Poniedziałek, 29 września 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 10: W kierunku Durmitoru
Pobudka była z tych cięższych. Głównie dlatego, że w śpiworze było ciepło, a poza nim było nie-ciepło. Trzeba było się jednak ruszyć, ubrać, wyleźć... i się zachwycić.
Gdybyśmy posłuchali spotkanego wczoraj kolegi i zanocowali po stronie Kosowa, to poranek by tak nie wyglądał.
Przed nami szeroka, zielona, skąpana w blasku porannego słońca dolina. Wszystko skrzy się od mrozu, dookoła zupełna cisza. Mieliśmy ruszać natychmiast, ale wobec takich argumentów Matki Natury postanowiliśmy jednak zebrać się trochę później. Zjedliśmy śniadanie (efekt pracy kosowskich browarników) z widokiem na dolinę, po czym niespiesznie (chociaż Hipcia powoli zaczynała poganiać) zebraliśmy wszystko. Krótka sesja zdjęciowa na podejściu na pobliski szczyt, przy którym pomnik wskazywał, że kilkadziesiat lat temu sporo ludzi postanowiło właśnie tutaj robić sobie krzywdę i ruszaliśmy w dół.
Wiadomo, jak się biwakuje na przełęczy, to droga prowadzi w dół. Nas prowadziła długo. Miejscami nawet ostro. Wzmógł się też ruch samochodowy dowożący pewnie robotników do pobliskich tartaków, ofiarą tego (i to dosłownie) omal nie padła Hipcia, która na jednym z zakrętów prawie wpakowała się czołowo w samochód. Na starcie termometr wskazał 3 stopnie, w miarę jak znajdowaliśmy się coraz niżej, temperatura powoli rosła. W samych Andrejevicach zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę. Po pierwsze zrobiło się bardzo ciepło, po drugie - musieliśmy się zastanowić nad dalszą drogą. Mieliśmy dwie opcje: pierwsza tak, jak prowadził oryginalny ślad, główną drogą, wzdłuż rzeki, druga opcja prowdziła przez kolejną przełęcz. Postanowiliśmy jednak dodać sobie trochę podjazdów i pojechać przez przełęcz.
Na starcie podjazdu spotkaliśmy małą gadzinę. Gadzina miauczała i szła za nami, więc zlitowaliśmy się, wzięliśmy potwora na ręce i wygłaskaliśmy. Potem jeszcze szedł za nami, ale już musieliśmy ruszać. Było ciepło. Nawet bardzo. Ruch za to był mały, więc można było spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Na samej przełęczy chciałem się zatrzymać i napić piwa z widokiem na dolinę, ale Hipcia zabiła ten pomysł (że niby nie było gdzie usiąść) i kazała zjeżdżać. No to zjeżdżaliśmy.
Kraina złodziei to była, mówię Wam. Kradli asfalt. Kradli i - na pewno! - przewozili do Kosowa. W drodze pojawiły się spore dziury. Miejscami jedna, miejscami kilka, tak, że trzeba było hamować prawie do zera wychodząc z zakrętu. Ostrzeżono nas też przed tym, ale, oczywiście, nie na górze, przed zjazdem. Ostatni robotnicy, którzy właśnie kuli te dziury, krzyczeli do nas, żeby uważać. Ale nie było już przed czym. Nawierzchnia też była raczej kiepska, więc nie można było się rozpędzać.
Dojechaliśmy do Tary. Kanion tej rzeki miał być wielką atrakcją turystyczną, ale do niego musieliśmy dopiero dojechać. Na razie skręciliśmy płaską drogą w kierunku Mojkovaca. Wzdłuż rzeki, otoczeni przez wysokie góry, w dole szumiąca rzeka. W jednym miejscu napotkaliśmy również most linowy, na który postanowiłem zejść i zrobić kilka fotek. I nawet nie skończyło się to wypadkiem.
Przez Mojkovać przelecieliśmy prawie bez zatrzymania. Bezskutecznie próbowałem dopytać o to, czy w kolejnych miejscowościach będą jakiekolwiek sklepy. W końcu jakaś dziewczyna znała angielski na tyle, że była nam w stanie powiedzieć, że sklepy będą.
Dalej droga prowadziła kanionem Tary, po drodze wjechaliśmy do Parku Narodowego Durmitor. Jechaliśmy wzdłuż rzeki, otoczeni przez skalne ściany, w oddali widząc wysokie góry. Jechaliśmy góra-dół, to wyjeżdżając powyżej poziomu rzeki, to do niej wracając. Sklepów nie było... albo może były, w napotkanych po drodze miejscowościach, które jednak były sporo niżej od naszej drogi. Zjechanie tam łączyłoby się z machaniem się z powrotem na górę.
W końcu dojechaliśmy do słynnego mostu na Tarze. Słynnego dla Hipci, dopiero później dowiedziałem się, że kręcono tam "Komandosów z Navarony". Hipcia poszła robić fotki, ja szukałem sklepu. Coś się znalazło. Już zamknięte, ale pracownik postanowił nam otworzyć. W ostatniej chwili więc, niemalże na bezdechu, wskoczyliśmy do środka i zrobiliśmy błyskawiczne zakupy (za cenę odpowiednią do rangi miejsca, oczywiście).
Jechaliśmy szybko. Nawet bardzo szybko. Byliśmy niepokojąco blisko Zabljaka, co sugerowało, że może nawet tego dnia uda nam się dojechać w okolice. Głos przeciw dawał stromy podjazd serpentynami w który po chwili się wbiliśmy. Zmrok zapadł szybko, ale równie szybko wyszedł księżyc, dzięki czemu mogłem włączać przednie światło tylko wtedy, gdy coś nadjeżdżało z naprzeciwka. Wyskrobaliśmy się w końcu na coś, co wyglądało na płaskowyż, tam zrobiło się nieco chłodniej, bo góry, które ochraniały nas przed wiatrem, nagle zniknęły. Do samego Zabliaka mieliśmy typową, płaskowyżową drogę, prowadzącą góra-dół, z bocznym wiatrem albo pod wiatr. Do samego Zabliaka mieliśmy tylko pod górę... skręt na centrum i... okazuje się, że niestety, mamy pecha. W Zabliaku jest sklep. Supermarket. Duży. Otwarty. I niepotrzebnie wieźliśmy całe żarcie w górę aż dotąd (zwłaszcza, że na dole kupiliśmy to, co było, niekoniecznie to, co faktycznie byłoby potrzebne).
Hipcia poszła robić zakupy, ja zwiedzałem okolicę (wzrokiem), gdy podszedł do mnie facet, wręczył wizytówkę i zaoferował noclegi w swoim pensjonacie. Chwilę pogadaliśmy - gdy dowiedział się, że byliśmy w Kosowie, od razu powiedział, że tam trzeba uważać płacąc. Tak, powiedziałem, wiem, że mogą karty kopiować. Ale nie, to nie karty. Otóż, wyobraźcie sobie, kasjerzy patrzą kto ma ile kasy, a potem mówią kolegom, którzy rabują takich turystów.
Ależ oni się tam wszyscy nienawidzą.
W temacie noclegu powiedziałem, że się zastanowimy i poczekałem na Hipcię. Po krótkiej rozmowie uznaliśmy, że skoro dnia kolejnego ma być mocno i górsko, teraz jest 23:00 i pewnie będziemy jeszcze szukali miejsca na nocleg, a do tego po prostu zasłużyliśmy na odrobinę luksusu, więc wybierzemy się i zanocujemy u faceta.
Na miejscu dogadałem się co do schowania rowerów w zamykanym miejscu, cena była już wynegocjowana uprzednio (5€ na głowę niżej od najniższej ceny w cenniku); po chwili zostaliśmy wpuszczeni do ciepłego, suchego pokoju, wyszliśmy jeszcze spacerem do sklepu po więcej piwa, wykąpaliśmy się w letniej wodzie (nie zauważyłem, że do dyspozycji jest tylko bojler ze zbiornikiem i przypadkowo wypuściłem całą ciepłą wodę próbując napełnić Hipci wannę), zjedliśmy kolację i sporo po północy poszliśmy spać.
Gdybyśmy posłuchali spotkanego wczoraj kolegi i zanocowali po stronie Kosowa, to poranek by tak nie wyglądał.
Przed nami szeroka, zielona, skąpana w blasku porannego słońca dolina. Wszystko skrzy się od mrozu, dookoła zupełna cisza. Mieliśmy ruszać natychmiast, ale wobec takich argumentów Matki Natury postanowiliśmy jednak zebrać się trochę później. Zjedliśmy śniadanie (efekt pracy kosowskich browarników) z widokiem na dolinę, po czym niespiesznie (chociaż Hipcia powoli zaczynała poganiać) zebraliśmy wszystko. Krótka sesja zdjęciowa na podejściu na pobliski szczyt, przy którym pomnik wskazywał, że kilkadziesiat lat temu sporo ludzi postanowiło właśnie tutaj robić sobie krzywdę i ruszaliśmy w dół.
Wiadomo, jak się biwakuje na przełęczy, to droga prowadzi w dół. Nas prowadziła długo. Miejscami nawet ostro. Wzmógł się też ruch samochodowy dowożący pewnie robotników do pobliskich tartaków, ofiarą tego (i to dosłownie) omal nie padła Hipcia, która na jednym z zakrętów prawie wpakowała się czołowo w samochód. Na starcie termometr wskazał 3 stopnie, w miarę jak znajdowaliśmy się coraz niżej, temperatura powoli rosła. W samych Andrejevicach zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę. Po pierwsze zrobiło się bardzo ciepło, po drugie - musieliśmy się zastanowić nad dalszą drogą. Mieliśmy dwie opcje: pierwsza tak, jak prowadził oryginalny ślad, główną drogą, wzdłuż rzeki, druga opcja prowdziła przez kolejną przełęcz. Postanowiliśmy jednak dodać sobie trochę podjazdów i pojechać przez przełęcz.
Na starcie podjazdu spotkaliśmy małą gadzinę. Gadzina miauczała i szła za nami, więc zlitowaliśmy się, wzięliśmy potwora na ręce i wygłaskaliśmy. Potem jeszcze szedł za nami, ale już musieliśmy ruszać. Było ciepło. Nawet bardzo. Ruch za to był mały, więc można było spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Na samej przełęczy chciałem się zatrzymać i napić piwa z widokiem na dolinę, ale Hipcia zabiła ten pomysł (że niby nie było gdzie usiąść) i kazała zjeżdżać. No to zjeżdżaliśmy.
Kraina złodziei to była, mówię Wam. Kradli asfalt. Kradli i - na pewno! - przewozili do Kosowa. W drodze pojawiły się spore dziury. Miejscami jedna, miejscami kilka, tak, że trzeba było hamować prawie do zera wychodząc z zakrętu. Ostrzeżono nas też przed tym, ale, oczywiście, nie na górze, przed zjazdem. Ostatni robotnicy, którzy właśnie kuli te dziury, krzyczeli do nas, żeby uważać. Ale nie było już przed czym. Nawierzchnia też była raczej kiepska, więc nie można było się rozpędzać.
Dojechaliśmy do Tary. Kanion tej rzeki miał być wielką atrakcją turystyczną, ale do niego musieliśmy dopiero dojechać. Na razie skręciliśmy płaską drogą w kierunku Mojkovaca. Wzdłuż rzeki, otoczeni przez wysokie góry, w dole szumiąca rzeka. W jednym miejscu napotkaliśmy również most linowy, na który postanowiłem zejść i zrobić kilka fotek. I nawet nie skończyło się to wypadkiem.
Przez Mojkovać przelecieliśmy prawie bez zatrzymania. Bezskutecznie próbowałem dopytać o to, czy w kolejnych miejscowościach będą jakiekolwiek sklepy. W końcu jakaś dziewczyna znała angielski na tyle, że była nam w stanie powiedzieć, że sklepy będą.
Dalej droga prowadziła kanionem Tary, po drodze wjechaliśmy do Parku Narodowego Durmitor. Jechaliśmy wzdłuż rzeki, otoczeni przez skalne ściany, w oddali widząc wysokie góry. Jechaliśmy góra-dół, to wyjeżdżając powyżej poziomu rzeki, to do niej wracając. Sklepów nie było... albo może były, w napotkanych po drodze miejscowościach, które jednak były sporo niżej od naszej drogi. Zjechanie tam łączyłoby się z machaniem się z powrotem na górę.
W końcu dojechaliśmy do słynnego mostu na Tarze. Słynnego dla Hipci, dopiero później dowiedziałem się, że kręcono tam "Komandosów z Navarony". Hipcia poszła robić fotki, ja szukałem sklepu. Coś się znalazło. Już zamknięte, ale pracownik postanowił nam otworzyć. W ostatniej chwili więc, niemalże na bezdechu, wskoczyliśmy do środka i zrobiliśmy błyskawiczne zakupy (za cenę odpowiednią do rangi miejsca, oczywiście).
Jechaliśmy szybko. Nawet bardzo szybko. Byliśmy niepokojąco blisko Zabljaka, co sugerowało, że może nawet tego dnia uda nam się dojechać w okolice. Głos przeciw dawał stromy podjazd serpentynami w który po chwili się wbiliśmy. Zmrok zapadł szybko, ale równie szybko wyszedł księżyc, dzięki czemu mogłem włączać przednie światło tylko wtedy, gdy coś nadjeżdżało z naprzeciwka. Wyskrobaliśmy się w końcu na coś, co wyglądało na płaskowyż, tam zrobiło się nieco chłodniej, bo góry, które ochraniały nas przed wiatrem, nagle zniknęły. Do samego Zabliaka mieliśmy typową, płaskowyżową drogę, prowadzącą góra-dół, z bocznym wiatrem albo pod wiatr. Do samego Zabliaka mieliśmy tylko pod górę... skręt na centrum i... okazuje się, że niestety, mamy pecha. W Zabliaku jest sklep. Supermarket. Duży. Otwarty. I niepotrzebnie wieźliśmy całe żarcie w górę aż dotąd (zwłaszcza, że na dole kupiliśmy to, co było, niekoniecznie to, co faktycznie byłoby potrzebne).
Hipcia poszła robić zakupy, ja zwiedzałem okolicę (wzrokiem), gdy podszedł do mnie facet, wręczył wizytówkę i zaoferował noclegi w swoim pensjonacie. Chwilę pogadaliśmy - gdy dowiedział się, że byliśmy w Kosowie, od razu powiedział, że tam trzeba uważać płacąc. Tak, powiedziałem, wiem, że mogą karty kopiować. Ale nie, to nie karty. Otóż, wyobraźcie sobie, kasjerzy patrzą kto ma ile kasy, a potem mówią kolegom, którzy rabują takich turystów.
Ależ oni się tam wszyscy nienawidzą.
W temacie noclegu powiedziałem, że się zastanowimy i poczekałem na Hipcię. Po krótkiej rozmowie uznaliśmy, że skoro dnia kolejnego ma być mocno i górsko, teraz jest 23:00 i pewnie będziemy jeszcze szukali miejsca na nocleg, a do tego po prostu zasłużyliśmy na odrobinę luksusu, więc wybierzemy się i zanocujemy u faceta.
Na miejscu dogadałem się co do schowania rowerów w zamykanym miejscu, cena była już wynegocjowana uprzednio (5€ na głowę niżej od najniższej ceny w cenniku); po chwili zostaliśmy wpuszczeni do ciepłego, suchego pokoju, wyszliśmy jeszcze spacerem do sklepu po więcej piwa, wykąpaliśmy się w letniej wodzie (nie zauważyłem, że do dyspozycji jest tylko bojler ze zbiornikiem i przypadkowo wypuściłem całą ciepłą wodę próbując napełnić Hipci wannę), zjedliśmy kolację i sporo po północy poszliśmy spać.
- DST 174.83km
- Czas 10:49
- VAVG 16.16km/h
- Podjazdy 2186m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!