Niedziela, 5 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 16: W języku obcym
Mokro, mgliździe, chłodno. Namiot też mokry. Pakowanie - sama radość. Radością też rozszerzył się pysk na widok uśmiechającego się do nas jedenastoprocentowego zjazdu. Praktycznie bez pedałowania dojeżdżamy do Sentjur, tam odbijamy na Ptuj. 11-12 stopni, ale powoli wychodzi słońce.
10 km dalej zatrzymujemy się przy Sparze na zakupy, akurat zgrywamy się ze startem jakiegoś wyścigu szosowego, od chwili wyprzedzały nas już samochody obładowane szosami, na parkingu przed sklepem kręci się całe mnóstwo kolarzy, jeździ toto, testuje rowery i robi dużo szumu - znana zasada: im większe brzucho, tym więcej hałasu. Zostawiam Hipcię samą, robię zakupy, jemy jeszcze pączki i kapitalne drożdżówki waniliowe (nawet się ze sprzedawczynią dogadałem, które czekoladowe, które waniliowe, które z cynamonem i jabłkiem).
Niestety, nie ma czasu na opierniczanie się, ruszamy. Szosowcy rozgrzewają się na równoległej drodze, my jedziemy główną. Powoli się wypłaszcza. Na łąkach polują drapieżne ptaszyska. Przelatujemy przez Ptuj (po drodze doganiając sakwiarza, na szczęście pojechał na Maribor), a za miastem kończą się piękne słoweńskie wioseczki, a zaczyna się coś, co do złudzenia przypomina Polskę - wioski już bez ładu i składu, każdy dom inny, trochę tandety, trochę zaniedbania.
Odbijamy na północ, prosto w stronę Austrii, bo skoro mamy dużo zapasu (stan na poranek: jesteśmy względem planu do przodu 3 całe dni i 115 km), to możemy zahaczyć symbolicznie o jeszcze jeden kraj. Nie ma jednak łatwo - po płaskim fragmencie do samej granicy trzeba się trochę wspiąć. W końcu granica. I ja przepraszam z góry za moje może chore skojarzenia, ale gdy przejechałem granicę i zobaczyłem pierwsze, duże znaki z napisami po niemiecku, to przed oczami stanęły mi zdjęcia z podręcznika do historii i odruchowo się wzdrygnąłem.
Jedźmy, nikt nie strzela. Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na rozczytywaniu obcych, ale słowiańskich nazw, jazda przez Austrię jest jak wjechanie do innego, dziwnego świata.
Mamy do pokonania tylko kilkanaście kilometrów, chyba damy radę, chociaż każdy, każdusieńki napis, obojętne, czy to szewc, myjnia czy park rodzinny, przykuwa uwagę i nakazuje się przeczytać w całości. Jadąc szeroką DDR-ką mijamy hodowlę danieli, mijamy również kilku szosowców. Jest płasko, dookoła jak nie wsie, to pola kukurydzy.
Austria zaliczona, można wyjeżdżać. Na granicy mijamy stare i nieczynne budynki graniczne i wracamy z powrotem do Słowenii. Po drodze pojawia się kilka znaków "uwaga, łabędzie" (takich jeszcze nie widziałem) i wjeżdżamy w tereny zamieszkałe przez mniejszość węgierską - pojawiają się dwujęzyczne nazwy miejscowości.
O zmroku już dojeżdżamy do drogi ekspresowej prowadzącej w kierunku granicy. Nie jesteśmy pewni, czy powinniśmy nią przejechać w kierunku granicy, mandat może być w euro, a tego wcale nie chcemy. Zresztą w ogóle nie chcemy mieć niepotrzebnych problemów. Przejeżdżamy przez wiadukt, za nim na skrzyżowaniu zatrzymuję jakiś samochód, w którym siedzi Węgier, który po ludzku ani be, ani me, ale jego dziewczyna trochę po angielsku mówi, więc dowiadujemy się, że tak, tu przez miejscowość trzeba się przewalcować i zaraz wyjedziemy na drogę. No dobrze, trzeba uwierzyć na słowo - trochę mi wygląda to na to, że wepchniemy się z powrotem na ekspresówkę, ale spróbować trzeba, alternatyw nie ma.
Przejeżdżamy przez Dolgą Ves i skręcamy w kierunku ekspresówki. Wyjeżdżamy idealnie - na rondzie, przed którym ekspresówka się kończy. Stąd tylko rzut beretem do granicy. I jest! Węgry!
Asfalty kiepskie. Ruch niewielki. Zakazy dla rowerów (o tych to wiedzieliśmy, że trzeba je po prostu ignorować). DDR zrobione "po warszawsku", czyli od czapy. Jest już ciemno, od dłuższej chwili szukam w GPS-ie terenów na nocleg, udaje się nam idealnie trafić w miejsce, w którym i przekroczymy 200 km, i zanocujemy; można było jeszcze jechać, ale potem terenów może już nie być.
Znajdujemy płaski, równy las, wbijamy się weń głęboko (las liściasty, bez większych krzaków, więc wolimy się schować) i rozbijamy.
10 km dalej zatrzymujemy się przy Sparze na zakupy, akurat zgrywamy się ze startem jakiegoś wyścigu szosowego, od chwili wyprzedzały nas już samochody obładowane szosami, na parkingu przed sklepem kręci się całe mnóstwo kolarzy, jeździ toto, testuje rowery i robi dużo szumu - znana zasada: im większe brzucho, tym więcej hałasu. Zostawiam Hipcię samą, robię zakupy, jemy jeszcze pączki i kapitalne drożdżówki waniliowe (nawet się ze sprzedawczynią dogadałem, które czekoladowe, które waniliowe, które z cynamonem i jabłkiem).
Niestety, nie ma czasu na opierniczanie się, ruszamy. Szosowcy rozgrzewają się na równoległej drodze, my jedziemy główną. Powoli się wypłaszcza. Na łąkach polują drapieżne ptaszyska. Przelatujemy przez Ptuj (po drodze doganiając sakwiarza, na szczęście pojechał na Maribor), a za miastem kończą się piękne słoweńskie wioseczki, a zaczyna się coś, co do złudzenia przypomina Polskę - wioski już bez ładu i składu, każdy dom inny, trochę tandety, trochę zaniedbania.
Odbijamy na północ, prosto w stronę Austrii, bo skoro mamy dużo zapasu (stan na poranek: jesteśmy względem planu do przodu 3 całe dni i 115 km), to możemy zahaczyć symbolicznie o jeszcze jeden kraj. Nie ma jednak łatwo - po płaskim fragmencie do samej granicy trzeba się trochę wspiąć. W końcu granica. I ja przepraszam z góry za moje może chore skojarzenia, ale gdy przejechałem granicę i zobaczyłem pierwsze, duże znaki z napisami po niemiecku, to przed oczami stanęły mi zdjęcia z podręcznika do historii i odruchowo się wzdrygnąłem.
Jedźmy, nikt nie strzela. Po ponad dwóch tygodniach spędzonych na rozczytywaniu obcych, ale słowiańskich nazw, jazda przez Austrię jest jak wjechanie do innego, dziwnego świata.
Mamy do pokonania tylko kilkanaście kilometrów, chyba damy radę, chociaż każdy, każdusieńki napis, obojętne, czy to szewc, myjnia czy park rodzinny, przykuwa uwagę i nakazuje się przeczytać w całości. Jadąc szeroką DDR-ką mijamy hodowlę danieli, mijamy również kilku szosowców. Jest płasko, dookoła jak nie wsie, to pola kukurydzy.
Austria zaliczona, można wyjeżdżać. Na granicy mijamy stare i nieczynne budynki graniczne i wracamy z powrotem do Słowenii. Po drodze pojawia się kilka znaków "uwaga, łabędzie" (takich jeszcze nie widziałem) i wjeżdżamy w tereny zamieszkałe przez mniejszość węgierską - pojawiają się dwujęzyczne nazwy miejscowości.
O zmroku już dojeżdżamy do drogi ekspresowej prowadzącej w kierunku granicy. Nie jesteśmy pewni, czy powinniśmy nią przejechać w kierunku granicy, mandat może być w euro, a tego wcale nie chcemy. Zresztą w ogóle nie chcemy mieć niepotrzebnych problemów. Przejeżdżamy przez wiadukt, za nim na skrzyżowaniu zatrzymuję jakiś samochód, w którym siedzi Węgier, który po ludzku ani be, ani me, ale jego dziewczyna trochę po angielsku mówi, więc dowiadujemy się, że tak, tu przez miejscowość trzeba się przewalcować i zaraz wyjedziemy na drogę. No dobrze, trzeba uwierzyć na słowo - trochę mi wygląda to na to, że wepchniemy się z powrotem na ekspresówkę, ale spróbować trzeba, alternatyw nie ma.
Przejeżdżamy przez Dolgą Ves i skręcamy w kierunku ekspresówki. Wyjeżdżamy idealnie - na rondzie, przed którym ekspresówka się kończy. Stąd tylko rzut beretem do granicy. I jest! Węgry!
Asfalty kiepskie. Ruch niewielki. Zakazy dla rowerów (o tych to wiedzieliśmy, że trzeba je po prostu ignorować). DDR zrobione "po warszawsku", czyli od czapy. Jest już ciemno, od dłuższej chwili szukam w GPS-ie terenów na nocleg, udaje się nam idealnie trafić w miejsce, w którym i przekroczymy 200 km, i zanocujemy; można było jeszcze jechać, ale potem terenów może już nie być.
Znajdujemy płaski, równy las, wbijamy się weń głęboko (las liściasty, bez większych krzaków, więc wolimy się schować) i rozbijamy.
- DST 200.45km
- Czas 10:28
- VAVG 19.15km/h
- Podjazdy 1001m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!