Wtorek, 7 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Rozdział 18: Wracając w góry
Pobudka w kukurydzy. Z zadowoleniem, wyszedłszy z namiotu, orientuję się, że nasza miejscówka jest niewidoczna również w dzień. Do tego było sucho, więc wystarczy otrzepać namiot z kurzu. Przy pakowaniu najwięcej uwagi trzeba poświęcić na to, żeby nie uwalić się całkowicie i nie nasypać sobie do butów...
Przez całkiem sympatyczne tereny, pola, pokonując kilka pagórków (mając na uwadze ukształtowanie terenu można by je nazwać "przełęczami"), bardzo naokoło, dojeżdżamy do Budapesztu. Zajęło to prawie 80 km, czyli niemalże połowę dystansu pokonanego tego dnia, ale niezbyt wiele można powiedzieć o tym fragmencie jazdy. Nie było w każdym razie brzydko. Po drodze odliczamy kilometry do Auchan, zjeżdżamy na parking, Hipcia mnie zostawia i czekam... Oszą jest za duże, więc spodziewam się, że to chwilę może potrwać, na szczęście czas umila mi analizowanie węgierskich nazw na parkingu (strefa "kangura", "tygrysa" i inne zwierzątka).
W okolicach Budapesztu zaczyna się kwintesencja węgierskości - pojawia się droga rowerowa prowadząca ewidentnie w krzaki i na jakiś chodnik, olewamy ją, jedziemy jezdnią. Jezdnia, po zakręcie, kilometr dalej przechodzi w... ekspresówkę. I bądź tu mądry. Rzucam ciężkim wyrazem, zjeżdżamy na parking obok McDonald's, analizuję mapę. Faktycznie, kruca bomba, jakaś taka ekspresówkowa ta droga przez most. Decyduję się skrócić męczarnie i pytam pierwszego z brzegu Węgra o poprawną trasę. Ano, jest trasa, trzeba wrócić tam, gdzie byliśmy i pojechać prosto, a potem coś tam, gdzieś tam... i się trafi.
Wracamy. Kawałek po chodniku (gdzie bardzo dobitnie wyrażam się na temat Węgrów i ich podejścia do oznaczenia szlaków i ciągów rowerowych), nad jezdnią, wjeżdżamy w opuszczoną drogę prowadzącą przez nadrzeczne tereny, dopytuję jeszcze jednego napotkanego rowerzysty i już wiem - kierunek na most, a potem maleńką serpentynką wyjedziemy na górę.
Most. Dunaj. Kolejne kilka godzin zajmuje mi zastanawianie się, czy "Nad pięknym, modrym Dunajem" to to, co mi chodzi po głowie, czy już po tylu latach zdążyłem zapomnieć (okazało się, że jednak dobrze pamiętałem).
Przewalamy się na drugą stronę (w międzyczasie formalnie wjechaliśmy do miasta) i czym prędzej uciekamy w drugą stronę, na północ. Wyjazdówka prowadzi wzdłuż Dunaju, zakaz na zakazie, ale nikt (w tym lokalni) nawet się tym nie przejmuje. Uśmiecham się na myśl o kimś, kto na forum pisał, że wystarczy mieć mapę i można poprowadzić trasę tak, by ominąć zakazy. Jasne, ale ja chciałem przez Węgry przejechać, a nie zwiedzać je zygzakami, po wszystkich maleńkich dróżkach.
Daleko na mapie widzę już miejsce, w którym odbijemy od Dunaju. Droga 12 prowadzi dalej wzdłuż, a my uciekamy jadąc ciągle na północ. Zaraz za skrzyżowaniem, widząc jednak nową drogę z zakazem, stwierdzamy, że toto może przejść w ekspresówkę, znajduję więc na maszynce alternatywę. Alternatywa jest wąska, prowadząca między działkami i szutrowa. I stroma. Podjeżdżam całość, Hipcia za to w niewybrednych słowach stwierdza, że ryzykować nie będzie i postanawia pchać. Licznik wskazał mi 17%; mój rekord dotychczasowej stromizny, nie dość że z sakwami, to jeszcze po szutrze.
Wyjeżdżamy z powrotem... na drogę, którą chcieliśmy ominąć. Oczywiście zakaz dotyczył tylko fragmentu z podjazdem. Szlag. Hipcia jest z tego powodu bardzo niezadowolona, bo wolałaby podjeżdżać to wszystko asfaltem. I na pewno nie mieć fotki, na której uwieczniłem jak PCHA rower. Przed nami jeszcze trochę pagórków, ale robi się bezludnie. Pod wieczór jedziemy w zupełnej ciszy, długim zjazdem jadąc prawie równolegle do granicy.
Już na ziemi słowackiej robimy szybki, techniczny postój (muszę zaznaczyć teren nowego kraju), asfalt jest nawet znośny, wraz ze zmrokiem wzmógł się ruch TIR-owy. Robi się płasko, potem zaczynają się pagórki, powolutku szukamy miejsca na nocleg, ale na razie droga prowadzi szerokimi dolinami, gdzie wszystkie płaskie miejsca są zajęte przez pola. Wdrapujemy się prawie na 300 m i tam znajdujemy coś sympatycznego. Szybkie sprawdzenie wskazuje, że można zanocować, trochę krzywo, ale co tam. Gdy już stoję przy rowerach zatrzymują się przy nas Słowacy. Jeden wybiega z samochodu i (pewnie na widok przewróconych rowerów) pyta się, czy potrzebujemy pomocy (bo kto normalny o tej godzinie by jeszcze jechał na rowerze?!). Tłumaczę, że nie, my już jedziemy, że Hipcia tylko siku i już wraca, o, właśnie idzie.
Poczekaliśmy aż sobie pojadą (jechali w przeciwną stronę), wbiliśmy się w krzaki, znaleźliśmy najmniej krzywy fragment zbocza i, korzystając z tego, że księżyc świecił bardzo jasno, rozbiliśmy namiot. Było bardziej krzywo, niż się spodziewałem, ale spać się dało. Na tyle, na ile można spać, mając na sobie wiszącą i wiercącą się Hipcię.
Przez całkiem sympatyczne tereny, pola, pokonując kilka pagórków (mając na uwadze ukształtowanie terenu można by je nazwać "przełęczami"), bardzo naokoło, dojeżdżamy do Budapesztu. Zajęło to prawie 80 km, czyli niemalże połowę dystansu pokonanego tego dnia, ale niezbyt wiele można powiedzieć o tym fragmencie jazdy. Nie było w każdym razie brzydko. Po drodze odliczamy kilometry do Auchan, zjeżdżamy na parking, Hipcia mnie zostawia i czekam... Oszą jest za duże, więc spodziewam się, że to chwilę może potrwać, na szczęście czas umila mi analizowanie węgierskich nazw na parkingu (strefa "kangura", "tygrysa" i inne zwierzątka).
W okolicach Budapesztu zaczyna się kwintesencja węgierskości - pojawia się droga rowerowa prowadząca ewidentnie w krzaki i na jakiś chodnik, olewamy ją, jedziemy jezdnią. Jezdnia, po zakręcie, kilometr dalej przechodzi w... ekspresówkę. I bądź tu mądry. Rzucam ciężkim wyrazem, zjeżdżamy na parking obok McDonald's, analizuję mapę. Faktycznie, kruca bomba, jakaś taka ekspresówkowa ta droga przez most. Decyduję się skrócić męczarnie i pytam pierwszego z brzegu Węgra o poprawną trasę. Ano, jest trasa, trzeba wrócić tam, gdzie byliśmy i pojechać prosto, a potem coś tam, gdzieś tam... i się trafi.
Wracamy. Kawałek po chodniku (gdzie bardzo dobitnie wyrażam się na temat Węgrów i ich podejścia do oznaczenia szlaków i ciągów rowerowych), nad jezdnią, wjeżdżamy w opuszczoną drogę prowadzącą przez nadrzeczne tereny, dopytuję jeszcze jednego napotkanego rowerzysty i już wiem - kierunek na most, a potem maleńką serpentynką wyjedziemy na górę.
Most. Dunaj. Kolejne kilka godzin zajmuje mi zastanawianie się, czy "Nad pięknym, modrym Dunajem" to to, co mi chodzi po głowie, czy już po tylu latach zdążyłem zapomnieć (okazało się, że jednak dobrze pamiętałem).
Przewalamy się na drugą stronę (w międzyczasie formalnie wjechaliśmy do miasta) i czym prędzej uciekamy w drugą stronę, na północ. Wyjazdówka prowadzi wzdłuż Dunaju, zakaz na zakazie, ale nikt (w tym lokalni) nawet się tym nie przejmuje. Uśmiecham się na myśl o kimś, kto na forum pisał, że wystarczy mieć mapę i można poprowadzić trasę tak, by ominąć zakazy. Jasne, ale ja chciałem przez Węgry przejechać, a nie zwiedzać je zygzakami, po wszystkich maleńkich dróżkach.
Daleko na mapie widzę już miejsce, w którym odbijemy od Dunaju. Droga 12 prowadzi dalej wzdłuż, a my uciekamy jadąc ciągle na północ. Zaraz za skrzyżowaniem, widząc jednak nową drogę z zakazem, stwierdzamy, że toto może przejść w ekspresówkę, znajduję więc na maszynce alternatywę. Alternatywa jest wąska, prowadząca między działkami i szutrowa. I stroma. Podjeżdżam całość, Hipcia za to w niewybrednych słowach stwierdza, że ryzykować nie będzie i postanawia pchać. Licznik wskazał mi 17%; mój rekord dotychczasowej stromizny, nie dość że z sakwami, to jeszcze po szutrze.
Wyjeżdżamy z powrotem... na drogę, którą chcieliśmy ominąć. Oczywiście zakaz dotyczył tylko fragmentu z podjazdem. Szlag. Hipcia jest z tego powodu bardzo niezadowolona, bo wolałaby podjeżdżać to wszystko asfaltem. I na pewno nie mieć fotki, na której uwieczniłem jak PCHA rower. Przed nami jeszcze trochę pagórków, ale robi się bezludnie. Pod wieczór jedziemy w zupełnej ciszy, długim zjazdem jadąc prawie równolegle do granicy.
Już na ziemi słowackiej robimy szybki, techniczny postój (muszę zaznaczyć teren nowego kraju), asfalt jest nawet znośny, wraz ze zmrokiem wzmógł się ruch TIR-owy. Robi się płasko, potem zaczynają się pagórki, powolutku szukamy miejsca na nocleg, ale na razie droga prowadzi szerokimi dolinami, gdzie wszystkie płaskie miejsca są zajęte przez pola. Wdrapujemy się prawie na 300 m i tam znajdujemy coś sympatycznego. Szybkie sprawdzenie wskazuje, że można zanocować, trochę krzywo, ale co tam. Gdy już stoję przy rowerach zatrzymują się przy nas Słowacy. Jeden wybiega z samochodu i (pewnie na widok przewróconych rowerów) pyta się, czy potrzebujemy pomocy (bo kto normalny o tej godzinie by jeszcze jechał na rowerze?!). Tłumaczę, że nie, my już jedziemy, że Hipcia tylko siku i już wraca, o, właśnie idzie.
Poczekaliśmy aż sobie pojadą (jechali w przeciwną stronę), wbiliśmy się w krzaki, znaleźliśmy najmniej krzywy fragment zbocza i, korzystając z tego, że księżyc świecił bardzo jasno, rozbiliśmy namiot. Było bardziej krzywo, niż się spodziewałem, ale spać się dało. Na tyle, na ile można spać, mając na sobie wiszącą i wiercącą się Hipcię.
- DST 200.44km
- Czas 11:45
- VAVG 17.06km/h
- Podjazdy 1695m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!