobie aż do Prizen, które okazalo się być dużym miastem, miastem które składało się w zasadzie z samych salonów sukien ślubnych i innych, ze szczególnym uwzględnieniem sukien kiczowatych. Trafiliśmy na sklep tuż przy sporym pomniku poświęconym NATO, kupiliśmy tam zapas baterii, banany, spławiliśmy małych romskich żebraków, którzy usiłowali od nas wyciągnąć jakąś kasę i wyjechaliśmy z miasta.
Kosowo wygląda jak każdy kraj. Zwykły, rolniczy. Pod warunkiem, oczywiście, że w każdym kraju przy mostach nośność przedstawia się w podziale na czołgi i ciężarówki. Do tego kilka razy mijała nas transportówka KFOR-u, a Hipcia zobaczyła w krzakach znak "Uwaga miny", czego nie mogłem jej wybaczyć, bo widziała i nie pozwoliła się zatrzymać.
Droga prowadziła szeroką doliną. Ruch był spory, tutejsi kierowcy zdawali się zbytnio nami nie przejmować, dlatego też byliśmy wyprzedzani sporo bliżej niż w ciągu całego poprzedniego tygodnia (niemniej jednak nadal bezpieczniej niż w Polsce). Raz łapiemy koło za wozem, drugi raz za samym traktorem. Kierowca tego drugiego miał wielką radochę z tego, że jakieś dziwaki wiozą mu się na kole, machał do napotkanych kolegów, do nas i w ogóle świetnie się tym bawił. Nie dociągnął nas za daleko, ale była to miła przerwa od... tak, od wiatru wiejącego prosto w twarz.
W tym momencie zaczęła się nuda: wyprzedzające samochody, prosta i płaska droga, dookoła pola... jedna różnica to taka, że zrobiło się na tyle ciepło, że oboje rozebraliśmy się do krótkich spodenek. Minęło nas też wesele - dla odmiany od poprzednio spotkanych - ciche i nietrąbiące.
W końcu dojechaliśmy do Peć (Pejë), które było stolicą całego "powiatu". Duże miasto, minęło nas tu drugie wesele, tym razem roztrąbione i głośne. Hipcia poszła na zakupy, ja czekałem przy rowerach, w międzyczasie w okolicy zaczęła kręcić się grupka romskich dzieciaków. Gdy Hipcia wróciła podeszli do rowerów i zaczęli a to sprawdzać, czy bidon się wyciąga, a to wciskać przyciski na GPS-ie; cierpliwie odciągałem tałatajstwo ograniczajac się do delikatnego strzelenia w łapę.
Przed wyjazdem z miasta stanęliśmy jeszcze przy informacji turystycznej. Potwierdziliśmy to, co już wiedzieliśmy: droga po stronie czarnogórskiej, prowadząca serpentynami jest szutrowa i w części może być piesza, nie wiadomo czy granica jest otwarta i czy nas ktoś przepuści.
Przy zachodzącym słońcu popchaliśmy się więc pod górę, wąwozem Rogovo. Cel był prosty: dotrzeć w okolice "przejścia granicznego", które miało być przejściem turystycznym, mogło go wcale nie być... w zasadzie to nikt o tym za dużo w internecie nie pisał. Pogranicznicy przy wjeździe powiedzieli, że spokojnie da się tam przekroczyć granicę, więc jechaliśmy. Pod górę, fantastycznym, wysokim kanionem, w sporym ruchu samochodowym w kierunku przeciwnym - tamte okolice to popularne wśród lokalnej ludności miejsce wypoczynkowe, więc wszyscy wracali na wieczór do domu. Minęliśmy się raz z jednym lokalnym rowerzystą, ów potem nas dogonił gdy ubieraliśmy się i chwilę pogadaliśmy. Powiedział, że kosowscy pogranicznicy na pewno nas puszczą, ale nie wiadomo, czy puszczą nas Czarnogórcy, pogadaliśmy o Polsce (był tam kilka razy) i pojechał dalej w górę. Ponownie dogoniliśmy go, gdy odpoczywał w jakiejś wiacie, postanowiłem podpytać jeszcze. Powtórzył to, co mówił wcześniej o pogranicznikach, powiedział, że w Czarnogórze czeka nas szutrowa i stroma droga w górę, a potem zjazd aż do Andrychowic (na wszelki wypadek nie mówiłem, że mam namiot), a w Andrychowicach jest niebezpiecznie. Lepiej więc pojechać do niedalekiej wioski, wziąć hotel i rano spokojnie przejechać przez granicę.
Na tym skończyliśmy: on pojechał w dół, my powlekliśmy się w górę. O zmierzchu dojechaliśmy do Kuciste, gdzie, zgodnie z przewidywaniami, zaczęła się gruntowa droga prowadząca do granicy. W międzyczasie zrobiło się zupełnie ciemno. Droga z gruntowej przeszła w szutrówkę, prowadzącą po luźnych kamieniach w górę. I tak jechaliśmy sobie, bez włączania świateł, robiąc sporo hałasu. Granica za 100 m. 50. 20. 10? Już?!
Tak to jednak wyglądało: przekroczyliśmy granicę, nikt nie pilnował, nikt nie zatrzymywał. Jedziemy dalej. Może mapa się myli? Po chwili napotkaliśmy olbrzymie krzyżaki przeciwczołgowe. Tu też nikogo nie było... Niepokój budziło tylko to, że teraz musimy się wspiąć bardzo wysoko po tym szutrze...
Nagle... zaczął się asfalt. Mignęło coś między drzewami: znak drogowy. A, most. Pewnie walnęli asfalt tylko przy okazji naprawy mostu i zaraz się skończy. Nie skończył się. Droga poszła pod górę, asfalt był ładny i względnie nowy. Uświadomiliśmy sobie, że mieszkańcy Kosowa po prostu szalenie nie lubią się z Czarnogórcami i nigdy nie powiedzą, że po stronie czarnogórskiej jest coś zrobione (albo po prostu tego nie wiedzą).
I zrobiło się przyjemnie. Ostatni kamień spadł z serca, bo byliśmy teraz juz przekonani, że wyjedziemy na samą górę bez żadnych problemów. Nad nami rozgwieżdżone niebo, pod kołami przyjemny asfalt i gwarancja braku ruchu (bo niby skąd i dokąd miałby ktoś tu jechać?!). Po dłuższej chwili dopiero - gdy Hipcia przestała widzieć białe linie po bokach drogi - włączyliśmy światła. Zastanawiałem się nad tym, czy w tych okolicach mieszkają misie - widziałem ich fotki na tablicach informacyjnych po stronie Kosowa, nie byłoby przyjemnie, gdyby któryś nam teraz przeszkodził w drodze... Albo w noclegu.
Cyferka na GPS-ie podbijała się w górę, byliśmy coraz wyżej. Jakieś 100 m poniżej przełęczy gdzieś z góry usłyszeliśmy szczekanie psa. Oho, przełęcz jest zamieszkała. Stanęliśmy przed decyzją: rozbijać się gdzieś w okolicy, czy jechać w górę (według mapy miał być tam jakiś kemping). Przebiegliśmy się po okolicy - miejsce się znalazło: brzydkie, nawet równe, ale z niezłym widokiem. Po chwili zastanowienia postanowiliśmy jednak podjechać na przełęcz i zobaczyć - a nuż uda się rozbić gdzieś z boku, przy chałupie?
Wyjechaliśmy więc na przełęcz. A tam... pusto. Wielka, żwirowa, utwardzona przestrzeń (prawdopodobnie "kemping", który mieliśmy na mapie, czyli po prostu miejsce postawienie na kampera), dwa opuszczone budynki, a za nimi trawa. I sporo miejsca by się rozbić. I... i tak zrobiliśmy. Schowani na wszelki wypadek od drogi postawiliśmy namiot za tymi zabudowaniami, dość szybko wleźliśmy do środka, bo wiało, a temperatura spadła w okolice zera i po chwili już zasypialiśmy, słuchając jak trzepocze folia na zaklejonych oknach rudery. Ani chybi wyłażą do nas zombiaki...
- DST 159.44km
- Czas 11:33
- VAVG 13.80km/h
- Podjazdy 2526m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
O tym przejściu było na forum, że go nie ma ;). My też tam byliśmy: http://www.bajkers.com/wyprawy/balkany/hity.html#21
mdudi - 21:59 piątek, 17 lipca 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!