Sobota, 1 sierpnia 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Kórnicki Maraton Turystyczny - wersja alternatywna
Ostatnio dystanse "ultra" stają się, może nie "modne", ale popularne. Taki wzrost zainteresowania bardzo cieszy.
Najwyraźniej niektórzy po prostu lubią jeździć na rowerze i do tego lubią solidne, konkretne dystanse, niezależnie od tego, czy jadą dla towarzystwa, dla treningu, czy zmierzyć się ze swoim rekordem i swoimi możliwościami. Zainteresowanie jest widoczne, nie każdy jednak ma chęć rzucenia się bez kamizelki na głęboką wodę, niektórzy lubią, jeśli w pobliżu jest ktoś, kto, nawet swoją obecnością, pomoże w walce. I w tym właśnie celu, podejmując ideę, która nie wypaliła na pierwszym MP, powstał maraton, przemianowany po chwili na I Kórnicki Maraton Turystyczny. Nie ma ścigania, nie ma wyników, nie ma zwycięzców, jedziemy razem, wracamy razem: "Piwo, punkrock, rowery", "Love, Sex & Rock'n'Roll", "Szatan, wódka, czołgi", "Księga XII – Kochajmy się".
Nasz plan związany z tym maratonem był nieco inny: korzystając z tego, że Kórnik, sam położony wewnątrz białej plamy gminnej, stanowi doskonałą bazę wypadową w teren, który na mapie gmin mamy w kolorze innym niż zielony, opracowaliśmy sobie własną, gminożerną trasę. Do tego jazda trasą maratonu przecięłaby tereny, na które od grudnia mamy przygotowaną trasę jesiennej wyprawki. Prócz nas, podobny pomysł miał również Olo. Reszta chętnych podzieliła się między dystanse 300 i 500.
W piątek, po południu, spotkaliśmy się z Tomkiem w samym sercu Mordoru. Po jakichś trzech godzinach i jednym Orlenie zajeżdżaliśmy już pod OSIR w Kórniku. Na terenie stoi już kilka namiotów, poza tym ludzi brak, wyjąwszy dwóch gości i jedną dziewczynę przy ognisku. Rzucili na nas okiem i zignorowali. Postanowiliśmy się rozbić, ale w tym samym momencie podniósł się jeden z chłopaków przy ognisku i udało się w nim rozpoznać Elizium. Dziewczyna też się odwróciła i zauważyłem, że gdyby pochodziła ze Skandynawii, to powinna mieć na imię, na przykład, Olaf. Nie wiem, czemu, może to przez tę brodę.
Dostaliśmy klucz do rowerowni, gdzie wrzuciliśmy nasze pojazdy, rozbiliśmy namioty i razem z Giovannim, w czwórkę, wybraliśmy się na zakupy. Już prawie dotarliśmy do Biedronki, gdy z naprzeciwka wyjechało kilka znajomych twarzy: Magda, Jurek, Olo i dwóch kolegów, których nie zdążyłem zapamiętać. Dowiedzieliśmy się, że kawałek jest Lidl i, gubiąc Giovanniego, który postanowił wspierać polską gospodarkę w Biedronce, udaliśmy się właśnie tam. Kupiliśmy o wiele więcej, niż faktycznie potrzebowaliśmy i wrociliśmy, po drodze spotykając Martwą, Jacka, Podjazdy i jeszcze jednego kolegę, którego nie kojarzę.
Wieczór to czas spędzony przy ognisku, piwie, kiełbaskach i na próbach zapamiętania kto jest kim. Do tego Giovanni w sposób niezwykle brutalny uświadomił nam nasze piwne buractwo i wyjaśnił tajemnicę grzechoczącego w puszce Guinessa "czegoś". Było sympatycznie, ale, wzorem ubywających co chwilę osób, do namiotu pospieszyliśmy i my. Jeszcze nie na nocleg, trzeba było wyjeść trochę zapasów z tego, co nakupiliśmy. Uważam, że pół paczki ptasiego mleczka było dobrą kolacją.
Późńiej chwilę posiedzieliśmy przy ognisku i udaliśmy sie na spoczynek. Budziki nastawione, spać. Noc była raczej chłodna, ale jakoś się udało wyspać. Gdy wyczołgałem się z namiotu tuż po szóstej, zauważyłem pewną różnicę: i na MP, i na P1000J, gdy wstaliśmy o 6:00, cały teren już tętnił rowerowym życiem i można było odnieść wrażenie, że zaraz spóźnimy się na start. Teraz po terenie snuły się może dwie osoby. W ciągu 15 minut trochę się zmieniło, stoły się obsiadły, a śniadanie zaczęło się jeść, zaczęła się normalna, maratonowa krzątanina. Dopompowałem koła rowerom i, ulegając prośbie Hipci, której było chłodno, zgodziłem się ruszyć nieco wcześniej, zrywając z pierwotnym planem przejechania się z uczestnikami do Mosiny.
Życzyliśmy powodzenia i potoczyliśmy się po asfalcie.
Nie było najcieplej, początek jechaliśmy jeszcze w długich bluzach. Pierwsze kilometry szły częściowo przez lasy, ale słońce zaczynało powoli wychodzić i świecić między drzewami. Niemniej jednak temperatura do jazdy idealna, poniżej 20 stopni. Trochę cieplej zrobiło się, gdy odbiliśmy na Puszczykowo, więc, przy pierwszej okazji, na światłach, zdjąłem bluzę i wrzuciłem do kieszeni. Ilość napotykanych Orlenów zachwycała i kusiła, bo było ich naprawdę sporo. Sporo było też przejazdów kolejowych, podczas całej trasy spędziliśmy prawie 10 minut na postojach wymuszonych przez przejeżdżający pociąg, a nawet nie zliczę, ile torów przecięliśmy.
Czasem wiatr mieliśmy w plecy, czasem go nie było, ale nie przeszkadzał. Jechało się bardzo przyjemnie; to, co mi się nie podobało, to zdecydowanie zbyt dużo chodnikościeżek, którymi wszystkie tereny były upstrzone. Tymi po lewej się nie przejmujemy, przepisy w końcu jednoznacznie i wprost stwierdzają, że znaki po lewej kierującego pojazdem nie obowiązują (o ile nie ma przepisów szczególnych, a takich, mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się znaleźć) i nie ma tu miejsca na zadne interpretacje. Na te po prawej kilka razy zjeżdżamy, gdy widać, że przejedziemy nią jakiś sensowny dystans, lub gdy po prostu jest wąsko. Niestety, sporo z nich zrobionych jest bezsensownie, na krótkie, kilkusetmetrowe kawałki, często po ułożonej byle jak kostce, gdzie więcej czasu się zjeżdża, niż faktycznie jedzie. W żadnym przypadku nie blokowaliśmy ruchu samochodowego, kierowcom też to nie przeszkadzało, nie brakło jednak przez cały dzień kilku "porządnych", którzy musieli nas, dla porządku, strąbić na pustej drodze.
Przed Grodziskiem łapiemy się na koło ciągnika i jedziemy za nim dobre dwa kilometry. Średnia właśnie przekroczyła 30 km/h, zaczynam się więc zastanawiać, czy mamy szansę na dotarcie do bazy w okolicach północy, bo jedzie się naprawdę świetnie: temperatura jest naprawdę sprzyjająca, poniżej 24 stopni, nie trzeba za dużo pić, wiatru brak...
Chwilę dalej mamy wersję turystyczną: trzy kilometry tłuczenia się po szutrówce i gruntówce w celu zaliczenia gminy Kamieniec. Do Grodziska wjeżdżamy po paskudnym asfalcie, wyjeżdżamy z niego w kierunku Rakoniewic i zaczyna się: witaj wietrze. Na razie był jeszcze słaby, ale wiał uparcie, z południowego wschodu. W Wolsztynie przejeżdżamy tuż obok muzeum parowozów, na wylotówce dostajemy przyzwoitą, asfaltową DDR... ale tylko kawałek. Za to asfalt jest paskudny, na szczęście kawałek dalej odbijamy na Sławę, droga już nie jest wojewódzką, asfalt robi się przyjemny.
Słońce przypomniało sobie w międzyczasie, że niedaleko w Maratonie bierze udział Wąski i zaczęło nieprzyjemnie przygrzewać. Temperatura wzrosła do jakichś 28 stopni. Hipcia uparcie to ignorowała, jadąc od samego startu w długim rękawie. I mimo moich propozycji nie zamierzała się zatrzymywać i zdejmować bluzy.
Licznik wskazuje ok. 140 km, jedzie się przyjemnie i zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby fajnie dociągnąć bez dłuższego przystanku do 200 km. Jedynym, co mnie może powstrzymać, jest ilość picia i jedzenia. Szczególnie tego pierwszego zaczyna ubywać niepokojąco szybko.
W Głogowie robimy skręt o dziewięćdziesiąt stopni i ruszamy mniej więcej na zachód, licząc, że w końcu wiatr musi przestać przeszkadzać. Nie przestał. Picie już się prawie skończyło, zamiast pić już praktycznie zwilżam usta, ale do dwusetki zostało nam już niewiele, zatrzymywanie się przy stacjach teraz już nie ma sensu, postanawiamy się zatrzymać w Lesznie. Wiem, że pewnie za tę zabawę z wodą zapłacę zaraz po postoju, ale trudno, chyba to przeżyję. A tu niespodzianka! Droga nie prowadzi bezpośrednio do Leszna, we Wschowej odbijamy na Jezierzyce. Liczba batonów (jeden) i ilość wody (nie więcej niż 25 ml) już jest symboliczna, a zostaje coś około 20 km. I weź tu jeszcze zgadnij, gdzie w Lesznie będzie jakaś stacja... Najpierw i tak trzeba dojechać. Oczywiście pod wiatr.
Po drodze, jakby nam było mało, robimy sobie małą pogoń za ciągnikiem, licząc na to, że się powieziemy za nim. Gdy już go doganialiśmy, skręcił na pole...
Drogę przez Leszno skracam - ślad prowadził przez centrum, wykombinowałem jakieś ścięcie, wskutek którego wylądowaliśmy na bruku i długi fragment pokonaliśmy chodnikiem.
I, nagle, gdy już zastanawiałem się, gdzie i czy znajdziemy jakieś miejsce na postój, pojawił się znany, czerwony znak... Orlen! Zupełnym przypadkiem wyjechaliśmy wprost na niego.
Dużo picia, lody (których mieliśmy już nie jeść w trasie, zwłaszcza ja, bo nie lubię pożerać w kilku gryzach, zawsze mi dłużej schodzi i tak oddaję Hipci jeszcze ćwierć tego, co mi zostało) i jedzenie w postaci kilku wafelków i Snickersów (paskudne rozwiązanie na upał, ale alternatyw nie było).
W końcu, po jakichś 30 minut obijania się, wyjechaliśmy. Kierunek południe, kierunek Śmigiel. Wiatr... tak. Przeszkadza. Jakaś anomalia pogodowa, z każdej strony wieje. Do tego czuję, że za harce bez wody oczywiście będę musiał zapłacić. Zaczyna się zamulanie.
Tyle naszego, że na Smigiel jedziemy krajówką, z szerokim, przyjemnym poboczem. Pojawiło się też sporo pagórków. Przez Śmigiel przejeżdżamy, bo naokoło prowadzi fragment ekspresówki. Podobnie też przejechaliśmy przez Kościan (tutaj akurat dlatego, że trzeba było zaliczyć miasto). Pojawił się Czempiń, a tuż za nim gminna odbitka prowadząca tarką, szutrówką i piachem. Gdy wracaliśmy z powrotem do Czempinia po dziurawym asfalcie, z ręki wypada mi pół Snickersa. Na szczęście mam jeszcze dwa, ale teraz do wszystkich w sklepie powinni dawać słomkę. Jedzie mi się paskudnie, jakoś nie mogę się nawodnić, a picie schodzi bardzo szybko, jedzenie też przestaje wchodzić. Długi fragment do Osiecznej jest niezmiernie irytujący.
W końcu właśnie w Osiecznej, po prawie 80 km, zarządzam błyskawiczny postój: szybko kupuję trochę picia, w końcu znalazłem też Liony (z tych komercyjnych batonów te są najlepsze, bo się aż tak nie rozpuszczają, do tego mają rodzynki), kupiłem troche Princess z Zeberkami dla Hipci i Colę dla siebie. Jednocześnie przelewałem wodę do bidonów, piłem Colę i dopijałem resztkę jakiegoś Powerade'a. Po szybkiej technicznej wizycie w pobliskich krzakach, po powrocie do rowerów, zastałem Hipcię osuszającą resztkę mojej cennej kupki cukru z czerwoną etykietą i białym napisem. Ale nie, coli nie chciała, myślała, że trzeba wypić, bo już jedziemy... dobra, dobra. Za długo się znamy, proszę pani.
W planie mieliśmy zrobienie tylko jednego postoju między Lesznem a bazą; czy go właśnie zużyliśmy? Zastrzegłem sobie ewentualną przerwę na zakupy, jeśli znowu skończy mi się picie. W końcu do mety jeszcze ponad 160 km.
Wypita na postoju woda w ilości ok. litra pomogła. Natychmiast zaczęło się jechać dobrze, zamiast zupy snickersowej mogłem też w końcu zeżreć Liona. W sumie nie wiem kiedy wyjechaliśmy na prostą prowadzącą do Jarocina. Tam... kołysał nas, ale wschodni wiatr. Teraz już nie żaden boczny, tylko frontalny. No ale skoro już się dobrze jedzie, to możemy zasuwać. Na swoich zmianach cisnąłem pod wiatr ile wlazło, żeby odkuć się za zamulanie na poprzednim fragmencie. Gdy prowadziła Hipcia, korzystając z tego, że asfalt był równy, a wiatr nikły, uczyłem się używać Tapatalka leżąc na lemondce, wymieniałem się też wiadomościami z Tomkiem, który bawił się razem z peletonem.
Kawałek dalej włączyliśmy światła, a do Jarocina wjechaliśmy już po ciemku. Bardzo chciałem zobaczyć pomnik glana, ale wiedziałem, że zdjęcie i tak nie wyjdzie, będzie jeszcze okazja tędy się przejechać. Wylotówka z Jarocina wyposażona została w chodnikoscieżkę po lewej stronie, gdy skończyło się nam pobocze postanowiliśmy pojechać tamtędy, żeby nie kusić kierowców do nadużywania klaksonu. Po dwóch kilometrach dziwny twór się skończył i wróciliśmy na jezdnię.
Gdzieś po drodze dowiedziałem się, ze Olo skrócił trasę i już się relaksuje w bazie. A my w linii prostej jesteśmy tak blisko, a w linii śladu - tak daleko...
Z krajówki skręciliśmy na Śrem, który jeszcze na początku jazdy kusił nas drogowskazami, w końcu udało się do niego dojechać. Fragment do Śremu przejechaliśmy bez wiatru, ale za to po paskudnym, dziurawym asfalcie, który ucichł (bo wcale nam nie pomagał). Już się cieszyliśmy... W międzyczasie zamieniamy się lampkami - Hipcia dostaje Bocialarkę, którą wiozłem w celu potwierdzenia, czy na pewno jest coś nie tak (sama miała jeszcze jedną, inną), ja dostaję jej Convoya.
Wspominałem, że się cieszyliśmy z wiatru. Nie na długo, za Śremem odbiliśmy na wschód i aż do Środy Wielkopolskiej mieliśmy znowu w twarz. Dla odmiany na samej końcówce, już za Środą, dostaliśmy go w plecy i ostatnie kilkanaście kilometrów jechało się bardzo przyjemnie.
Do bazy zajechaliśmy o 1:18. Na dzień dobry dostaliśmy fochem po oczach od zespołu Martwa&Podjazdy, a to tylko dlatego, że zostawiliśmy rowery przy namiocie, a nie podjechaliśmy od razu do ogniska. Kilka zamienionych słów, gorąca kąpiel i szybki marsz w kierunku ognia, żeby się ogrzać. Od tej pory pozostało tylko wypijanie piwa, zjedzenie kiełbasek, które zostawił nam Michał i długie gawędzenie z Martwą. Spać poszliśmy w okolicach trzeciej, zaraz po tym, jak na teren bazy wjechali Alamanka, Magia i Yoshko. Zamieniliśmy tylko dwa słowa z Andżeliką, która była bardzo, bardzo zmęczona (podobno zrobiła 600 km w dwa dni, z nikłą dawką snu) i zakopaliśmy się w śpiwory.
Rano, czyli niecałe cztery godziny później, obudził mnie okrzyk "Brawo Pająk!". Po chwili kompletnie dobudziło mnie gawędzenie Olka właśnie z Pająkiem, postanowiłem więc wyleźć, bo ze snu i tak byłyby nici. Zostawiłem drzemiącą Hipcię, poszwędałem się po chwili, wysłałem SMS-a do Tomka (według szacunków Pająka grupa 500 powinna dotrzeć do bazy około 12-13) i po chwili dowiedziałem się, że są już niedaleko, w Śremie.
Do bazy dotarł Pan Organizator, odznaczył mnie medalem (na który raczej nie zasłużyłem, ale i tak było mi bardzo miło), ja z kolei dostąpilem zaszczytu udekorowania Ola.
Zwiedziliśmy teren, posiedzieliśmy chwilę na pomoście, poleżeliśmy w słońcu, wróciliśmy.
Wkrótce do bazy dotarł Młody, ktory ze względu na kontuzję wycofał się z trasy. Nie zdążyłem dokończyc z nim rozmowy, bo na horyzoncie pojawił się tłum rowerów, a potem, przy dźwięku okrzyków i oklasków, maratończycy zajechali na teren bazy. Najpiękniej wjechać chciał Wąski, podnosząc dłonie w geście triumfu, dzięki temu niewiele mu brakło do szlifa. Opanował jednak sytuację jak zawodowiec. Na fotce mam chyba jeszcze jego przerażoną minę.
Zrobił się szum, pojawiły się medale, zdjęcia, a w to wszystko jeszcze żona Keto z pysznymi ciasteczkami-niespodzianką. Czy to też będzie tradycją na maratonach? Bardzo bym chciał...
Wydostaliśmy się z całego harmidru, a jako że było już gorąco, posiedzieliśmy chwilę grupowo w wodzie, bo trzeba było wykorzystać to, że plaża była jeszcze pusta. Po kąpieli wybraliśmy się na spacer w słońcu do McD, gdzie nie bez przyjemności pochłonąłem jakiegoś podwójnego Wieśmaka, stamtąd poszliśmy do Lidla po zapasy na drogę. Po powrocie do bazy akurat zastaliśmy Tomka już rozbudzonego i chętnego do jazdy, dlatego też szybko się zwinęliśmy i w grupie tym razem czteroosobowej, bo z Wilkiem, pojechaliśmy do domu.
Podsumowując, mogę napisać, że mimo że nie braliśmy udziału w części "maratonowej", a tylko rzeźbiliśmy sobie na boku, to maraton i tak uważam za ogromny sukces. Idea jazdy w grupie wypaliła, sporo osób pobiło swoje życiówki i można obstawiać kilku pewniaków na trasę 500 na przyszłoroczny MP (a może i na BBT). Gratuluję wszystkim!
Krzysiek zorganizował wszystko wspaniale, przy wsparciu lokalnych instytucji załatwił wszystko, czego mogli potrzebować maratończycy, jedyne, co musieli pokryć startujący, to koszty noclegu. Do tego OSIR w Kórniku jako baza sprawdził się idealnie. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie mu się chciało wszystko zorganizować jeszcze raz, za rok, bo na razie widzę wszystkie głosy za, żadnego przeciw.
Jeśli chodzi o naszą jazdę, to:
- zaliczyliśmy 45 gmin (tylko na BBT zdobyliśmy ich więcej podczas jednego wyjazdu),
- łącznie staliśmy 49 minut (w tym jakieś 15 minut zeszło na światła i przejazdy kolejowe),
- postoje zrobiliśmy dwa, w tym drugi był tylko symboliczny - zakupy i w drogę, tym samym pobijając nasz rekord jazdy bez dłuższego postoju - 208 km,
- ponad 350 km z całej trasy zrobiliśmy pod silny wiatr, w tym sporo z wiatrem wiejącym frontalnie w twarz,
- był to nasz najdłuższy niemaratonowy dystans.
Najwyraźniej niektórzy po prostu lubią jeździć na rowerze i do tego lubią solidne, konkretne dystanse, niezależnie od tego, czy jadą dla towarzystwa, dla treningu, czy zmierzyć się ze swoim rekordem i swoimi możliwościami. Zainteresowanie jest widoczne, nie każdy jednak ma chęć rzucenia się bez kamizelki na głęboką wodę, niektórzy lubią, jeśli w pobliżu jest ktoś, kto, nawet swoją obecnością, pomoże w walce. I w tym właśnie celu, podejmując ideę, która nie wypaliła na pierwszym MP, powstał maraton, przemianowany po chwili na I Kórnicki Maraton Turystyczny. Nie ma ścigania, nie ma wyników, nie ma zwycięzców, jedziemy razem, wracamy razem: "Piwo, punkrock, rowery", "Love, Sex & Rock'n'Roll", "Szatan, wódka, czołgi", "Księga XII – Kochajmy się".
Nasz plan związany z tym maratonem był nieco inny: korzystając z tego, że Kórnik, sam położony wewnątrz białej plamy gminnej, stanowi doskonałą bazę wypadową w teren, który na mapie gmin mamy w kolorze innym niż zielony, opracowaliśmy sobie własną, gminożerną trasę. Do tego jazda trasą maratonu przecięłaby tereny, na które od grudnia mamy przygotowaną trasę jesiennej wyprawki. Prócz nas, podobny pomysł miał również Olo. Reszta chętnych podzieliła się między dystanse 300 i 500.
W piątek, po południu, spotkaliśmy się z Tomkiem w samym sercu Mordoru. Po jakichś trzech godzinach i jednym Orlenie zajeżdżaliśmy już pod OSIR w Kórniku. Na terenie stoi już kilka namiotów, poza tym ludzi brak, wyjąwszy dwóch gości i jedną dziewczynę przy ognisku. Rzucili na nas okiem i zignorowali. Postanowiliśmy się rozbić, ale w tym samym momencie podniósł się jeden z chłopaków przy ognisku i udało się w nim rozpoznać Elizium. Dziewczyna też się odwróciła i zauważyłem, że gdyby pochodziła ze Skandynawii, to powinna mieć na imię, na przykład, Olaf. Nie wiem, czemu, może to przez tę brodę.
Dostaliśmy klucz do rowerowni, gdzie wrzuciliśmy nasze pojazdy, rozbiliśmy namioty i razem z Giovannim, w czwórkę, wybraliśmy się na zakupy. Już prawie dotarliśmy do Biedronki, gdy z naprzeciwka wyjechało kilka znajomych twarzy: Magda, Jurek, Olo i dwóch kolegów, których nie zdążyłem zapamiętać. Dowiedzieliśmy się, że kawałek jest Lidl i, gubiąc Giovanniego, który postanowił wspierać polską gospodarkę w Biedronce, udaliśmy się właśnie tam. Kupiliśmy o wiele więcej, niż faktycznie potrzebowaliśmy i wrociliśmy, po drodze spotykając Martwą, Jacka, Podjazdy i jeszcze jednego kolegę, którego nie kojarzę.
Wieczór to czas spędzony przy ognisku, piwie, kiełbaskach i na próbach zapamiętania kto jest kim. Do tego Giovanni w sposób niezwykle brutalny uświadomił nam nasze piwne buractwo i wyjaśnił tajemnicę grzechoczącego w puszce Guinessa "czegoś". Było sympatycznie, ale, wzorem ubywających co chwilę osób, do namiotu pospieszyliśmy i my. Jeszcze nie na nocleg, trzeba było wyjeść trochę zapasów z tego, co nakupiliśmy. Uważam, że pół paczki ptasiego mleczka było dobrą kolacją.
Późńiej chwilę posiedzieliśmy przy ognisku i udaliśmy sie na spoczynek. Budziki nastawione, spać. Noc była raczej chłodna, ale jakoś się udało wyspać. Gdy wyczołgałem się z namiotu tuż po szóstej, zauważyłem pewną różnicę: i na MP, i na P1000J, gdy wstaliśmy o 6:00, cały teren już tętnił rowerowym życiem i można było odnieść wrażenie, że zaraz spóźnimy się na start. Teraz po terenie snuły się może dwie osoby. W ciągu 15 minut trochę się zmieniło, stoły się obsiadły, a śniadanie zaczęło się jeść, zaczęła się normalna, maratonowa krzątanina. Dopompowałem koła rowerom i, ulegając prośbie Hipci, której było chłodno, zgodziłem się ruszyć nieco wcześniej, zrywając z pierwotnym planem przejechania się z uczestnikami do Mosiny.
Życzyliśmy powodzenia i potoczyliśmy się po asfalcie.
Nie było najcieplej, początek jechaliśmy jeszcze w długich bluzach. Pierwsze kilometry szły częściowo przez lasy, ale słońce zaczynało powoli wychodzić i świecić między drzewami. Niemniej jednak temperatura do jazdy idealna, poniżej 20 stopni. Trochę cieplej zrobiło się, gdy odbiliśmy na Puszczykowo, więc, przy pierwszej okazji, na światłach, zdjąłem bluzę i wrzuciłem do kieszeni. Ilość napotykanych Orlenów zachwycała i kusiła, bo było ich naprawdę sporo. Sporo było też przejazdów kolejowych, podczas całej trasy spędziliśmy prawie 10 minut na postojach wymuszonych przez przejeżdżający pociąg, a nawet nie zliczę, ile torów przecięliśmy.
Czasem wiatr mieliśmy w plecy, czasem go nie było, ale nie przeszkadzał. Jechało się bardzo przyjemnie; to, co mi się nie podobało, to zdecydowanie zbyt dużo chodnikościeżek, którymi wszystkie tereny były upstrzone. Tymi po lewej się nie przejmujemy, przepisy w końcu jednoznacznie i wprost stwierdzają, że znaki po lewej kierującego pojazdem nie obowiązują (o ile nie ma przepisów szczególnych, a takich, mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się znaleźć) i nie ma tu miejsca na zadne interpretacje. Na te po prawej kilka razy zjeżdżamy, gdy widać, że przejedziemy nią jakiś sensowny dystans, lub gdy po prostu jest wąsko. Niestety, sporo z nich zrobionych jest bezsensownie, na krótkie, kilkusetmetrowe kawałki, często po ułożonej byle jak kostce, gdzie więcej czasu się zjeżdża, niż faktycznie jedzie. W żadnym przypadku nie blokowaliśmy ruchu samochodowego, kierowcom też to nie przeszkadzało, nie brakło jednak przez cały dzień kilku "porządnych", którzy musieli nas, dla porządku, strąbić na pustej drodze.
Przed Grodziskiem łapiemy się na koło ciągnika i jedziemy za nim dobre dwa kilometry. Średnia właśnie przekroczyła 30 km/h, zaczynam się więc zastanawiać, czy mamy szansę na dotarcie do bazy w okolicach północy, bo jedzie się naprawdę świetnie: temperatura jest naprawdę sprzyjająca, poniżej 24 stopni, nie trzeba za dużo pić, wiatru brak...
Chwilę dalej mamy wersję turystyczną: trzy kilometry tłuczenia się po szutrówce i gruntówce w celu zaliczenia gminy Kamieniec. Do Grodziska wjeżdżamy po paskudnym asfalcie, wyjeżdżamy z niego w kierunku Rakoniewic i zaczyna się: witaj wietrze. Na razie był jeszcze słaby, ale wiał uparcie, z południowego wschodu. W Wolsztynie przejeżdżamy tuż obok muzeum parowozów, na wylotówce dostajemy przyzwoitą, asfaltową DDR... ale tylko kawałek. Za to asfalt jest paskudny, na szczęście kawałek dalej odbijamy na Sławę, droga już nie jest wojewódzką, asfalt robi się przyjemny.
Słońce przypomniało sobie w międzyczasie, że niedaleko w Maratonie bierze udział Wąski i zaczęło nieprzyjemnie przygrzewać. Temperatura wzrosła do jakichś 28 stopni. Hipcia uparcie to ignorowała, jadąc od samego startu w długim rękawie. I mimo moich propozycji nie zamierzała się zatrzymywać i zdejmować bluzy.
Licznik wskazuje ok. 140 km, jedzie się przyjemnie i zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby fajnie dociągnąć bez dłuższego przystanku do 200 km. Jedynym, co mnie może powstrzymać, jest ilość picia i jedzenia. Szczególnie tego pierwszego zaczyna ubywać niepokojąco szybko.
W Głogowie robimy skręt o dziewięćdziesiąt stopni i ruszamy mniej więcej na zachód, licząc, że w końcu wiatr musi przestać przeszkadzać. Nie przestał. Picie już się prawie skończyło, zamiast pić już praktycznie zwilżam usta, ale do dwusetki zostało nam już niewiele, zatrzymywanie się przy stacjach teraz już nie ma sensu, postanawiamy się zatrzymać w Lesznie. Wiem, że pewnie za tę zabawę z wodą zapłacę zaraz po postoju, ale trudno, chyba to przeżyję. A tu niespodzianka! Droga nie prowadzi bezpośrednio do Leszna, we Wschowej odbijamy na Jezierzyce. Liczba batonów (jeden) i ilość wody (nie więcej niż 25 ml) już jest symboliczna, a zostaje coś około 20 km. I weź tu jeszcze zgadnij, gdzie w Lesznie będzie jakaś stacja... Najpierw i tak trzeba dojechać. Oczywiście pod wiatr.
Po drodze, jakby nam było mało, robimy sobie małą pogoń za ciągnikiem, licząc na to, że się powieziemy za nim. Gdy już go doganialiśmy, skręcił na pole...
Drogę przez Leszno skracam - ślad prowadził przez centrum, wykombinowałem jakieś ścięcie, wskutek którego wylądowaliśmy na bruku i długi fragment pokonaliśmy chodnikiem.
I, nagle, gdy już zastanawiałem się, gdzie i czy znajdziemy jakieś miejsce na postój, pojawił się znany, czerwony znak... Orlen! Zupełnym przypadkiem wyjechaliśmy wprost na niego.
Dużo picia, lody (których mieliśmy już nie jeść w trasie, zwłaszcza ja, bo nie lubię pożerać w kilku gryzach, zawsze mi dłużej schodzi i tak oddaję Hipci jeszcze ćwierć tego, co mi zostało) i jedzenie w postaci kilku wafelków i Snickersów (paskudne rozwiązanie na upał, ale alternatyw nie było).
W końcu, po jakichś 30 minut obijania się, wyjechaliśmy. Kierunek południe, kierunek Śmigiel. Wiatr... tak. Przeszkadza. Jakaś anomalia pogodowa, z każdej strony wieje. Do tego czuję, że za harce bez wody oczywiście będę musiał zapłacić. Zaczyna się zamulanie.
Tyle naszego, że na Smigiel jedziemy krajówką, z szerokim, przyjemnym poboczem. Pojawiło się też sporo pagórków. Przez Śmigiel przejeżdżamy, bo naokoło prowadzi fragment ekspresówki. Podobnie też przejechaliśmy przez Kościan (tutaj akurat dlatego, że trzeba było zaliczyć miasto). Pojawił się Czempiń, a tuż za nim gminna odbitka prowadząca tarką, szutrówką i piachem. Gdy wracaliśmy z powrotem do Czempinia po dziurawym asfalcie, z ręki wypada mi pół Snickersa. Na szczęście mam jeszcze dwa, ale teraz do wszystkich w sklepie powinni dawać słomkę. Jedzie mi się paskudnie, jakoś nie mogę się nawodnić, a picie schodzi bardzo szybko, jedzenie też przestaje wchodzić. Długi fragment do Osiecznej jest niezmiernie irytujący.
W końcu właśnie w Osiecznej, po prawie 80 km, zarządzam błyskawiczny postój: szybko kupuję trochę picia, w końcu znalazłem też Liony (z tych komercyjnych batonów te są najlepsze, bo się aż tak nie rozpuszczają, do tego mają rodzynki), kupiłem troche Princess z Zeberkami dla Hipci i Colę dla siebie. Jednocześnie przelewałem wodę do bidonów, piłem Colę i dopijałem resztkę jakiegoś Powerade'a. Po szybkiej technicznej wizycie w pobliskich krzakach, po powrocie do rowerów, zastałem Hipcię osuszającą resztkę mojej cennej kupki cukru z czerwoną etykietą i białym napisem. Ale nie, coli nie chciała, myślała, że trzeba wypić, bo już jedziemy... dobra, dobra. Za długo się znamy, proszę pani.
W planie mieliśmy zrobienie tylko jednego postoju między Lesznem a bazą; czy go właśnie zużyliśmy? Zastrzegłem sobie ewentualną przerwę na zakupy, jeśli znowu skończy mi się picie. W końcu do mety jeszcze ponad 160 km.
Wypita na postoju woda w ilości ok. litra pomogła. Natychmiast zaczęło się jechać dobrze, zamiast zupy snickersowej mogłem też w końcu zeżreć Liona. W sumie nie wiem kiedy wyjechaliśmy na prostą prowadzącą do Jarocina. Tam... kołysał nas, ale wschodni wiatr. Teraz już nie żaden boczny, tylko frontalny. No ale skoro już się dobrze jedzie, to możemy zasuwać. Na swoich zmianach cisnąłem pod wiatr ile wlazło, żeby odkuć się za zamulanie na poprzednim fragmencie. Gdy prowadziła Hipcia, korzystając z tego, że asfalt był równy, a wiatr nikły, uczyłem się używać Tapatalka leżąc na lemondce, wymieniałem się też wiadomościami z Tomkiem, który bawił się razem z peletonem.
Kawałek dalej włączyliśmy światła, a do Jarocina wjechaliśmy już po ciemku. Bardzo chciałem zobaczyć pomnik glana, ale wiedziałem, że zdjęcie i tak nie wyjdzie, będzie jeszcze okazja tędy się przejechać. Wylotówka z Jarocina wyposażona została w chodnikoscieżkę po lewej stronie, gdy skończyło się nam pobocze postanowiliśmy pojechać tamtędy, żeby nie kusić kierowców do nadużywania klaksonu. Po dwóch kilometrach dziwny twór się skończył i wróciliśmy na jezdnię.
Gdzieś po drodze dowiedziałem się, ze Olo skrócił trasę i już się relaksuje w bazie. A my w linii prostej jesteśmy tak blisko, a w linii śladu - tak daleko...
Z krajówki skręciliśmy na Śrem, który jeszcze na początku jazdy kusił nas drogowskazami, w końcu udało się do niego dojechać. Fragment do Śremu przejechaliśmy bez wiatru, ale za to po paskudnym, dziurawym asfalcie, który ucichł (bo wcale nam nie pomagał). Już się cieszyliśmy... W międzyczasie zamieniamy się lampkami - Hipcia dostaje Bocialarkę, którą wiozłem w celu potwierdzenia, czy na pewno jest coś nie tak (sama miała jeszcze jedną, inną), ja dostaję jej Convoya.
Wspominałem, że się cieszyliśmy z wiatru. Nie na długo, za Śremem odbiliśmy na wschód i aż do Środy Wielkopolskiej mieliśmy znowu w twarz. Dla odmiany na samej końcówce, już za Środą, dostaliśmy go w plecy i ostatnie kilkanaście kilometrów jechało się bardzo przyjemnie.
Do bazy zajechaliśmy o 1:18. Na dzień dobry dostaliśmy fochem po oczach od zespołu Martwa&Podjazdy, a to tylko dlatego, że zostawiliśmy rowery przy namiocie, a nie podjechaliśmy od razu do ogniska. Kilka zamienionych słów, gorąca kąpiel i szybki marsz w kierunku ognia, żeby się ogrzać. Od tej pory pozostało tylko wypijanie piwa, zjedzenie kiełbasek, które zostawił nam Michał i długie gawędzenie z Martwą. Spać poszliśmy w okolicach trzeciej, zaraz po tym, jak na teren bazy wjechali Alamanka, Magia i Yoshko. Zamieniliśmy tylko dwa słowa z Andżeliką, która była bardzo, bardzo zmęczona (podobno zrobiła 600 km w dwa dni, z nikłą dawką snu) i zakopaliśmy się w śpiwory.
Rano, czyli niecałe cztery godziny później, obudził mnie okrzyk "Brawo Pająk!". Po chwili kompletnie dobudziło mnie gawędzenie Olka właśnie z Pająkiem, postanowiłem więc wyleźć, bo ze snu i tak byłyby nici. Zostawiłem drzemiącą Hipcię, poszwędałem się po chwili, wysłałem SMS-a do Tomka (według szacunków Pająka grupa 500 powinna dotrzeć do bazy około 12-13) i po chwili dowiedziałem się, że są już niedaleko, w Śremie.
Do bazy dotarł Pan Organizator, odznaczył mnie medalem (na który raczej nie zasłużyłem, ale i tak było mi bardzo miło), ja z kolei dostąpilem zaszczytu udekorowania Ola.
Zwiedziliśmy teren, posiedzieliśmy chwilę na pomoście, poleżeliśmy w słońcu, wróciliśmy.
Wkrótce do bazy dotarł Młody, ktory ze względu na kontuzję wycofał się z trasy. Nie zdążyłem dokończyc z nim rozmowy, bo na horyzoncie pojawił się tłum rowerów, a potem, przy dźwięku okrzyków i oklasków, maratończycy zajechali na teren bazy. Najpiękniej wjechać chciał Wąski, podnosząc dłonie w geście triumfu, dzięki temu niewiele mu brakło do szlifa. Opanował jednak sytuację jak zawodowiec. Na fotce mam chyba jeszcze jego przerażoną minę.
Zrobił się szum, pojawiły się medale, zdjęcia, a w to wszystko jeszcze żona Keto z pysznymi ciasteczkami-niespodzianką. Czy to też będzie tradycją na maratonach? Bardzo bym chciał...
Wydostaliśmy się z całego harmidru, a jako że było już gorąco, posiedzieliśmy chwilę grupowo w wodzie, bo trzeba było wykorzystać to, że plaża była jeszcze pusta. Po kąpieli wybraliśmy się na spacer w słońcu do McD, gdzie nie bez przyjemności pochłonąłem jakiegoś podwójnego Wieśmaka, stamtąd poszliśmy do Lidla po zapasy na drogę. Po powrocie do bazy akurat zastaliśmy Tomka już rozbudzonego i chętnego do jazdy, dlatego też szybko się zwinęliśmy i w grupie tym razem czteroosobowej, bo z Wilkiem, pojechaliśmy do domu.
Podsumowując, mogę napisać, że mimo że nie braliśmy udziału w części "maratonowej", a tylko rzeźbiliśmy sobie na boku, to maraton i tak uważam za ogromny sukces. Idea jazdy w grupie wypaliła, sporo osób pobiło swoje życiówki i można obstawiać kilku pewniaków na trasę 500 na przyszłoroczny MP (a może i na BBT). Gratuluję wszystkim!
Krzysiek zorganizował wszystko wspaniale, przy wsparciu lokalnych instytucji załatwił wszystko, czego mogli potrzebować maratończycy, jedyne, co musieli pokryć startujący, to koszty noclegu. Do tego OSIR w Kórniku jako baza sprawdził się idealnie. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie mu się chciało wszystko zorganizować jeszcze raz, za rok, bo na razie widzę wszystkie głosy za, żadnego przeciw.
Jeśli chodzi o naszą jazdę, to:
- zaliczyliśmy 45 gmin (tylko na BBT zdobyliśmy ich więcej podczas jednego wyjazdu),
- łącznie staliśmy 49 minut (w tym jakieś 15 minut zeszło na światła i przejazdy kolejowe),
- postoje zrobiliśmy dwa, w tym drugi był tylko symboliczny - zakupy i w drogę, tym samym pobijając nasz rekord jazdy bez dłuższego postoju - 208 km,
- ponad 350 km z całej trasy zrobiliśmy pod silny wiatr, w tym sporo z wiatrem wiejącym frontalnie w twarz,
- był to nasz najdłuższy niemaratonowy dystans.
- DST 463.00km
- Czas 17:07
- VAVG 27.05km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Miło czytać. Ale jeździć tu na co dzień to jak stąpać po polu minowym.
A jednak nie da się przestać :) Trollking - 08:09 piątek, 7 sierpnia 2015 | linkuj
A jednak nie da się przestać :) Trollking - 08:09 piątek, 7 sierpnia 2015 | linkuj
Dla mnie dystans kosmiczny, ale o dziwo rejony znajome. Może dlatego, że mieszkam w okolicy? To może być to :)
Dziękuję za obiektywne potwierdzenie, że bycie rowerzystą w WLKP to jak być żołnierzem zawodowym na misji. Te ścieżki, ten asfalt. A mimo wszystko jak wrażenia ogólne z tego rejonu? Się coś podobało? Trollking - 20:16 wtorek, 4 sierpnia 2015 | linkuj
Dziękuję za obiektywne potwierdzenie, że bycie rowerzystą w WLKP to jak być żołnierzem zawodowym na misji. Te ścieżki, ten asfalt. A mimo wszystko jak wrażenia ogólne z tego rejonu? Się coś podobało? Trollking - 20:16 wtorek, 4 sierpnia 2015 | linkuj
ło, może nawet skorzystam z tej mapy za rok? pewnie będzie się chciało, na razie się mi się chce :D
elizium - 18:13 wtorek, 4 sierpnia 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!