Czwartek, 9 października 2014
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy
Rozdział 20: Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną...
Noc była ciepła. Nad nami bezchmurne niebo. Czym prędzej wskakujemy na rowery i ruszamy przed siebie, mając po lewej piękny widok na Tatry. Jeszcze przed Białą Spiską robimy przystanek na śniadanie z widokiem na góry. Kawałek później mijamy skręt na Smokovce (oj, to tak blisko?! Tylko 33 km?!), a potem aż do Lubowli mamy zjazd. Wiatr w plecy. I ruch duży.
Za miastem mamy wspinaczkę na przełęcz, na której widać już słowackie szlaki turystyczne, robimy też przerwę na piwo z widokiem na góry (gór nigdy za wiele). Potem już tylko przyjemny (choć miejscami chłodny, mimo że słonecznie) zjazd w kierunku Polski. I chwilę później, w pięknym, październikowym słońcu, wśród złotych drzew, przekraczamy symboliczną linię między dwoma znakami. Na jednym z nich, tym, zwróconym w naszą stronę, widać Białego Orła w koronie i napis "Rzeczpospolita Polska".
I to jest to. Po prawie 3500 km, pokonaniu tylu gór, właśnie wjeżdżamy do Polski. Nie, proszę Państwa, nie będzie rzewnych opowiadań o tym, jak to się łza na widok Ojczyzny zakręciła w oku. Bo się, niestety (albo stety) nie zakręciła. Ale poczułem się inaczej. Przyjemnie. Jak w domu. Drzewa rosły tak samo jak wszędzie, górki były takie, jak wszędzie, ale jednak wszystko było wszędziej niż wszędzie.
Plan mieliśmy nakreślony już od chwili - skoro jesteśmy tak wcześnie, wyprzedzając plan o kilka dni, to do Warszawy zajedziemy nie spiesząc się, trochę naokoło, tak, by pozaliczać jeszcze trochę gmin, a nie kończyć niepotrzebnie całej wyprawy przed czasem.
Pierwszą miejscowością, do której wjechaliśmy, była Piwniczna-Zdrój. Duży ruch, TIR-y, kiepskie pobocze... średnio przyjemnie. Ta, jesteśmy w domu. Jeszcze przed granicą zapowiedziałem Hipci, że nieważne, czy na podjeździe, czy w połowie zjazdu, na pierwszym napotkanym Orlenie robię postój i biorę kawę. I Orlen nadszedł. Tuż za Piwniczną. Postój. Kawa. Parówki. Proszę mnie tu zostawić, podlewać kawą i dopychać kolejne parówki.
Ruszamy dalej, w kierunku Nowego Sącza. Wszystko polskie, wszystko jak w domu. Właśnie, jak w domu. W domu to nie jest tylko to, że moje rzeczy, moje łóżko i mój bałagan, dom to też sąsiad, który tupie i tupie cały dzień i ten drugi, który hoduje sobie dziecko i wyprowadza je na balkon, żeby piłowało ryja. A w Polsce mamy kierowców.
Przed wyprawą, gdy czytaliśmy o Albanii, pisano, że masakra, żadnych zasad, na drogach Sodomia i Gomoria. Tragedia. Śmierć jeździ mercedesem. Czarnogóra, Macedonia - dzicz na drogach. Masakra. Lepiej nie jechać. I ja jednego nie rozumiem: przejechaliśmy przez 11 krajów. Od rozwiniętych, jak Austria czy Słowenia, przez nieco młodsze, jak Chorwacja do krajów, które dopiero do "Europy" wstępują, jak Albania czy Macedonia. W każdym z tych krajów kierowcy potrafili zwolnić, poczekać, wyprzedzić bezpiecznie. Potrafili pomyśleć przed manewrem, rozejrzeć się, poczekać, aż będzie spokojnie. I mamy Polskę. Kraj pośrodku Europy, rozwinięty, dumnego członka Unii Europejskiej, Chrystusa Narodów... I tak się zastanawiam, czy z tych wszystkich krajów Polacy mają średnio najmniejsze kutasy, największe kompleksy związane z rozmiarem wspomnianego, największy przerost ego, czy po prostu są gromadą bezmyślnych, tępych bezmózgów? Przez 19 dni, prawie trzy tygodnie wyprawy, nie mieliśmy łącznie tylu niebezpiecznych wyprzedzeń, zajechań i wyminięć, jak na pierwszych 10 (dziesięciu!) kilometrach jazdy przez Polskę!
W Nowym Sączu trochę pobłądziliśmy, przy okazji szukając apteki (Sudokrem, o, tak!) i próbując wyjechać z miasta. Udało się to, częściowo nawigując po objazdach, częściowo metodą pchania przez kładkę. Teraz skończyła się "po prostu jazda". Teraz przełączamy się na tryb gminożercy. Nos w GPS-a i szukaj, szukaj. Na pierwszy ogień idą dwie położone tuż przy drodze gminy.
W Jurkowie odbijamy w DW966. Trochę pagórków, duży ruch (szczególnie TIR-y, co przekłada się, niestety, na zmasakrowany asfalt przy jego krawędzi. Za to przyjemne widoki, tu zielona łąka, tu las, wszędzie pagórki. W Gdowie odbijamy na Myślenice, ruch też się wyraźnie zmniejsza. Słońce powoli zachodzi, w Myślenicach, już po zmroku, robimy zakupy w bardzo biednym Carrefourze - biednym, bo nie mieli pączków. Zgodnie orzekamy, że język polski brzmi dziwnie - nie dość, że słyszymy, że to coś słowiańskiego, to nawet rozumiemy wszystko. Trzeba się przestawić.
Wdrapujemy się na górkę w okolicy Sułkowic i przed Biertowicami wchodzimy w mały zagajnik położony pod skalną ścianką, niedaleko chodnika. Rozbijamy namiot i idziemy spać.
Za miastem mamy wspinaczkę na przełęcz, na której widać już słowackie szlaki turystyczne, robimy też przerwę na piwo z widokiem na góry (gór nigdy za wiele). Potem już tylko przyjemny (choć miejscami chłodny, mimo że słonecznie) zjazd w kierunku Polski. I chwilę później, w pięknym, październikowym słońcu, wśród złotych drzew, przekraczamy symboliczną linię między dwoma znakami. Na jednym z nich, tym, zwróconym w naszą stronę, widać Białego Orła w koronie i napis "Rzeczpospolita Polska".
I to jest to. Po prawie 3500 km, pokonaniu tylu gór, właśnie wjeżdżamy do Polski. Nie, proszę Państwa, nie będzie rzewnych opowiadań o tym, jak to się łza na widok Ojczyzny zakręciła w oku. Bo się, niestety (albo stety) nie zakręciła. Ale poczułem się inaczej. Przyjemnie. Jak w domu. Drzewa rosły tak samo jak wszędzie, górki były takie, jak wszędzie, ale jednak wszystko było wszędziej niż wszędzie.
Plan mieliśmy nakreślony już od chwili - skoro jesteśmy tak wcześnie, wyprzedzając plan o kilka dni, to do Warszawy zajedziemy nie spiesząc się, trochę naokoło, tak, by pozaliczać jeszcze trochę gmin, a nie kończyć niepotrzebnie całej wyprawy przed czasem.
Pierwszą miejscowością, do której wjechaliśmy, była Piwniczna-Zdrój. Duży ruch, TIR-y, kiepskie pobocze... średnio przyjemnie. Ta, jesteśmy w domu. Jeszcze przed granicą zapowiedziałem Hipci, że nieważne, czy na podjeździe, czy w połowie zjazdu, na pierwszym napotkanym Orlenie robię postój i biorę kawę. I Orlen nadszedł. Tuż za Piwniczną. Postój. Kawa. Parówki. Proszę mnie tu zostawić, podlewać kawą i dopychać kolejne parówki.
Ruszamy dalej, w kierunku Nowego Sącza. Wszystko polskie, wszystko jak w domu. Właśnie, jak w domu. W domu to nie jest tylko to, że moje rzeczy, moje łóżko i mój bałagan, dom to też sąsiad, który tupie i tupie cały dzień i ten drugi, który hoduje sobie dziecko i wyprowadza je na balkon, żeby piłowało ryja. A w Polsce mamy kierowców.
Przed wyprawą, gdy czytaliśmy o Albanii, pisano, że masakra, żadnych zasad, na drogach Sodomia i Gomoria. Tragedia. Śmierć jeździ mercedesem. Czarnogóra, Macedonia - dzicz na drogach. Masakra. Lepiej nie jechać. I ja jednego nie rozumiem: przejechaliśmy przez 11 krajów. Od rozwiniętych, jak Austria czy Słowenia, przez nieco młodsze, jak Chorwacja do krajów, które dopiero do "Europy" wstępują, jak Albania czy Macedonia. W każdym z tych krajów kierowcy potrafili zwolnić, poczekać, wyprzedzić bezpiecznie. Potrafili pomyśleć przed manewrem, rozejrzeć się, poczekać, aż będzie spokojnie. I mamy Polskę. Kraj pośrodku Europy, rozwinięty, dumnego członka Unii Europejskiej, Chrystusa Narodów... I tak się zastanawiam, czy z tych wszystkich krajów Polacy mają średnio najmniejsze kutasy, największe kompleksy związane z rozmiarem wspomnianego, największy przerost ego, czy po prostu są gromadą bezmyślnych, tępych bezmózgów? Przez 19 dni, prawie trzy tygodnie wyprawy, nie mieliśmy łącznie tylu niebezpiecznych wyprzedzeń, zajechań i wyminięć, jak na pierwszych 10 (dziesięciu!) kilometrach jazdy przez Polskę!
W Nowym Sączu trochę pobłądziliśmy, przy okazji szukając apteki (Sudokrem, o, tak!) i próbując wyjechać z miasta. Udało się to, częściowo nawigując po objazdach, częściowo metodą pchania przez kładkę. Teraz skończyła się "po prostu jazda". Teraz przełączamy się na tryb gminożercy. Nos w GPS-a i szukaj, szukaj. Na pierwszy ogień idą dwie położone tuż przy drodze gminy.
W Jurkowie odbijamy w DW966. Trochę pagórków, duży ruch (szczególnie TIR-y, co przekłada się, niestety, na zmasakrowany asfalt przy jego krawędzi. Za to przyjemne widoki, tu zielona łąka, tu las, wszędzie pagórki. W Gdowie odbijamy na Myślenice, ruch też się wyraźnie zmniejsza. Słońce powoli zachodzi, w Myślenicach, już po zmroku, robimy zakupy w bardzo biednym Carrefourze - biednym, bo nie mieli pączków. Zgodnie orzekamy, że język polski brzmi dziwnie - nie dość, że słyszymy, że to coś słowiańskiego, to nawet rozumiemy wszystko. Trzeba się przestawić.
Wdrapujemy się na górkę w okolicy Sułkowic i przed Biertowicami wchodzimy w mały zagajnik położony pod skalną ścianką, niedaleko chodnika. Rozbijamy namiot i idziemy spać.
- DST 203.43km
- Czas 11:28
- VAVG 17.74km/h
- Podjazdy 1708m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!