Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wtorek, 30 września 2014 Kategoria > 100km, do czytania, sakwy

Rozdział 11: Po głównej atrakcji

Pobudka nastąpiła zgodnie z przewidywaniami, a bardzo niezgodnie z planem, bo dopiero ok. 6:30. Zebraliśmy się, co tym razem zajęło trochę dłużej, bo korzystając z ciepła w pokoju suszyliśmy wszystko, co było chociaż odrobinę wilgotne. Właściciel wystawił nam już rowery na zewnątrz, więc wystarczyło się na nie zapakować i około 7:30 ruszaliśmy już przed siebie. Początkowo droga prowadziła przez opłotki, a spędziłem ją z nosem w GPS-ie, bo bocznymi dróżkami chciałem nas wyprowadzić na ślad. Udało się. Dalej zrobiło się z tego wszystkiego Zakopane: dookoła pagórki, pokryte szronem łąki, okolice zera, mocny zapach sośniny, po chwili wjechaliśmy w las iglasty, gdzie zachwyt zniszczyła baba w jakimś Golfie, która nieomal nas potrąciła na wąskiej dróżce.

Zaczęło robić się coraz ładniej. Słońce już od dawna wyglądało i rozświetlało wszystko dookoła, im wyżej się wznosiliśmy, tym lepiej wszystko wygladało: z jednej strony skąpana w słońcu miejscowość, z której wyruszyliśmy, z drugiej - ostre, ośnieżone szczyty tuż przed nami, niemal na wyciągnięcie ręki. W jednym z takich miejsc, zaraz pod wyciągiem krzesełkowym, stajemy na śniadanie - ciasteczka z mlekiem czekoladowym.

Powoli, trawersując kolejne zbocza, zdobywamy kolejne metry. Widoki są tak ładne, że w jeszcze jednym miejscu stajemy, by zrobić fotki i posiedzieć chwilę. Kilka razy zostaję z tyłu by zrobić kilka zdjęć, w jednym z takich momentów wychodzę zza zakrętu i widzę... Hipcię, siedzącą sobie na ławeczce na punkcie widokowym. Najwyższy punkt osiągnięty przez nas rowerem. 1951 metrów n.p.m. Widok na kanion Tary widoczny gdzieś w dole i wysokie klify nad nim. A powyżej klifów - płasko.

Ruszyliśmy tym razem w dół. Pierwotnie usiłowałem nawet kręcić film, ale było to spore wyzwanie, bo droga była nierówna, więc czym prędzej schowałem aparat i skupiłem się na trzymaniu kierownicy obiema dłońmi. Gdy zjazd się skończył dojechaliśmy do Crnej Gory, położonej malowniczo pośród szerokiej doliny, stworzonej do filmów o Śródziemiu, tam odbiliśmy na Trsę. Droga się trochę wypłaszczyła, trochę niewielkich podjazdów, trochę zjazdów, ale nieustannie malowniczo i słonecznie, z widocznymi w oddali górami; w końcu dojechaliśmy do dużego skrzyżowania, przy którym było oznakowanie informujące o tym, że droga, którą przyjechaliśmy jest zamknięta w sezonie zimowym. A Hipcia przy okazji opowiedziała mi o dwóch takich, co się tędy wypuścili późną wiosną, na rowerach. I mieli dużo pchania.

Wcale nie lepszym asfaltem pojechaliśmy dalej... i nagle... zjazd! Na samym jego początku zatrzymuje nas jakiś facet. Miał szczęście, że go nie zignorowaliśmy; za wjazd do kanionu Susice zaproponował nam nabycie biletu w cenie 3€ od łebka. Gdy już załatwiliśmy sprawy formalne pojechaliśmy dalej. Droga prowadziła w dół. Bardzo ostro. Kilka razy ledwo człowiek puścił hamulce, a już miał przed sobą zakręt o 180 stopni i konieczność dohamowania z około 60 km/h. Nie było czasu się rozglądanie się, zresztą zjeżdżaliśmy gęstym lasem. Raz dohamowałem dosłownie kilkadziesiąt centymetrów przed barierką.

Gdy się wypłaszczyło byliśmy właśnie na dnie kanionu. Było tam coś w rodzaju schroniska, przy którym miało być jezioro. Ale go nie było, pewnie jest tylko wiosną. Nawet nie było czego podziwiać - z jednej strony wielka, wąska dolina schowana między wysokimi ścianami kanionu, z drugiej - gęsty las. Nie marnowaliśmy czasu, pojechaliśmy w swoją stronę. Na wstępie jeszcze sprawdziłem licznik - miejscami zjazd miał po 15%. Podjazd postanowił być nie gorszy, na powitanie dostaliśmy 12%, miejscami dochodziło to do 14%, jedyna pozytywna rzecz to taka, że został tu świeżo położony asfalt, dzięki czemu te najcięższe podjazdy były dużo przyjemniejsze (inni jeżdżący tędy wcześniej robili to po szutrze), gdy ponownie pojawił się szuter nachylenie zelżalo tylko do 9%, a potem zupełnie się wypłaszczyło. I wyjechaliśmy z lasu.

Trsa to maleńka wioseczka położona na płaskowyżu, kilka domków na krzyż oświetlonych słońcem. Jeszcze przed zjazdem do wioski znaleźliśmy olbrzymią pieczarkę, średnica kapelusza to ok 20-25 cm.

Zjazd w kierunku wioski nie był szczególnie przyjemny, bo po szutrze. Na szczęście dojechaliśmy do skrzyżowania, gdzie pojawił się asfalt i informacja o tym, że po tych wszystkich zjazdach nadal jesteśmy na ok. 1400 m n.p.m. Stąd zaczyna się... kolejny zjazd, suniemy ładnym asfaltem (mijając przy okazji maleńki kondukt żałobny - trzy auta, w tym karawan), po chwili wyjeżdżamy na serpentyny z widokiem na położoną w dole rzekę. Stajemy tu na obiad, a poza tym robimy dużo fotek, szczególnie w wydrążonych w skale tunelach. W jednym z nich chcę się odrobinę powspinać, ale Hipcia natychmiast każe mi zejść na dół.

Po dłuższej chwili zjeżdżamy do rzeki i ruszamy wzdłuż niej. Napotykamy mnóstwo tuneli, droga wiedzie brzegiem, prowadząc w górę i w dół, a rzeka przechodzi w spore jezioro. Gdy się widzi takie jezioro między górami, to można przypuszczać, co będzie dalej. Faktycznie, na samym końcu była tama. Po jej minięciu zjeżdżaliśmy już prawie bez przerwy aż do samej granicy. Tam celnicy uczciwie przetrzepywali kolejne samochody wjeżdżające do kraju, nam znowu nikt nie chciał zaglądać do sakw. Wjechaliśmy więc ponownie do Bośni i Hercegowiny, tak oto kończąc przygodę z Czarnogórą - najładniejszym krajem Bałkanów.

Kierujemy się na Sarajewo, główną drogą. Droga jest paskudna, dziurawa, jak nie podjazd, to zjazd na którym też nie idzie odpocząć. W końcu zjechaliśmy do rzeki Bystrica, wzdłuż której jechaliśmy aż do zmroku. Tereny sprzyjające nocowaniu - z jednej strony skały, z drugiej - stromy spad nad rzekę. Do tego rzeka płynęła w przeciwnym kierunku niż jechaliśmy... Pruliśmy (się) więc pod tę górę powoli, nienawidząc tej cholernej rzeki, która za każdym zakrętem pojawiała się ponownie, zamiast popłynąć sobie gdzieś w cholerę w bok. W końcu rzeka zniknęła, zaczął się stromy podjazd (też mi ulga...). Jechaliśmy dość długo, w kóńcu wyjechaliśmy na przełęcz. Miejsce naprawdę sprzyjające nocowaniu - jakiś pustostan i brak innych zabudowań. Niestety, gdy tylko się zatrzymaliśmy, zaraz zatrzymała się przy nas taksówka, z której wysiadł gość postury pruszkowskiego biznesmena. Gdy ów szukał miejsca by pozbyć się nadmiaru wody w organiźmie, my byliśmy już w trakcie zjazdu. Dwukrotnie zatrzymywaliśmy się, ale żadne z miejsc znalezionych przez nas nie nadawało się (nie chcieliśmy wchodzić nigdzie głębiej w las, bo podobno w Bośni można się rozerwać chodząc w krzaczory).

Koniec końców zjechaliśmy do miejscowości pokrytej solidną mgłą, zrobiliśmy zakupy w jakimś położonym przy drodze sklepiku i cudem, tuż za miejscowością, znaleźliśmy miejsce na biwak. Kiepskie, położone na kamieniach, tuż przy rzece, ale osłonięte od drogi. Rozłożyłem pod spodem folię NRC, bo Hipcia solidnie zmarzła czekając na mnie, gdy robiłem zakupy (uparła się, ze nie będzie sama kupować, mam iść ja), wolałem więc dopilnować żeby noc była możliwie ciepła. Bardzo szybko wskoczyliśmy do środka. A śpiwór jak zawsze był cieplutki...

  • DST 144.40km
  • Czas 10:39
  • VAVG 13.56km/h
  • Podjazdy 2318m
  • Sprzęt Zenon

Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl