Środa, 1 października 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 12: Rzut oka na Europę
Poranek należał do tych mniej przyjemnych. Głównie dlatego, że na zewnątrz było jeszcze chłodniej niż gdy nocowaliśmy na czarnogórskiej przęłęczy. Gdy wyszedłem z namiotu znalazłem lód osadzony na rowerze. Termometr wskazał zero stopni.
Wiadomo - gdy człowiek się nie rusza, to się nie grzeje - więc natychmiast, albo jeszcze szybciej wskoczyliśmy na rowery i ruszyliśmy. W dół. Idealny pomysł na poranek - gdy mamy zero stopni, a odczuwalną sporo niżej (bo w końcu wilgoć od rzeki radośnie fruwała sobie w powietrzu), to dajmy sobie jeszcze do tego trochę wiatru. Już na początku poczułem, że nie jest to przyjemne, Hipcia po chwili miała już łzy w oczach z zimna, bo jej rękawiczki - mimo że o klasę cieplejsze od moich - wcale komfortu termicznego nie dawały. Czekałem tylko na jedno: na maleńki, złoty wycinek przestrzeni. I takowy się znalazł, więc zarządziłem zjazd i kazałem Hipci stać i się grzać w porannym słońcu. O dziwo, dawało to jakiś zysk.
Gdy Jej Wysokość zjadła swoje królewskie śniadanie i odrobinę się zagrzała, ruszyliśmy dalej w dół. Na szczęście zjazd był już nie tak długi, wypłaszczyło się, wjechaliśmy w słoneczny teren (zrobiła się nam piękna jesień), a po chwili wjeżdżaliśmy już do Sarajewa. Do tego miasta mieliśmy zamiar zastosować nasz standardowy algorytm przejeżdżania przez miasta, czyli "wyjechać możliwie szybko". Zwiedzać możemy kiedyś, jak przyjedziemy sobie tu np. samochodem.
Bokami, wąskimi uliczkami, wyjechaliśmy do większej arterii, gdzie pojawiło się centrum handlowe. Hipcia poszła po zakupy, a ja zacząłem obserwować otoczenie.
Genetyka to straszna rzecz. W większości przypadków wiadomo, otyłość to sprawa genetyczna, bo osoba, która waży sporo nie może zrzucić wagi, mimo że bardzo solidnie i regularnie ćwiczy. Absolutnie nie ma tu znaczenia to, że w międzyczasie zje solidne śniadanie, obiad i do tego zakąsi sobie słodyczami. Bo taka jest genetyka i tyle: ktoś tak ma, że jak przestaje ćwiczyć, to od razu tyje np. o 10 kg. Zauważyłem pewną korelację - tam, gdzie słodycze może nie są tak dostępne, gdzie nie siedzi się cały dzień na tyłku, tylko np. pracuje w polu, tam genetyka nie ma zbyt wiele do gadania. Natomiast tam, gdzie jest łatwy dostęp do niezdrowego, tuczącego żarcia, a do tego nie trzeba za dużo się ruszać, genetyka natychmiast atakuje. Siedząc pod tym centrum zauważyłem więcej otyłych osób niż przez cały dotychczasowy wyjazd. Widać, że zaczęła się Europa. I nie, nie zauważyłem tego przez cały czas siedzenia, tylko przez pierwsze kilka minut.
Hipcia zniknęła. Czekałem i czekałem, gdy już rozważałem na poważnie pójście z odsieczą, pojawiła się, jak zawsze obładowana siatami (aż strach pomyśleć, że dziennie zjadaliśmy równowartość półtorej dużej reklamówki).
Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w kierunku wyjazdówki. Uznaliśmy, że najgrubsza kreska na mapie musi być najlepsza. I tak w rzeczywistości było, pomijając tylko to, że znowu (nie wiedząc o tym) znaleźliśmy się na ekspresówce. Owa jednak po chwili się skończyła, a my zobaczyliśmy przed sobą drogowskaz wskazujący, że do Konjica mamy do pokonania za dużo kilometrów, biorąc pod uwagę to, że droga była bardzo ruchliwa, bo było to najkrótsze połączenie między Mostarem i Sarajewem. Zrobiło się ciepło, rozebraliśmy się nawet na krótko; było gdzie się rozgrzewać, bo droga prowadziła cały czas w górę i w dół.
I prowadziła. Prowadziła. Ciężarówki jeździły, my pedałowaliśmy... Do Konjica zjechaliśmy sporym zjazdem, zrobiliśmy tam też krótki odpoczynek, bo poszedłem szukać w ichnim Intermarche musztardy, której Hipcia nie kupiła w Sarajewie. Musztardy nie znalazłem, trafiłem na to na gumę arbuzową, którą, oczywiście, sprezentowałem Hipci.
Droga nie zrobiła się mniej ruchliwa, ale za to przynajmniej dostaliśmy lepsze widoki, bo jechaliśmy wzdłuż jeziora. Przy wyjeździe z jednego z miasteczek przegania nas jakiś chłopak na rowerze. Robi sobie wyścig, bo kilka razy spogląda, gdzie jesteśmy. Nie zdążył zbyt daleko odjechać gdy zaczął mu się chodnik, na który postanowił wskoczyć. Wjechał na niego, nie tracąc, oczywiście, tempa, co spowodowało, że jakieś zakupy, które wiózł sobie na bagażniku, spadły na ziemię. Krzyczałem, ale odwrócił się i zignorował moje okrzyki. No to dobrze, skoro nie chce, to przecież nie będę go na siłę gonił i informował. W końcu skręcił do domu... i po chwili pewnie już wiedział, że będzie musiał wracać po zakupy jakieś 1,5-2 km.
Droga, do tej pory prowadząca ładnie wzdłuż jeziora, odbiła na południe, na Jablanicę. W tym mieście w końcu ruch miał sobie pójść na Mostar i zostawić nas w spokoju. Spodziewałem się podjazdu, tymczasem dostaliśmy naprawdę solidny zjazd, a po nim podjazd - z powrotem do jeziora (ale przynajmniej już w mniejszym ruchu). Jezioro zresztą za chwilę schowalo się między górami, a my nadal w słonecznych promieniach powoli wspinaliśmy się w kierunku Prozoru. Tam na wylotówce widzimy efekt młodzieńczej fantazji połączony ze zbyt ciężką nogą - ładnie wpasowaną w ogrodzenie osobówkę. Na jednym ze zjazdów mijają nas ścigający się na rowerach chłopcy. W sumie nie mieliśmy zamiaru ich przeganiać, ale nasza waga połączona z bagażem powodowała, że w zasadzie bez pedałowania zrobiliśmy im niemiłą niespodziankę.
Droga wyprowadziła nas na górę, dając bardzo ładny widok na jezioro Ramskie. Do jeziora zjechaliśmy tylko symbolicznie, powrotny podjazd dostaliśmy nim jeszcze zdążyliśmy się rozpędzić. Po drodze zakupy w małym sklepiku, gdzie próbuję wytłumaczyć facetowi, co to znaczy "ciepła" (nie chciałem kupować wody z lodówki). Jakoś się udało dogadać i wyruszyliśmy dalej, żegnani oddalonym od nas śpiewem z meczetu.
Na drodze pojawił się dodatkowy pas do podjazdu, a na liczniku 6%. Takim podjazdem tachaliśmy się w górę, co chwilę zerkając na tereny nad jeziorem, które po chwili miał pokryć mrok. Droga, którą jechaliśmy, była taką raczej lokalną, więc ruch był tylko symboliczny; światła przednie włączaliśmy tylko gdy coś jechało. Mieszkańcy nie przesadzali z oświetleniem - minęły nas dwa nieoświetlone ciągniki, których kierowcy chyba się spieszyli, bo pojazdy zasuwały z tej góry jak szalone.
Zapadł zmrok. Wiedzieliśmy tylko tyle, że mamy wyjechać na jakąś przełęcz. Chwilowo podjazd trwał i trwał, w końcu zacząłem na GPS-ie szukać jakiejś miejscówki. W okolicy jednego ze skrzyżowań zbiliśmy w bok, w jakąś dróżkę dojazdową do łąki, weszliśmy w miejsce, które zdawało się stworzone na biwak (nawet był tam ślad po ognisku). Wieczór był bardzo ciepły, księżyc świecił, więc rozbiliśmy się bardzo spokojnie wybierając miejsce... Noc zapowiadała się przyjemnie...
Wiadomo - gdy człowiek się nie rusza, to się nie grzeje - więc natychmiast, albo jeszcze szybciej wskoczyliśmy na rowery i ruszyliśmy. W dół. Idealny pomysł na poranek - gdy mamy zero stopni, a odczuwalną sporo niżej (bo w końcu wilgoć od rzeki radośnie fruwała sobie w powietrzu), to dajmy sobie jeszcze do tego trochę wiatru. Już na początku poczułem, że nie jest to przyjemne, Hipcia po chwili miała już łzy w oczach z zimna, bo jej rękawiczki - mimo że o klasę cieplejsze od moich - wcale komfortu termicznego nie dawały. Czekałem tylko na jedno: na maleńki, złoty wycinek przestrzeni. I takowy się znalazł, więc zarządziłem zjazd i kazałem Hipci stać i się grzać w porannym słońcu. O dziwo, dawało to jakiś zysk.
Gdy Jej Wysokość zjadła swoje królewskie śniadanie i odrobinę się zagrzała, ruszyliśmy dalej w dół. Na szczęście zjazd był już nie tak długi, wypłaszczyło się, wjechaliśmy w słoneczny teren (zrobiła się nam piękna jesień), a po chwili wjeżdżaliśmy już do Sarajewa. Do tego miasta mieliśmy zamiar zastosować nasz standardowy algorytm przejeżdżania przez miasta, czyli "wyjechać możliwie szybko". Zwiedzać możemy kiedyś, jak przyjedziemy sobie tu np. samochodem.
Bokami, wąskimi uliczkami, wyjechaliśmy do większej arterii, gdzie pojawiło się centrum handlowe. Hipcia poszła po zakupy, a ja zacząłem obserwować otoczenie.
Genetyka to straszna rzecz. W większości przypadków wiadomo, otyłość to sprawa genetyczna, bo osoba, która waży sporo nie może zrzucić wagi, mimo że bardzo solidnie i regularnie ćwiczy. Absolutnie nie ma tu znaczenia to, że w międzyczasie zje solidne śniadanie, obiad i do tego zakąsi sobie słodyczami. Bo taka jest genetyka i tyle: ktoś tak ma, że jak przestaje ćwiczyć, to od razu tyje np. o 10 kg. Zauważyłem pewną korelację - tam, gdzie słodycze może nie są tak dostępne, gdzie nie siedzi się cały dzień na tyłku, tylko np. pracuje w polu, tam genetyka nie ma zbyt wiele do gadania. Natomiast tam, gdzie jest łatwy dostęp do niezdrowego, tuczącego żarcia, a do tego nie trzeba za dużo się ruszać, genetyka natychmiast atakuje. Siedząc pod tym centrum zauważyłem więcej otyłych osób niż przez cały dotychczasowy wyjazd. Widać, że zaczęła się Europa. I nie, nie zauważyłem tego przez cały czas siedzenia, tylko przez pierwsze kilka minut.
Hipcia zniknęła. Czekałem i czekałem, gdy już rozważałem na poważnie pójście z odsieczą, pojawiła się, jak zawsze obładowana siatami (aż strach pomyśleć, że dziennie zjadaliśmy równowartość półtorej dużej reklamówki).
Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w kierunku wyjazdówki. Uznaliśmy, że najgrubsza kreska na mapie musi być najlepsza. I tak w rzeczywistości było, pomijając tylko to, że znowu (nie wiedząc o tym) znaleźliśmy się na ekspresówce. Owa jednak po chwili się skończyła, a my zobaczyliśmy przed sobą drogowskaz wskazujący, że do Konjica mamy do pokonania za dużo kilometrów, biorąc pod uwagę to, że droga była bardzo ruchliwa, bo było to najkrótsze połączenie między Mostarem i Sarajewem. Zrobiło się ciepło, rozebraliśmy się nawet na krótko; było gdzie się rozgrzewać, bo droga prowadziła cały czas w górę i w dół.
I prowadziła. Prowadziła. Ciężarówki jeździły, my pedałowaliśmy... Do Konjica zjechaliśmy sporym zjazdem, zrobiliśmy tam też krótki odpoczynek, bo poszedłem szukać w ichnim Intermarche musztardy, której Hipcia nie kupiła w Sarajewie. Musztardy nie znalazłem, trafiłem na to na gumę arbuzową, którą, oczywiście, sprezentowałem Hipci.
Droga nie zrobiła się mniej ruchliwa, ale za to przynajmniej dostaliśmy lepsze widoki, bo jechaliśmy wzdłuż jeziora. Przy wyjeździe z jednego z miasteczek przegania nas jakiś chłopak na rowerze. Robi sobie wyścig, bo kilka razy spogląda, gdzie jesteśmy. Nie zdążył zbyt daleko odjechać gdy zaczął mu się chodnik, na który postanowił wskoczyć. Wjechał na niego, nie tracąc, oczywiście, tempa, co spowodowało, że jakieś zakupy, które wiózł sobie na bagażniku, spadły na ziemię. Krzyczałem, ale odwrócił się i zignorował moje okrzyki. No to dobrze, skoro nie chce, to przecież nie będę go na siłę gonił i informował. W końcu skręcił do domu... i po chwili pewnie już wiedział, że będzie musiał wracać po zakupy jakieś 1,5-2 km.
Droga, do tej pory prowadząca ładnie wzdłuż jeziora, odbiła na południe, na Jablanicę. W tym mieście w końcu ruch miał sobie pójść na Mostar i zostawić nas w spokoju. Spodziewałem się podjazdu, tymczasem dostaliśmy naprawdę solidny zjazd, a po nim podjazd - z powrotem do jeziora (ale przynajmniej już w mniejszym ruchu). Jezioro zresztą za chwilę schowalo się między górami, a my nadal w słonecznych promieniach powoli wspinaliśmy się w kierunku Prozoru. Tam na wylotówce widzimy efekt młodzieńczej fantazji połączony ze zbyt ciężką nogą - ładnie wpasowaną w ogrodzenie osobówkę. Na jednym ze zjazdów mijają nas ścigający się na rowerach chłopcy. W sumie nie mieliśmy zamiaru ich przeganiać, ale nasza waga połączona z bagażem powodowała, że w zasadzie bez pedałowania zrobiliśmy im niemiłą niespodziankę.
Droga wyprowadziła nas na górę, dając bardzo ładny widok na jezioro Ramskie. Do jeziora zjechaliśmy tylko symbolicznie, powrotny podjazd dostaliśmy nim jeszcze zdążyliśmy się rozpędzić. Po drodze zakupy w małym sklepiku, gdzie próbuję wytłumaczyć facetowi, co to znaczy "ciepła" (nie chciałem kupować wody z lodówki). Jakoś się udało dogadać i wyruszyliśmy dalej, żegnani oddalonym od nas śpiewem z meczetu.
Na drodze pojawił się dodatkowy pas do podjazdu, a na liczniku 6%. Takim podjazdem tachaliśmy się w górę, co chwilę zerkając na tereny nad jeziorem, które po chwili miał pokryć mrok. Droga, którą jechaliśmy, była taką raczej lokalną, więc ruch był tylko symboliczny; światła przednie włączaliśmy tylko gdy coś jechało. Mieszkańcy nie przesadzali z oświetleniem - minęły nas dwa nieoświetlone ciągniki, których kierowcy chyba się spieszyli, bo pojazdy zasuwały z tej góry jak szalone.
Zapadł zmrok. Wiedzieliśmy tylko tyle, że mamy wyjechać na jakąś przełęcz. Chwilowo podjazd trwał i trwał, w końcu zacząłem na GPS-ie szukać jakiejś miejscówki. W okolicy jednego ze skrzyżowań zbiliśmy w bok, w jakąś dróżkę dojazdową do łąki, weszliśmy w miejsce, które zdawało się stworzone na biwak (nawet był tam ślad po ognisku). Wieczór był bardzo ciepły, księżyc świecił, więc rozbiliśmy się bardzo spokojnie wybierając miejsce... Noc zapowiadała się przyjemnie...
- DST 150.99km
- Czas 09:45
- VAVG 15.49km/h
- Podjazdy 1898m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!