Niedziela, 19 lipca 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Znowu za dużo słońca
Gdy zastanawialiśmy się nad spędzeniem tego weekendu, wpadł nam pomysł na Brevet. Jeśli ktoś nie wie - są to przejazdy organizowane przez Randonneurs Polska. O tyle jest to fajne, że, w przeciwieństwie do Pierścieni i Podróżników, tutaj nie liczy się miejsce, tylko samo uczestnictwo (przynajmniej tak wygląda to oficjalnie). Jest to naprawdę bardzo ciekawa opcja, również dla osób, które chciałyby spróbować większych dystansów, a nie do końca czują się z tym pewnie (chociaż i tak każdy wie, że najlepszą opcją na pewne przejechanie solidnego dystansu w dobrym towarzystwie pozostaje Turystyczny Maraton organizowany przez Elizium).
W sobotę organizowany był Brevet 300, jednak koszty (dojazd w obie strony, co najmniej jeden nocleg, wpisowe) spowodowały, że postanowiliśmy poszukać innych, tańszych, ale podobnych dystansowo rozwiązań. W końcu w tym roku już naprawdę solidnie wykosztowaliśmy się na oba wyścigi i kilka pozostałych wyjazdów.
Do tego w sobotę miało być bardzo, bardzo gorąco, więc postanowiliśmy przełożyć wyjazd na niedzielę.
Rano przeszedłem przez wszystkie fazy, od zaprzeczenia do akceptacji i w końcu postanowiłem wstać i ruszyć. Pogoda była naprawdę nie za ciekawa - za oknem wisiały chmury, wiało, grzmiało, a po chwili zaczął padać deszcz. Uznaliśmy jednak, że ma się wypogodzić, więc trzeba się jednak ruszyć. Trochę pada, ale nie będziemy zakładać kurtek przeciwdeszczowych, prawda? Nieprawda. Gdy zobaczyliśmy ścianę deszczu, natychmiast wyciągnęliśmy je z bagażu. Czasu do odjazdu mało, ruszajmy czym prędzej... kicha. Nie przełożyłem Hipci magnesu do licznika na drugie koło. Bieg do domu (na blokach szosowych niczym dziewczynka na szpilkach), wyciągam magnes, porywam również nasze "wyprawowe" kapelusze (skoro jest pogoda "sakwiarska", to ubierzmy się sakwiarsko). Szybka jazda na Dworzec. Pociąg.
W pociąg dosuszyliśmy rzeczy, Hipcia dosuszyła sobie również skarpetki, a na zewnątrz robiło się coraz cieplej. I słoneczniej. Wysiedliśmy w Częstochowie, tutaj bowiem zaczynaliśmy trasę. Na dzień dobry uderza nas w twarz żar niczym z piekarnika... a rano było tak przyjemnie... No i, halo, dzisiaj miało być chłodniej niż wczoraj.
Już po kilku obrotach korbą licznik wskazał 36 stopni. Pierwsza część to długa prosta do Działoszyna, z jedną gminną odbitką. Wiatr wieje... w plecy, dlatego też pędzimy bardzo szybko, kilometry znikają nie wiadomo kiedy. Nadal ciepło, picie znika dość szybko. W przeciwieństwie do Pierścienia tutaj nie mieliśmy drzew, między którymi można było się schować, więc jechaliśmy w większości w pełnym słońcu. Do tego Hipcia uwierzyła w to, że miało być chłodniej i zabrała sobie swoją ulubioną, czarną koszulkę.
Zaraz za Działoszynem zatrzymujemy się na przejeździe przepuścić pociąg towarowy. Zaledwie 20 km dalej, za Chorzewem, przecinamy tę samą nitkę torów i... przepuszczamy pociąg towarowy. Turlając się bocznymi drogami, po raczej poślednim asfalcie, docieramy do krajówki prowadzącej na Bełchatow.
Pierwszy przystanek robimy za Ruścem, na stacji. Kupujemy dwa bezalkoholowe, zimne piwa, dużo picia, lody, zapas batonów. Zjedzenie, wypicie, spakowanie, wizyta w toalecie... wszystko to łącznie wyszło mniej więcej tyle, ile mieliśmy łącznie przystanków na Pierścieniu. Gdy sobie to uświadomiłem, sam nie mogłem uwierzyć w to, że wtedy tak zasuwaliśmy z postojami.
Ruszamy dalej. Słońce ani myśli przestać, mimo że jest już prawie 16:00. Wiatr za to stara się pomagać, jak tylko może. Dojeżdżamy do gminy Kluki i tak odbijamy na północ, na Łask. Asfalt robi się bardziej niż podły, do tego mijamy jakieś lokalne kąpielisko nad wodą. To, że w tym miejscu był duży ruch, to nie problem. Problemem było to, że bardzo wiele osób jeszcze tam jechało, lub już wracało, co wymuszało na nas przez dobre kilka(naście?) kilometrów, ustawiczne ucieczki ze względnie równego środka jezdni na dziurawy skraj.
W końcu udało się nam wyjechać na lepszy asfalt. W międzyczasie zaliczyliśmy delikatny deszczyk (pokropiło przez kilkanaście minut i przestało). W Łasku ruszyliśmy na Pabianice, główną drogą, krajówką, z bardzo dobrym poboczem.
Do Pabianic dotarliśmy dość szybko (bo z wiatrem, który najwyraźniej się rozpędzał), chwilę po tym, jak przetoczyła się tamtędy chmura. Na widok pierwszego Orlenu zarządzam nie podlegający negocjacji, natychmiastowy postój. Od dłuższej chwili udawało mi się tylko pić, na myśl o jedzeniu miałem dość wszystkiego, był najwyższy czas, żeby reagować. Wchłonąłem tam litr bezalkoholowego, zimnego Radlera, posiedziałem przy tym w cieniu i na wietrze, wymyłem twarz i wszystko zaczęło wracać do normy.
Zastanawialiśmy się, czy nie warto by było wrócić z Pabianic do domu, bo po co po raz kolejny jechać tą samą trasą? Niestety, okazało się, że pociąg mamy za trzy godziny. Zobaczmy więc, czy zdążymy do Skierniewic... Ruszyliśmy, przetaczając się na dzień dobry po kocich łbach. Fragment przez Rzgów, Brzeziny, Jeżów pamiętaliśmy z ostatniego wyjazdu, jakieś trzy miesiące temu. I tak samo, jak wtedy, zatrzymaliśmy się na przejeździe w Andrespolu (tym razem staliśmy dobry kwadrans, przepuszczając dwa pociągi, dla odmiany, osobowe).
Dystans powoli się zmniejszał. Ale pociąg miał odjechać o 21:46, czasu było mało. Trzeba było przycisnąć, na szczęście, znowu, z wiatrem w plecy. Koncówkę, juz za Jeżowem, robimy naprawdę błyskawicznie. Przy wjeździe do Skierniewic Hipcia pyta: "No to co robimy?". Odpowiadam: No przecież jedziemy na pociąg, skręt na Żyrardow już minęliśmy. No i tak się dowiedziałem, że to, czy będziemy jechali pociągiem, miało być jeszcze do dyskusji, a nie zależeć tylko od tego, czy wyrobimy się w czasie.
Uznaliśmy jednak, że będzie to lepsza opcja - gminy zostały zaliczone, a turlanie się po niezbyt przyjemnym fragmencie przez Żyrardów to tylko sztuka dla sztuki. Tak ładnie zasuwaliśmy, że na miejscu byliśmy 25 minut przed czasem, mając jeszcze czas na zakupy w Żabce.
Wsiedliśmy do KM-ki (mój ulubiony ostatnio przewoźnik) i kursem przyspieszonym poturlaliśmy się do Warszawy. W domu byliśmy o 23:00.
Zaliczonych gmin: 15.
W sobotę organizowany był Brevet 300, jednak koszty (dojazd w obie strony, co najmniej jeden nocleg, wpisowe) spowodowały, że postanowiliśmy poszukać innych, tańszych, ale podobnych dystansowo rozwiązań. W końcu w tym roku już naprawdę solidnie wykosztowaliśmy się na oba wyścigi i kilka pozostałych wyjazdów.
Do tego w sobotę miało być bardzo, bardzo gorąco, więc postanowiliśmy przełożyć wyjazd na niedzielę.
Rano przeszedłem przez wszystkie fazy, od zaprzeczenia do akceptacji i w końcu postanowiłem wstać i ruszyć. Pogoda była naprawdę nie za ciekawa - za oknem wisiały chmury, wiało, grzmiało, a po chwili zaczął padać deszcz. Uznaliśmy jednak, że ma się wypogodzić, więc trzeba się jednak ruszyć. Trochę pada, ale nie będziemy zakładać kurtek przeciwdeszczowych, prawda? Nieprawda. Gdy zobaczyliśmy ścianę deszczu, natychmiast wyciągnęliśmy je z bagażu. Czasu do odjazdu mało, ruszajmy czym prędzej... kicha. Nie przełożyłem Hipci magnesu do licznika na drugie koło. Bieg do domu (na blokach szosowych niczym dziewczynka na szpilkach), wyciągam magnes, porywam również nasze "wyprawowe" kapelusze (skoro jest pogoda "sakwiarska", to ubierzmy się sakwiarsko). Szybka jazda na Dworzec. Pociąg.
W pociąg dosuszyliśmy rzeczy, Hipcia dosuszyła sobie również skarpetki, a na zewnątrz robiło się coraz cieplej. I słoneczniej. Wysiedliśmy w Częstochowie, tutaj bowiem zaczynaliśmy trasę. Na dzień dobry uderza nas w twarz żar niczym z piekarnika... a rano było tak przyjemnie... No i, halo, dzisiaj miało być chłodniej niż wczoraj.
Już po kilku obrotach korbą licznik wskazał 36 stopni. Pierwsza część to długa prosta do Działoszyna, z jedną gminną odbitką. Wiatr wieje... w plecy, dlatego też pędzimy bardzo szybko, kilometry znikają nie wiadomo kiedy. Nadal ciepło, picie znika dość szybko. W przeciwieństwie do Pierścienia tutaj nie mieliśmy drzew, między którymi można było się schować, więc jechaliśmy w większości w pełnym słońcu. Do tego Hipcia uwierzyła w to, że miało być chłodniej i zabrała sobie swoją ulubioną, czarną koszulkę.
Zaraz za Działoszynem zatrzymujemy się na przejeździe przepuścić pociąg towarowy. Zaledwie 20 km dalej, za Chorzewem, przecinamy tę samą nitkę torów i... przepuszczamy pociąg towarowy. Turlając się bocznymi drogami, po raczej poślednim asfalcie, docieramy do krajówki prowadzącej na Bełchatow.
Pierwszy przystanek robimy za Ruścem, na stacji. Kupujemy dwa bezalkoholowe, zimne piwa, dużo picia, lody, zapas batonów. Zjedzenie, wypicie, spakowanie, wizyta w toalecie... wszystko to łącznie wyszło mniej więcej tyle, ile mieliśmy łącznie przystanków na Pierścieniu. Gdy sobie to uświadomiłem, sam nie mogłem uwierzyć w to, że wtedy tak zasuwaliśmy z postojami.
Ruszamy dalej. Słońce ani myśli przestać, mimo że jest już prawie 16:00. Wiatr za to stara się pomagać, jak tylko może. Dojeżdżamy do gminy Kluki i tak odbijamy na północ, na Łask. Asfalt robi się bardziej niż podły, do tego mijamy jakieś lokalne kąpielisko nad wodą. To, że w tym miejscu był duży ruch, to nie problem. Problemem było to, że bardzo wiele osób jeszcze tam jechało, lub już wracało, co wymuszało na nas przez dobre kilka(naście?) kilometrów, ustawiczne ucieczki ze względnie równego środka jezdni na dziurawy skraj.
W końcu udało się nam wyjechać na lepszy asfalt. W międzyczasie zaliczyliśmy delikatny deszczyk (pokropiło przez kilkanaście minut i przestało). W Łasku ruszyliśmy na Pabianice, główną drogą, krajówką, z bardzo dobrym poboczem.
Do Pabianic dotarliśmy dość szybko (bo z wiatrem, który najwyraźniej się rozpędzał), chwilę po tym, jak przetoczyła się tamtędy chmura. Na widok pierwszego Orlenu zarządzam nie podlegający negocjacji, natychmiastowy postój. Od dłuższej chwili udawało mi się tylko pić, na myśl o jedzeniu miałem dość wszystkiego, był najwyższy czas, żeby reagować. Wchłonąłem tam litr bezalkoholowego, zimnego Radlera, posiedziałem przy tym w cieniu i na wietrze, wymyłem twarz i wszystko zaczęło wracać do normy.
Zastanawialiśmy się, czy nie warto by było wrócić z Pabianic do domu, bo po co po raz kolejny jechać tą samą trasą? Niestety, okazało się, że pociąg mamy za trzy godziny. Zobaczmy więc, czy zdążymy do Skierniewic... Ruszyliśmy, przetaczając się na dzień dobry po kocich łbach. Fragment przez Rzgów, Brzeziny, Jeżów pamiętaliśmy z ostatniego wyjazdu, jakieś trzy miesiące temu. I tak samo, jak wtedy, zatrzymaliśmy się na przejeździe w Andrespolu (tym razem staliśmy dobry kwadrans, przepuszczając dwa pociągi, dla odmiany, osobowe).
Dystans powoli się zmniejszał. Ale pociąg miał odjechać o 21:46, czasu było mało. Trzeba było przycisnąć, na szczęście, znowu, z wiatrem w plecy. Koncówkę, juz za Jeżowem, robimy naprawdę błyskawicznie. Przy wjeździe do Skierniewic Hipcia pyta: "No to co robimy?". Odpowiadam: No przecież jedziemy na pociąg, skręt na Żyrardow już minęliśmy. No i tak się dowiedziałem, że to, czy będziemy jechali pociągiem, miało być jeszcze do dyskusji, a nie zależeć tylko od tego, czy wyrobimy się w czasie.
Uznaliśmy jednak, że będzie to lepsza opcja - gminy zostały zaliczone, a turlanie się po niezbyt przyjemnym fragmencie przez Żyrardów to tylko sztuka dla sztuki. Tak ładnie zasuwaliśmy, że na miejscu byliśmy 25 minut przed czasem, mając jeszcze czas na zakupy w Żabce.
Wsiedliśmy do KM-ki (mój ulubiony ostatnio przewoźnik) i kursem przyspieszonym poturlaliśmy się do Warszawy. W domu byliśmy o 23:00.
Zaliczonych gmin: 15.
- DST 256.54km
- Czas 08:38
- VAVG 29.72km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Co to jest brevet, po polsku? Bo ja znam tylko prewet...
yurek55 - 18:26 poniedziałek, 20 lipca 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!