Sobota, 4 października 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 15: Kraj od linijki
Padający w nocy deszcz zezwolił nam na wylegiwanie się do nieprzyzwoicie późnej szóstej trzydzieści. Albo, jak kto woli, usprawiedliwił rzeczone wylegiwanie się. W nocy podobno pociągi też jeździły i nawet trąbiły, jakie to szczęście, że mam mocny sen i tylko słyszałem o tym hipciowe opowieści. Wychodzimy z namiotu, zgodnie z przewidywaniami jest chłodno, ciemno i wilgotno. Pakujemy wszystko i pędzimy z rowerami przez tory.
No i wsiadamy. Na początek trochę pagórków i, na trzynastym kilometrze, kawałek za dziesięcioprocentowym podjazdem, wjeżdżamy do Vrbovska. Tam postanawiamy odbić do Konzuma, by wydać ostatnie kuny. Po chwili tego pożałowaliśmy... Droga prowadzi w dół. Bardzo w dół. I jeszcze w dół. A na samym dole jest sklep. Zrobiłem zakupy (cztery pączki i trochę batonów), no a teraz trzeba... w górę, w górę, w górę.
Wracamy do pierwotnej trasy naprawdę sporym podjazdem. Potem jeszcze trzeba trochę podjechać i nagle już jedziemy aż do samej granicy w dół. Szkoda, że jest mokro, bo trzeba się jednak pilnować.
A graniczna rzeka nazywa się... Kupa.
Kontrola paszportowa jest taka na odwal, wyraźnie znudzony funkcjonariusz ledwo rzuca okiem na dokumenty, które pokazujemy i każe nam jechać dalej.
I tak, proszę Państwa, wjechaliśmy do Słowenii, kolejnego już kraju na naszej drodze.
Najpierw jeszcze szybki przystanek na pierwszej stacji na dopompowanie tylnego koła, a potem kierunek: Nowe Miasto. Żeby tam dojechać musimy przebyć najpierw żmudną prostą z pagórkami, a potem dostajemy w nagrodę najprzyjemniejsze - długi podjazd meandrujący pomiędzy wioseczkami. Wszystko jest tu zrobione jak na ilustracji w książce - trawniki przed domem jak namalowane, trawa idealnie przycięta, przed domkami ozdoby i rzeźby jak przygotowane specjalnie na tę okazję. Do tego gładziutki asfalt przechodzący płynnie w pobocze i dalej trawnik... Gdyby nie to, że gdzieniegdzie łażą ludzie, to można by pomyśleć, że jedziemy przez scenografię filmu dla dzieci. I tak będzie przez cały nasz pobyt w Słowenii - wszystko jak narysowane.
Do Nowego Miasta mamy solidny zjazd. Jest to większa miejscowość, więc wyposażona w drogi dla rowerów, ale, uwaga, są one logicznie połączone i wsiadając na jedną można bez kluczenia i kombinowania wyjechać po drugiej stronie miasta. My jednak robimy przerwę w Sparze (znowu pączki!). Na wyjeździe z miasta mija nas wesele, a jeden z gości (lub pan młody) wychylony przez okno podaje nam... cukierki.
Przy okazji postanawiamy jechać dłuższą trasą i nie turlać się wzdłuż granicy. Okazuje się być to strzałem w dziesiątkę! Droga ("stara droga") idzie wzdłuż autostrady, więc my mamy pusto, bo wszyscy jadą tamtędy. Do tego mamy świetne widoki, jedziemy przez pagórkowate pola, w słońcu, można powiedzieć, że jest przyjemnie. No, pomijając przymusową przerwę na przeładowanie baterii w aparacie, bo, jak na złość, wzięły i zdechły.
W miejscowości Trebnje odbijamy na północ, chwilę później mija nas kolejne wesele, tym razem wszyscy jadą jakimiś zabytkowymi autami z balonikami w kształcie serduszek. Mimo że długą chwilę muszą jechać za nami, to jakoś im to nie przeszkadza, wyprzedzają nas machając. Tak w ogóle, to Słoweńcy jeżdżą bardzo spokojnie, kolejny kraj, od którego Polacy mogą się tylko uczyć.
Powoli zapada zmrok. Jadąc wzdłuż rzeki Mirny powoli zjeżdżamy aż do Sevnicy, gdzie przecinamy rzekę Savę i zaczynamy wspinaczkę. Sevnica jest dużą miejscowością, więc przez długi czas opuszczamy jej przedmieścia, potem coraz czujniej zaczynamy się rozglądać po bokach. Nierówno, z jednej strony zbocze, z drugiej... też zbocze. Przez chwilę nawet jedziemy szutrówką.
Znajdujemy jedno miejsce, skraj łąki położony wysoko na zboczu, ale Hipcia upiera się, że nie. Potem, na skrzyżowaniu, znajdujemy jakąś chatkę, wyglądającą jak klub lokalnego myśliwego (zaglądając przez okno zauważam szereg trofeów wiszących na ścianie) - proponuję walnąć się na trawce przed tym miejscem (bo ewidentnie nikogo tam nie ma), bylibyśmy ukryci przed ludźmi, ale Hipcia również nie chce. No to dobrze, jedziemy dalej.
Przy skręcie na Planinę pri Sevnici mylimy drogę i zaczynamy zjazd do centrum, dobrze, że orientuję się w porę, że to nie tędy. Na skrzyżowaniu stoi sobie samochód, tak o, po prostu; w nim siedzi sobie ktoś, ale ignoruje nas zupełnie. Zaczynamy zjazd i zaczynam się zastanawiać, czy zjedziemy aż na sam dół. Ale... ale po chwili znajdujemy łąkę, wchodzę - jest ok. Gdy wracam do rowerów ktoś zatrzymuje się w połowie zjazdu i cofa na widok naszych leżących na poboczu rowerów. Wybiegam z krzaków, gość chwilę stoi i odjeżdża.
Decydujemy się położyć w tym miejscu, zakładając, że ten człowiek raczej nie uzna, że zamierzamy tam nocować, może raczej myślał, że potrzebujemy pomocy. Rozbijamy się na miękkiej trawie, słysząc imprezę w jakimś domku opodal. Impreza trwała jeszcze długą chwilę, ludzie się śmiali, psy szczekały, a my jedliśmy kolację.
No i wsiadamy. Na początek trochę pagórków i, na trzynastym kilometrze, kawałek za dziesięcioprocentowym podjazdem, wjeżdżamy do Vrbovska. Tam postanawiamy odbić do Konzuma, by wydać ostatnie kuny. Po chwili tego pożałowaliśmy... Droga prowadzi w dół. Bardzo w dół. I jeszcze w dół. A na samym dole jest sklep. Zrobiłem zakupy (cztery pączki i trochę batonów), no a teraz trzeba... w górę, w górę, w górę.
Wracamy do pierwotnej trasy naprawdę sporym podjazdem. Potem jeszcze trzeba trochę podjechać i nagle już jedziemy aż do samej granicy w dół. Szkoda, że jest mokro, bo trzeba się jednak pilnować.
A graniczna rzeka nazywa się... Kupa.
Kontrola paszportowa jest taka na odwal, wyraźnie znudzony funkcjonariusz ledwo rzuca okiem na dokumenty, które pokazujemy i każe nam jechać dalej.
I tak, proszę Państwa, wjechaliśmy do Słowenii, kolejnego już kraju na naszej drodze.
Najpierw jeszcze szybki przystanek na pierwszej stacji na dopompowanie tylnego koła, a potem kierunek: Nowe Miasto. Żeby tam dojechać musimy przebyć najpierw żmudną prostą z pagórkami, a potem dostajemy w nagrodę najprzyjemniejsze - długi podjazd meandrujący pomiędzy wioseczkami. Wszystko jest tu zrobione jak na ilustracji w książce - trawniki przed domem jak namalowane, trawa idealnie przycięta, przed domkami ozdoby i rzeźby jak przygotowane specjalnie na tę okazję. Do tego gładziutki asfalt przechodzący płynnie w pobocze i dalej trawnik... Gdyby nie to, że gdzieniegdzie łażą ludzie, to można by pomyśleć, że jedziemy przez scenografię filmu dla dzieci. I tak będzie przez cały nasz pobyt w Słowenii - wszystko jak narysowane.
Do Nowego Miasta mamy solidny zjazd. Jest to większa miejscowość, więc wyposażona w drogi dla rowerów, ale, uwaga, są one logicznie połączone i wsiadając na jedną można bez kluczenia i kombinowania wyjechać po drugiej stronie miasta. My jednak robimy przerwę w Sparze (znowu pączki!). Na wyjeździe z miasta mija nas wesele, a jeden z gości (lub pan młody) wychylony przez okno podaje nam... cukierki.
Przy okazji postanawiamy jechać dłuższą trasą i nie turlać się wzdłuż granicy. Okazuje się być to strzałem w dziesiątkę! Droga ("stara droga") idzie wzdłuż autostrady, więc my mamy pusto, bo wszyscy jadą tamtędy. Do tego mamy świetne widoki, jedziemy przez pagórkowate pola, w słońcu, można powiedzieć, że jest przyjemnie. No, pomijając przymusową przerwę na przeładowanie baterii w aparacie, bo, jak na złość, wzięły i zdechły.
W miejscowości Trebnje odbijamy na północ, chwilę później mija nas kolejne wesele, tym razem wszyscy jadą jakimiś zabytkowymi autami z balonikami w kształcie serduszek. Mimo że długą chwilę muszą jechać za nami, to jakoś im to nie przeszkadza, wyprzedzają nas machając. Tak w ogóle, to Słoweńcy jeżdżą bardzo spokojnie, kolejny kraj, od którego Polacy mogą się tylko uczyć.
Powoli zapada zmrok. Jadąc wzdłuż rzeki Mirny powoli zjeżdżamy aż do Sevnicy, gdzie przecinamy rzekę Savę i zaczynamy wspinaczkę. Sevnica jest dużą miejscowością, więc przez długi czas opuszczamy jej przedmieścia, potem coraz czujniej zaczynamy się rozglądać po bokach. Nierówno, z jednej strony zbocze, z drugiej... też zbocze. Przez chwilę nawet jedziemy szutrówką.
Znajdujemy jedno miejsce, skraj łąki położony wysoko na zboczu, ale Hipcia upiera się, że nie. Potem, na skrzyżowaniu, znajdujemy jakąś chatkę, wyglądającą jak klub lokalnego myśliwego (zaglądając przez okno zauważam szereg trofeów wiszących na ścianie) - proponuję walnąć się na trawce przed tym miejscem (bo ewidentnie nikogo tam nie ma), bylibyśmy ukryci przed ludźmi, ale Hipcia również nie chce. No to dobrze, jedziemy dalej.
Przy skręcie na Planinę pri Sevnici mylimy drogę i zaczynamy zjazd do centrum, dobrze, że orientuję się w porę, że to nie tędy. Na skrzyżowaniu stoi sobie samochód, tak o, po prostu; w nim siedzi sobie ktoś, ale ignoruje nas zupełnie. Zaczynamy zjazd i zaczynam się zastanawiać, czy zjedziemy aż na sam dół. Ale... ale po chwili znajdujemy łąkę, wchodzę - jest ok. Gdy wracam do rowerów ktoś zatrzymuje się w połowie zjazdu i cofa na widok naszych leżących na poboczu rowerów. Wybiegam z krzaków, gość chwilę stoi i odjeżdża.
Decydujemy się położyć w tym miejscu, zakładając, że ten człowiek raczej nie uzna, że zamierzamy tam nocować, może raczej myślał, że potrzebujemy pomocy. Rozbijamy się na miękkiej trawie, słysząc imprezę w jakimś domku opodal. Impreza trwała jeszcze długą chwilę, ludzie się śmiali, psy szczekały, a my jedliśmy kolację.
- DST 169.72km
- Czas 11:00
- VAVG 15.43km/h
- Podjazdy 1086m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!