Poniedziałek, 6 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 17: O, piękny Balatonie!
W nocy coś ryczało. Żartowałem, że to pewnie niedźwiedź, ale patrząc na ostatnie wędrówki niedźwiedzia Iwo, to teraz wcale nie myślę, że to było nierealne. Niemniej jednak był to po prostu jeleń albo inny kopytny stwór. Wstajemy całkiem wcześnie i w promieniach dopiero co wschodzącego słońca ruszamy przed siebie.
Jest jakieś pięć stopni, nad łąkami wiszą jeszcze mgły, dobrze, że mamy przed sobą olbrzymią panoramę i nie trzeba się zatrzymywać, żeby chłonąć to, co mamy przed oczami. Okazuje się, że Węgry nie są tak nudne, jak przypuszczaliśmy, nie są też brzydkie. Oczywiście, przed sobą mamy tylko pola, pola i pola, ale wszystko jest ładne i pofałdowane.
W miejscowości Bak źle patrze na mapę i skręcamy na Zalaegerszeg (weź to wymów...). Przez długi czas nie patrzyłem na GPS-a, gdy zerknąłem po raz kolejny, to już nie było po co wracać. Gwałcąc po drodze jeszcze jeden zakaz rowerowy dojeżdżamy do głównej drogi i skrętu na Balaton. Robi się cieplej, dostajemy kilka pagórków, na jednym z nich, oparci o barierki przy drodze jemy szybkie śniadanie. Zapasy już się prawie wyczerpały, ale sklepów będzie jeszcze przed nami na pewno sporo.
Węgrzy potrafią bardzo ładnie wyprzedzać. Przez nikogo nie niepokojeni, licząc kolejne znaki zakazu i przedzierając się przez kilka pagórków docieramy do Keszthely, gdzie robimy przerwę pod Intersparem. Hipcia idzie po zakupy, a ja siadam z rowerami przy słoncu i słuchając melodyjnego, węgierskiego głosu oznajmiającego zapewne, co mamy w promocji, zasypiam. Budzi mnie Hipcia i kilka siat zakupów zlokalizowanych tuż przed moja twarzą. Mimo objętości zakupionych towarów zapomniała czegoś jeszcze kupić (nie pamiętam już czego). Wracam, wchodzę, utrzymuję kamienną twarz i wychodzę. Podchodzę do roweru, biorę aparat, wracam. Olbrzymi napis "Cipöklinika" rozwalił mnie doszczętnie. A chodziło chyba o szewca.
Po spakowaniu całego dobytku w sakwy (nadal nie wierzę, że to wszystko, co ona przynosi, pochłaniamy w ciągu jednego dnia), delikatnym łuczkiem, wychodzimy na drogę wzdłuż Balatonu, a tam się zaczyna. Wioski o egzotycznych i niewymawialnych nazwach przypominające polskie miejscowości letniskowe sprzed dwudziestu lat, place zabaw jak ze zdjęć z PRL-u... podróż w czasie. Wszystko jakieś takie brudne i brzydkie, niepasujące zupełnie do tego, jak wyobrażałem sobie okolice Balatonu (Europa, prawda?). Do tego, żeby nie było za dobrze, dostajemy wiatr w twarz.
Mijamy też trochę szlaków rowerowych, na które czasem zjeżdżamy, jeśli prowadżą równolegle; większość prowadzi jednak prostopadle do naszego kierunku - prosto do jeziora.
W jednej z miejscowości zjeżdżamy nad samą wodę, Hipcia protestuje, ale ja jednak idę na molo zrobić zdjęcie. Myślałem, że może widoki będą jakieś... jakieś. Jakiekolwiek. Cóż, proszę Państwa, Mazury są o wiele bliżej i są o wiele piękniejsze. W życiu nie wydałbym ani grosza na urlop tu spędzony (dwa tygodnie?!). Na całe szczęście my tu tylko przejazdem.
Powoli, krok po kroku, odliczałem kilometry pozostałe do opuszczenia tego rejonu, bo było, po prostu, nudno. Zmieniamy też plany, decydując się na ominięcie Budapesztu i na pewno nie wpychanie się w niego po zmroku. Pojedziemy trochę naokoło i Budapeszt przelecimy w dzień.
Po ciemku wjeżdżamy do miasta Szekesfehervar, które jest bardo duże i nieco rozkopane, przez co musimy trochę pokluczyć (przy okazji przekraczając dwusetny kilometr tego dnia). Żeby pobić rekord dystansu decydujemy się odpuścić znajdujący się tuż za miastem las i jechać dalej. A dalej na mapie mam pustkę. Widzę pola, widzę drogę, lasu na GPS-ie nie ma. Są jednak drzewka, są jednak pola słoneczników, jest wreszcie pole kukurydzy. Ze dwa razy przystajemy po drodze na bobrowania po krzakach, ale, niestety, nie ma żadnej dobrej opcji. W końcu znajdujemy coś gęstszego; szybki rekonesans wskazuje na to, że będzie można się tam wbić. Przyczajeni za krzakami, robiąc miejsce na namiot, wyrywamy trochę chwastów, niektóre wycinamy nożem (ot, taka opłata za nocleg) i idziemy spać.
Jest jakieś pięć stopni, nad łąkami wiszą jeszcze mgły, dobrze, że mamy przed sobą olbrzymią panoramę i nie trzeba się zatrzymywać, żeby chłonąć to, co mamy przed oczami. Okazuje się, że Węgry nie są tak nudne, jak przypuszczaliśmy, nie są też brzydkie. Oczywiście, przed sobą mamy tylko pola, pola i pola, ale wszystko jest ładne i pofałdowane.
W miejscowości Bak źle patrze na mapę i skręcamy na Zalaegerszeg (weź to wymów...). Przez długi czas nie patrzyłem na GPS-a, gdy zerknąłem po raz kolejny, to już nie było po co wracać. Gwałcąc po drodze jeszcze jeden zakaz rowerowy dojeżdżamy do głównej drogi i skrętu na Balaton. Robi się cieplej, dostajemy kilka pagórków, na jednym z nich, oparci o barierki przy drodze jemy szybkie śniadanie. Zapasy już się prawie wyczerpały, ale sklepów będzie jeszcze przed nami na pewno sporo.
Węgrzy potrafią bardzo ładnie wyprzedzać. Przez nikogo nie niepokojeni, licząc kolejne znaki zakazu i przedzierając się przez kilka pagórków docieramy do Keszthely, gdzie robimy przerwę pod Intersparem. Hipcia idzie po zakupy, a ja siadam z rowerami przy słoncu i słuchając melodyjnego, węgierskiego głosu oznajmiającego zapewne, co mamy w promocji, zasypiam. Budzi mnie Hipcia i kilka siat zakupów zlokalizowanych tuż przed moja twarzą. Mimo objętości zakupionych towarów zapomniała czegoś jeszcze kupić (nie pamiętam już czego). Wracam, wchodzę, utrzymuję kamienną twarz i wychodzę. Podchodzę do roweru, biorę aparat, wracam. Olbrzymi napis "Cipöklinika" rozwalił mnie doszczętnie. A chodziło chyba o szewca.
Po spakowaniu całego dobytku w sakwy (nadal nie wierzę, że to wszystko, co ona przynosi, pochłaniamy w ciągu jednego dnia), delikatnym łuczkiem, wychodzimy na drogę wzdłuż Balatonu, a tam się zaczyna. Wioski o egzotycznych i niewymawialnych nazwach przypominające polskie miejscowości letniskowe sprzed dwudziestu lat, place zabaw jak ze zdjęć z PRL-u... podróż w czasie. Wszystko jakieś takie brudne i brzydkie, niepasujące zupełnie do tego, jak wyobrażałem sobie okolice Balatonu (Europa, prawda?). Do tego, żeby nie było za dobrze, dostajemy wiatr w twarz.
Mijamy też trochę szlaków rowerowych, na które czasem zjeżdżamy, jeśli prowadżą równolegle; większość prowadzi jednak prostopadle do naszego kierunku - prosto do jeziora.
W jednej z miejscowości zjeżdżamy nad samą wodę, Hipcia protestuje, ale ja jednak idę na molo zrobić zdjęcie. Myślałem, że może widoki będą jakieś... jakieś. Jakiekolwiek. Cóż, proszę Państwa, Mazury są o wiele bliżej i są o wiele piękniejsze. W życiu nie wydałbym ani grosza na urlop tu spędzony (dwa tygodnie?!). Na całe szczęście my tu tylko przejazdem.
Powoli, krok po kroku, odliczałem kilometry pozostałe do opuszczenia tego rejonu, bo było, po prostu, nudno. Zmieniamy też plany, decydując się na ominięcie Budapesztu i na pewno nie wpychanie się w niego po zmroku. Pojedziemy trochę naokoło i Budapeszt przelecimy w dzień.
Po ciemku wjeżdżamy do miasta Szekesfehervar, które jest bardo duże i nieco rozkopane, przez co musimy trochę pokluczyć (przy okazji przekraczając dwusetny kilometr tego dnia). Żeby pobić rekord dystansu decydujemy się odpuścić znajdujący się tuż za miastem las i jechać dalej. A dalej na mapie mam pustkę. Widzę pola, widzę drogę, lasu na GPS-ie nie ma. Są jednak drzewka, są jednak pola słoneczników, jest wreszcie pole kukurydzy. Ze dwa razy przystajemy po drodze na bobrowania po krzakach, ale, niestety, nie ma żadnej dobrej opcji. W końcu znajdujemy coś gęstszego; szybki rekonesans wskazuje na to, że będzie można się tam wbić. Przyczajeni za krzakami, robiąc miejsce na namiot, wyrywamy trochę chwastów, niektóre wycinamy nożem (ot, taka opłata za nocleg) i idziemy spać.
- DST 210.76km
- Czas 11:56
- VAVG 17.66km/h
- Podjazdy 1230m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!