Poniedziałek, 24 sierpnia 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Weekend w górach. Wszystkich, po kolei. Cz. 3 - wakacje
Jeśli czasy są dobre, to wódka jest zdrowa
Wchodzimy do budynku. Wita się z nami Mistrz Przemielony, który teraz jak nigdy pasuje do swojej ksywki i z bólem wstaje z krzesła. Po takiej dawce wiatru w uszy echo budynku i brak szumu działa strasznie destabilizująco, momentalnie wchodzę w tryb „cztery promile”. Normalnie tak: „Generalnie nie ogarniam 3D i notorycznie wpadam na ściany, chodzę w kółko”.
Zostajemy przekierowani do stołówki, gdzie czeka na nas makaron, Agnieszka robi nam herbatę, która jest jednak za gorąca, trzeba poczekać. Zjadamy po dwie porcie – i mięsnego, i bezmięsnego, herbata jest nadal za ciepła, więc wracamy ustalić, gdzie jest najbliższy sklep. Niestety, wszystko jest pozamykane, więc postanawiamy najpierw pójść do hotelu, a potem błądzić po mieście. A skoro tak, to podbiegłem jeszcze i dopiłem herbatę, która w końcu zrobiła się nieco chłodniejsza.
Teraz hotel. Kolega z punktu namierzył nam ulicę, ale ona była w innym miejscu niż zapamiętała to Hipcia. Po dwustu metrach spaceru w górę uznałem, że czas się wspomóc elektroniką (ta, zaznaczyłem sobie na GPS-ie podjazdy, nie zaznaczyłem hotelu…). Przełączyłem telefon z trybu „zawodnik” do trybu „kibic”, czyli, po prostu, przęłożyłem kartę SIM z Solida do smartfona i okazało się, że Hipcia dobrze zapamiętała: mieliśmy jeszcze pół kilometra spaceru.
Dotarliśmy. Pokój na nas czekał, dobrze, że zastrzegliśmy, że możemy być późno. Z hotelem trafiliśmy idealnie: mimo relatywnie niewysokiej ceny (zresztą, umówmy się, na noclegu na mecie, tak jak i na noclegu na starcie, nie miałem zamiaru oszczędzać) był nowiutki, wybudowany w 2013 (jeszcze wisiały plakietki o współfinansowaniu przez Złą Unię). Pokój jeszcze pachniał nowością i miał wszystko, czego potrzebowaliśmy: duże, ciepłe łóżko.
Rowery wylądowały w bagażowni, błędem było niezabranie mapki z bagażu, przez co nie wiedzieliśmy, gdzie są wszystkie punkty kontrolne, co bardzo utrudniało kibicowanie, w międzyczasie ściągnąłem aplikację MRDP (świetny patent!) i wyruszyliśmy na poszukiwanie Orlenu. Nie startowało się aż tak przyjemnie, bo ktoś zamknął drzwi wejściowe z hotelu, dobrze, że obok leżał klucz, który sobie przywłaszczyliśmy.
W tempie emerytów, bo w końcu nam się nie spieszyło, zeszliśmy na dół, ja część z tego spędziłem z nosem w telefonie, czytając Hipci kogo co spotkało i kto dokąd zajechał.
Docieramy do Orlenu. Tam, ku mojemu rozczarowaniu, nie ma czerwonej kanapy (Szwagry sobie spały na takiej w Krościenku). Parówek też nie ma, kupujemy więc colę, trochę innego dobra, zdechłe kanapki i gorącą czekoladę, które to (dwie ostatnie pozycje) postanawiamy zjeść na miejscu. Nie ma gdzie usiąść, Hipcia nie chce siadać na zewnątrz, bo wieje, więc postanawiam usiąść na glebie.
Gdy zjedliśmy, znalazłem dziurę w moim planie. Siadanie było proste. Wstaję jak zupełnie nawalony człowiek, na czterech kopytach, bardzo powoli, ale bardzo do pionu. Udało się. Teraz tylko niespiesznym spacerkiem do domu. Bardzo ciepła kąpiel i wreszcie możliwość zakopania się w ciepłym łóżku. Zasłużyliśmy na to!
Zdążyłem zasnąć, gdy Hipcia jeszcze się moczyła pod prysznicem. Gdy wyszła, wpadła na pomysł wypicia piwa. Czemu nie? – odrzekłem. Podała mi puszkę piwa, której sama nie mogła otworzyć spuchniętymi palcami. Najpierw przyjrzałem się jej uważnie i zasnąłem. Obudziła mnie. Pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie. Obróciłem puszkę w rękach i zasnąłem. Obudziła mnie. Ponownie pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie – w końcu skutecznie. Otworzyłem to piwo! Przy tym zwycięstwie, fakt, że przejechałem GMRDP, to pryszcz!
Niewiele z tej puszki upiłem. Hipcia zresztą też nie. Zasnąwszy wywróciła puszkę, która spadła na podłogę. Zbudziła mnie, żebym pomógł to ścierać. Pomogłem, na swój sposób. Mój zaspany mózg uznał, że mam magiczne moce i wystarczy, że dotknę palcem którejś z kropli, a cała zawartość na podłodze zamieni się w srebrzysty pył, który rano się zmiecie. Przechyliłem się z łóżka, zanurzyłem palec w pierwszej kropli i zadowolony z siebie i swojej pomocności, poszedłem spać.
Jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach…
Pierwszy skurwiel zadzwonił o siódmej. Nie wyłączyłem go – dzwonił dwa razy na trasie, wtedy go wyłączałem doraźnie, potem o nim zapomniałem. Gdy zwlokłem się z łóżka i wyłączyłem go, zorientowałem się, że ze spania za dużo już nie będzie. Wziąłem telefon i przez pół godziny czytałem relacje. Później zasnąłem na jakieś dwadzieścia minut, akurat wstała Hipcia i poszliśmy na śniadanie.
Hipcia została tam lokalną atrakcją, wynosząc talerzami świeżo nałożone ciasto. Ja napchałem się wszystkim po kolei, co nie było słodkie, zapiłem to kawą, potem mogliśmy udać się do pokoju i iść na zaplanowany relaks.
Najpierw jednak, uprzednio planując powrót taksówką na pociąg (głównie dlatego, że nie byliśmy w stanie oszacować, jak długo będziemy się skrobać na górę z plecakami – gminy i tak mieliśmy zaliczone), załatwiłem od kolegi trochę numerów, przekazałem numer Tomkowi, który zabrał się z jednym taksówkarzem do Jeleniej na wcześniejszy pociąg. Czyli mieliśmy już kogoś sprawdzonego.
Teraz relaks! Rezerwując nocleg zupełnie przypadkowo trafiliśmy na hotel z jacuzzi (czekaliśmy na to od połowy trasy). Zanim tam się udaliśmy, spędziliśmy jeszcze kilka chwil z piwem, a później z kawą na wygodnych, miękkich pufach. Było tak przyjemnie, że żałowałem, że nie wzięliśmy tutaj całego tygodnia urlopu…
W końcu piwo się skończyło, inni goście na basen się nie wybierali, więc mieliśmy i samo jacuzzi, i basen zupełnie dla siebie. Moczyliśmy się i masowaliśmy prawie trzy godziny, w końcu jednak przyzwoitość (i kończąca się doba hotelowa) nakazały nam wrócić do pokoju.
W pokoju przytuliliśmy się i przymknęliśmy oczy… i już była 16:00, przespaliśmy godzinę, a dokładnie o 16:00 mieliśmy właśnie zniknąć! Spakowaliśmy się sprawnie, zabraliśmy plecaki, rowery i zadowoleni udaliśmy się do bazy. Tam bardzo szybko znalazł się chętny do wspólnego transportu Marcin Nalazek, zastanowić miał się Gavek. Chwilę pogawędziliśmy z towarzystwem i poszliśmy na miasto.
Wciągnęliśmy pizzę, zamówiliśmy taksówkę, już wracając spotkaliśmy Ryśka Herca, który opowiedział nam, jak go Tomek na finiszu nami straszył (pomogło? pomogło!). Szkoda było się żegnać, bo nie zdążyliśmy pogadać nawet pięciu minut, ale taksówka już prawie dojeżdżała, więc musieliśmy się szybko zwijać. Ja pobiegłem… potruchtałem… no, poszedłem do bazy, Hipcia poszła do sklepu z misją kupienia żarcia na drogę i zamówionych browarów dla Olka.
Gdy wbiegłem do bazy, akurat przyjechała taksówka. Zdjąłem niepotrzebne rzeczy z rowerów, wyniosłem je, spakowaliśmy rowery. Chwilę gadaliśmy z bardzo sympatycznym taksówkarzem, w międzyczasie dotarła Hipcia. Czasu już było mało, więc tylko podbiegła po statuetkę, odebrała ją, zdjęcia nie chciały wyjść, bo młody z obsługi nie potrafił włączyć lampy. Wsiedliśmy, ruszyliśmy.
Jeszcze na zjeździe minęliśmy dwie osoby z naszego wyścigu, potem już bez przygód dotarliśmy na dworzec w Szklarskiej Porębie.
I co, na tym koniec przygód? Ta, jasne!
Chattanooga choo choo - Won't you choo-choo me home?
Punkt pierwszy: gdzie jest, do ciężkiej, mój GPS?! I gdzie są kaski?! Szybki telefon do Gavka – są, zostawiłem je na krześle. Obiecał, że zorganizuje jakiś transport dla nich (i zorganizował, wielkie dzięki!).
Kasy nie ma, trzeba kupić u konduktora. Konduktor okazuje się być bardzo mrukliwy i z miejsca opiernicza nas za to, że do miasta bez pieniędzy (gotówki) przyjechaliśmy i chcieliśmy, jak barbarzyńcy, zapłacić kartą. Po dłuższych próbach nie udaje się zmusić pinpada do współpracy, umawiamy się na ponowne spotkanie w Jeleniej, gdzie się dosiądzie inny kolega, może ów będzie w stanie zmusić niepokorną maszynerię do współpracy.
Udajemy się do swojego wagonu, Marcin, który jest świeżo w wyścigowym ciągu, zalega na glebie i po chwili już go nie ma. My z Hipcią podziwiamy widoki, czytamy relacje… generalnie: luz, relaks, wakacje.
Godzinę później jesteśmy już w Jeleniej. Podchodzę do konduktora, ale zamiast mi sprzedać bilety, pyta, czy nie mogę sobie kupić w kasie, bo mamy 30 minut postoju. W sumie…
Czekam w kasie, kupuję bilety i już w trójkę jedziemy legalnie. Marcin co prawda o tym nie wie, bo w charakterze manekina pilnuje rowerów, które w międzyczasie spiąłem blokadami (miał taki sen, że pewnie chcący mógłby go wynieść całego razem z karimatą).
Siedzimy, czekamy, gadamy. Wysyłam co jakiś czas SMS-y wsparcia dla tych, którzy na trasie i tych, którzy z trasy wrócili. W międzyczasie rozpoczyna się szybka akcja ratowania Kota, która miała kryzys w związku z awarią i rozważała rezygnację: razem z kilkudziesięcioma (?) innymi osobami zaspamowaliśmy jej skrzynkę SMS-ową. Z racji mojego kiepskiego położenia mogłem ograniczyć się tylko do wrzucenia posta na forum, ale reszta kibiców spisała się na medal, zorganizowana naprędce pomoc, która miała być jeszcze na rano, dotarła już trzy godziny później i o północy Kot mogła już zasuwać przed siebie z nową linką hamulcową.
W okolicach 23:30 mieliśmy być we Wrocławiu. Kolejne pół godziny postoju. Idealne, żeby skoczyć po KFC, na które nas naszło. Wrocław jest. Forsa – jest. Wio!
Biją zegary, sekunda goni się z sekundą na okrągło
Szybkim marszem dotarłem do KFC, uprzednio sprawdzając, z którego peronu odjeżdżam. Staję sobie w kolejce i wtedy pisze do mnie Hipcia. A pisze informując, że pociąg odjeżdża za 9 minut. Co? Czyżbyśmy dotarli spóźnieni?
Złożyłem zamówienie i wtedy coś mnie tknęło. Że to trochę może potrwać. Proszę kobitkę o pospieszenie się. Patrzę na zegarek. Jeszcze pięć minut. Jeszcze cztery.
Dziewczyna na kuchni dwoi się i troi. Wrzuca mi żarcie do torby, łapię, wybiegam. Mam jakieś dwie minuty, przy założeniu, że mój zegarek chodzi dobrze względem dworcowego. Wbiegam w pierwszy korytarz – ups!, to nie ten. Wbiegam w drugi: jest. Peronczwartyperonczwartyperonczwarty! (Jak to dobrze, że zapamiętałem!)
Która jest godzina?! Niestety, Wrocław jest miastem prosportowym, pochowali wszystkie dworcowe zegary i dopóki nie dobiegnę, nie będę wiedział, czy jestem w czasie, czy pod czasem. Wybiegam na peron. Jest pociąg! Podbiegnę bezpośrednio do naszego wagonu? Nie, jeszcze odjedzie! Wbijam do najbliższego! Wpadam, patrzę na tabliczkę. Urrrrrwał! Gdańsk! Wysiadam! Patrzę w prawo – jest, druga część naszego pociągu (był tu rozdzielany). 200 metrów. Sprint. Wbiegam, wsiadam, sapię. To musi być ten. Po przepchnięciu się przez jeden wagon dociera do mnie, że, kurde, nie widziałem żadnej tabliczki i nie wiem, czy jestem we właściwym. Potwierdzam z pierwszym człowiekiem: tak, to TLK Karkonosze. Uff…
I do południa budzikom śmierć!
Docieram do właściwego wagonu. W tym czasie orientuję się, że mamy w przedziale współpasażerów, idziemy więc zjeść pod rowerami, żeby wszystko wszystkim nie pachniało kurczakiem. W międzyczasie powstrzymuję konduktora od budzenia Marcina, w końcu ja mam wszystkie bilety.
Wracamy do przedziału. Usiłuję spać, ale nie jest zbyt wygodnie, do tego pieką mnie oparzone stopy, a dla bezpieczeństwa współpasażerów wolę nie zdejmować butów. Zabieram folię NRC i idę się położyć na glebie pod rowerami. Rozkładam ją sobie, nogi na ścianę, wysoko, dwóch starszych dresów komentuje to „O, patrz, rozłoży sobie taki złotko i idzie spać”. Po chwili rozłożyłem sobie folię wygodnie, zakopałem się jak w spiwór i zasnąłem.
Runaway train, never going back, wrong way on a one-way track
Nie pospałem za długo. We Wrocławiu bowiem dosiadła się też grupa podpitej młodzieży, z których jedna dziewczynka miała solidne problemy egzystencjalne. Stwierdziła, że nie jedzie z nimi gdzieś tam do Lublina, ona wysiada. I co stację ganiała się z dwoma idiotami po wagonie, bo ona „chciała” uciec, a oni jej nie pozwalali.
Do tego dochodziły monologi, wyznania i inne formy wyrażenia swej duszy w formie mowy, wśród których najbardziej w ucho wpadł mi monolog pt. „Bez sensu”:
„To jest bez sensu... Życie jest bez sensu... Jędrzej jest bez sensu… Wszystko jest bez sensu… Pociąg jest bez sensu… Ty też jesteś bez sensu… To jest wszystko, wszystko bez sensu… Stacja też jest bez sensu…”.
Z największą przyjemnością bym ich poprosił o ciszę, ale panowie Dresy najwyraźniej się z nimi skumplowali (przynajmniej z tymi z nich, którzy akurat nie ganiali zagubionej nastolatki po pociągu), a nad nimi przewagi liczebnej niestety nie miałem. Panowie raczej byli spokojni, ale na przykład na głos rozważali fizyczną pomoc dla Marcina, żeby ów przestał chrapać – najpierw tłukli ręką w podłogę, później podzielili się ze światem swoimi wątpliwościami („Bo, mnie,kurwa, wkurwia, jak ktoś chrapie.”).
Zbliżaliśmy się do Katowic. Panowie Dresy akurat tu wysiadali, a dziewczynka znowu przebiegła mi korytarzem tuż obok głowy. A zaraz za nią bohater, ratujący. Moja przewaga liczebna znacząco wzrosła (byłem sam na jakąś czwórkę lub szóstkę dzieciaków) i uznałem, że jeszcze jeden galop nad moją głową spowoduje, że w końcu się ruszę i albo sam tę dziewczynkę wysadzę z pociągu, albo zrobi się wreszcie cicho.
I co ja robię tu?
Nie musiałem na szczęście wstawać. W końcu dziewczynka się wybiegała i zaraz za Katowicami zasnęła w objęciach jednego z bohaterów. Ciekawszym było to, co wydarzyło się za chwilę. Drugi z bohaterów otrzeźwiał na tyle, że wróciła mu zdolność w miarę logicznego myślenia. Wstał i w te ozwał się słowa „Ej, czemu my siedzimy tu na ziemi, jak na biletach mamy miejscówki?”.
Zasnąłem. Gdy się obudziłem, nie było ich już w wagonie. Wreszcie mogłem się położyć i w miarę spokojnie sobie pospać.
Dlaczego pukasz do okien - Gdy zasnąć nie mogę - Ciężkim powolnym krokiem budzisz - Budzisz skrzypiącą podłogę
Zjawcia przyszła tuż za Katowicami. Obudziłem się, stała nade mną. Jakaś taka smutna była.
Do przedziału załadowała się grupa ludzi i teraz już tam była siódemka. I nie było czym oddychać. Zjawcia poszła po jakieś rzeczy, ja rozłożyłem drugą folię NRC i na tak przygotowanym łożu zalegliśmy spać. Mi było miękko, ona narzekała, ale w końcu też zasnęła.
Pobudka nastąpiła po szóstej. Powoli zebrałem wszystkie rzeczy, zbudziłem Zjawcię. Spakowaliśmy, co trzeba, zbudziłem Marcina, który też błyskawicznie się spakował. On wysiadał na Centralnej, my na Zachodniej.
Chwilę później już nastąpiły dwa ostatnie wyzwania tego wyjazdu (nie wywalić się wychodząc z wagonu i nie wywalić się na schodach), a potem trzeba było tylko posadzić obolały tyłek na wyjątkowo twardym siodełku i dowlec się do domu.
Powiedzcie mi ludzie, powiedzcie ludzie – czyli podsumowanie
Biznesowo
Zdobyliśmy co najmniej 61 gmin, pozostałe dwie muszę potwierdzić na Geoportalu.
Organizacyjnie
Pierwotnie spodziewałem się, że ten maraton będzie tak naprawdę niezorganizowany: weźcie sobie i jedźcie, tyle. I zastanawiałem się, po co w ogóle w takim wypadku wpisowe. Cofam te myśli. Organizacja była naprawdę świetna. Lokalizator GPS okazał się być małym, poręcznym pudełeczkiem, niczym w porównaniu z kobyłą, którą trzyma się na BBT. Przygotowana została bardzo wyraźna (przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie nawigowałem się przy jej pomocy) mapa, dodatkowo testowana wytrzymałościowo pod prysznicem. Do tego jeszcze Daniel załatwił blokadę drogi na czas startu honorowego i cały początek startu ostrego.
Na kibiców czekała relacja SMS-owa, którą znamy z Maratonu Podróżnika i bardzo fajna aplikacja na smartfona, która bardzo ułatwiała śledzenie przebiegu. Na temat mapy się nie wypowiadam – sam ją odpaliłem ze dwa razy, ale nie zauważyłem przeważających pozytywnych wypowiedzi na jej temat.
Na mecie czekała bardzo miła obsługa (no, tylko Młody żył w swoim świecie), a do tego makaron i ciepła herbata, czyli to, czego po solidnej wycieczce potrzeba najbardziej.
Do tego dochodzą naprawdę ładnie wykonane medale i robiąca wrażenie statuetka, którą dostała Hipcia.
Sportowo
Wszystko zostało przejechane w 57 godzin z groszami. Nieco dłużej, niż pierwotnie szacowaliśmy, ale tak trudnej trasy nie sposób oszacować. Czas postojów z całej trasy 2h 38 min. I z jednego, i z drugiego jesteśmy bardzo zadowoleni.
Gdyby nie kontuzja Hipci, pewnie moglibyśmy liczyć na lepszy czas. Ale w obecnych warunkach lepiej być nie mogło.
Fizycznie
No… tutaj już nie było tak różowo.
Ostatnie 300 km przejechałem z solidnym bólem (odparzeniami i odgnieceniami) obu stóp, zmuszony do zatrzymywania się raz na jakiś czas na kilka sekund, żeby noga odetchnęła. Po drodze kilkanaście razy wlewałem sobie w buty wodę z bidonu, żeby choć na chwilę ulżyć. Po maratonie mam potężne siniaki na stopach i przechodzące podrażnienia nerwów w stopach i dłoniach.
Po raz pierwszy korzystałem z "usług" plastrów rehabilitacyjnych. Pomijając efekty uboczne (czyli konieczność ogolenia tyłu łydek), wszystko spisało się na medal: lewy achilles, który zwykle mnie pobolewał już po czterystu kilometrach, nie odezwał się aż do końca trasy.
Hipcia z kolei pierwsze 300 km przejechała praktycznie nie jedząc, z potężnym bólem brzucha (pierwszy „posiłek” – czyli żela – zjadła w Ustrzykach Dolnych i aż do północy praktycznie głodowała). W zasadzie od setnego kilometra mierzyła się z bólem kolana, który wymuszał robienie wszystkich podjazdów bardzo delikatnie, bo mocniejsze kopnięcie w pedał było niemożliwe. Od dwusetnego kilometra walczyła z kontuzją stóp i kostki, która, już po fakcie, skończyła się tygodniowym zwolnieniem. Odparzenia pominę, bo tego to chyba każdy się dorobił.
Warto podkreślić to, co jej nie bolało: po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, przez cały czas wyścigu nie odezwały się (zaplastrowane) solidnie rozmasowywane przed wyścigiem plecy.
Kłaniam się nisko, starym Mistrzom
…bo to od nich zaczęło się wszystko!
Zaczniemy od podziękowań dla ultramaratonowej, forumowej awangardy: Transatlantyk, Wax, Wilk. Ich relacje czytałem, gdy w 2012 przyniosłem do domu pomysł na BBT, ich relacje czytałem, gdy ukończyli MRDP (w czasie samego wyścigu byłem na kursie taternickim), wreszcie ich relacje czytałem przed kolejnymi wyścigami, w tym przed debiutem w BBT, jak również przygotowując się do GRMDP.
Dziękuję Andrzejowi za towarzystwo w okolicy Stryszawy.
Pierwszy raz podczas wyścigu miałem okazję odbierać dopingujące SMS-y, bardzo to było miłe. Dziękuję Aardowi, Elizium, Kasi i jeszcze dwóm osobom, których nie udało mi się namierzyć na podstawie numeru.
Dziękuję wszystkim zaangażowanym zarówno w samą organizację maratonu, jak i kibicującym przed monitorami komputerów.
Oczywiście nie mógłbym zapomnieć o Hipci. Ale szczegółowe podziękowania pozwolę sobie już przekazać prywatnie, poza tym tekstem.
Na koniec dziękuję Tobie, Czytelniku, że dobrnąłeś aż tutaj. Na tym kończymy – ostatni wyścig tego sezonu stał się właśnie historią!
Wchodzimy do budynku. Wita się z nami Mistrz Przemielony, który teraz jak nigdy pasuje do swojej ksywki i z bólem wstaje z krzesła. Po takiej dawce wiatru w uszy echo budynku i brak szumu działa strasznie destabilizująco, momentalnie wchodzę w tryb „cztery promile”. Normalnie tak: „Generalnie nie ogarniam 3D i notorycznie wpadam na ściany, chodzę w kółko”.
Zostajemy przekierowani do stołówki, gdzie czeka na nas makaron, Agnieszka robi nam herbatę, która jest jednak za gorąca, trzeba poczekać. Zjadamy po dwie porcie – i mięsnego, i bezmięsnego, herbata jest nadal za ciepła, więc wracamy ustalić, gdzie jest najbliższy sklep. Niestety, wszystko jest pozamykane, więc postanawiamy najpierw pójść do hotelu, a potem błądzić po mieście. A skoro tak, to podbiegłem jeszcze i dopiłem herbatę, która w końcu zrobiła się nieco chłodniejsza.
Teraz hotel. Kolega z punktu namierzył nam ulicę, ale ona była w innym miejscu niż zapamiętała to Hipcia. Po dwustu metrach spaceru w górę uznałem, że czas się wspomóc elektroniką (ta, zaznaczyłem sobie na GPS-ie podjazdy, nie zaznaczyłem hotelu…). Przełączyłem telefon z trybu „zawodnik” do trybu „kibic”, czyli, po prostu, przęłożyłem kartę SIM z Solida do smartfona i okazało się, że Hipcia dobrze zapamiętała: mieliśmy jeszcze pół kilometra spaceru.
Dotarliśmy. Pokój na nas czekał, dobrze, że zastrzegliśmy, że możemy być późno. Z hotelem trafiliśmy idealnie: mimo relatywnie niewysokiej ceny (zresztą, umówmy się, na noclegu na mecie, tak jak i na noclegu na starcie, nie miałem zamiaru oszczędzać) był nowiutki, wybudowany w 2013 (jeszcze wisiały plakietki o współfinansowaniu przez Złą Unię). Pokój jeszcze pachniał nowością i miał wszystko, czego potrzebowaliśmy: duże, ciepłe łóżko.
Rowery wylądowały w bagażowni, błędem było niezabranie mapki z bagażu, przez co nie wiedzieliśmy, gdzie są wszystkie punkty kontrolne, co bardzo utrudniało kibicowanie, w międzyczasie ściągnąłem aplikację MRDP (świetny patent!) i wyruszyliśmy na poszukiwanie Orlenu. Nie startowało się aż tak przyjemnie, bo ktoś zamknął drzwi wejściowe z hotelu, dobrze, że obok leżał klucz, który sobie przywłaszczyliśmy.
W tempie emerytów, bo w końcu nam się nie spieszyło, zeszliśmy na dół, ja część z tego spędziłem z nosem w telefonie, czytając Hipci kogo co spotkało i kto dokąd zajechał.
Docieramy do Orlenu. Tam, ku mojemu rozczarowaniu, nie ma czerwonej kanapy (Szwagry sobie spały na takiej w Krościenku). Parówek też nie ma, kupujemy więc colę, trochę innego dobra, zdechłe kanapki i gorącą czekoladę, które to (dwie ostatnie pozycje) postanawiamy zjeść na miejscu. Nie ma gdzie usiąść, Hipcia nie chce siadać na zewnątrz, bo wieje, więc postanawiam usiąść na glebie.
Gdy zjedliśmy, znalazłem dziurę w moim planie. Siadanie było proste. Wstaję jak zupełnie nawalony człowiek, na czterech kopytach, bardzo powoli, ale bardzo do pionu. Udało się. Teraz tylko niespiesznym spacerkiem do domu. Bardzo ciepła kąpiel i wreszcie możliwość zakopania się w ciepłym łóżku. Zasłużyliśmy na to!
Zdążyłem zasnąć, gdy Hipcia jeszcze się moczyła pod prysznicem. Gdy wyszła, wpadła na pomysł wypicia piwa. Czemu nie? – odrzekłem. Podała mi puszkę piwa, której sama nie mogła otworzyć spuchniętymi palcami. Najpierw przyjrzałem się jej uważnie i zasnąłem. Obudziła mnie. Pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie. Obróciłem puszkę w rękach i zasnąłem. Obudziła mnie. Ponownie pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie – w końcu skutecznie. Otworzyłem to piwo! Przy tym zwycięstwie, fakt, że przejechałem GMRDP, to pryszcz!
Niewiele z tej puszki upiłem. Hipcia zresztą też nie. Zasnąwszy wywróciła puszkę, która spadła na podłogę. Zbudziła mnie, żebym pomógł to ścierać. Pomogłem, na swój sposób. Mój zaspany mózg uznał, że mam magiczne moce i wystarczy, że dotknę palcem którejś z kropli, a cała zawartość na podłodze zamieni się w srebrzysty pył, który rano się zmiecie. Przechyliłem się z łóżka, zanurzyłem palec w pierwszej kropli i zadowolony z siebie i swojej pomocności, poszedłem spać.
Jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach…
Pierwszy skurwiel zadzwonił o siódmej. Nie wyłączyłem go – dzwonił dwa razy na trasie, wtedy go wyłączałem doraźnie, potem o nim zapomniałem. Gdy zwlokłem się z łóżka i wyłączyłem go, zorientowałem się, że ze spania za dużo już nie będzie. Wziąłem telefon i przez pół godziny czytałem relacje. Później zasnąłem na jakieś dwadzieścia minut, akurat wstała Hipcia i poszliśmy na śniadanie.
Hipcia została tam lokalną atrakcją, wynosząc talerzami świeżo nałożone ciasto. Ja napchałem się wszystkim po kolei, co nie było słodkie, zapiłem to kawą, potem mogliśmy udać się do pokoju i iść na zaplanowany relaks.
Najpierw jednak, uprzednio planując powrót taksówką na pociąg (głównie dlatego, że nie byliśmy w stanie oszacować, jak długo będziemy się skrobać na górę z plecakami – gminy i tak mieliśmy zaliczone), załatwiłem od kolegi trochę numerów, przekazałem numer Tomkowi, który zabrał się z jednym taksówkarzem do Jeleniej na wcześniejszy pociąg. Czyli mieliśmy już kogoś sprawdzonego.
Teraz relaks! Rezerwując nocleg zupełnie przypadkowo trafiliśmy na hotel z jacuzzi (czekaliśmy na to od połowy trasy). Zanim tam się udaliśmy, spędziliśmy jeszcze kilka chwil z piwem, a później z kawą na wygodnych, miękkich pufach. Było tak przyjemnie, że żałowałem, że nie wzięliśmy tutaj całego tygodnia urlopu…
W końcu piwo się skończyło, inni goście na basen się nie wybierali, więc mieliśmy i samo jacuzzi, i basen zupełnie dla siebie. Moczyliśmy się i masowaliśmy prawie trzy godziny, w końcu jednak przyzwoitość (i kończąca się doba hotelowa) nakazały nam wrócić do pokoju.
W pokoju przytuliliśmy się i przymknęliśmy oczy… i już była 16:00, przespaliśmy godzinę, a dokładnie o 16:00 mieliśmy właśnie zniknąć! Spakowaliśmy się sprawnie, zabraliśmy plecaki, rowery i zadowoleni udaliśmy się do bazy. Tam bardzo szybko znalazł się chętny do wspólnego transportu Marcin Nalazek, zastanowić miał się Gavek. Chwilę pogawędziliśmy z towarzystwem i poszliśmy na miasto.
Wciągnęliśmy pizzę, zamówiliśmy taksówkę, już wracając spotkaliśmy Ryśka Herca, który opowiedział nam, jak go Tomek na finiszu nami straszył (pomogło? pomogło!). Szkoda było się żegnać, bo nie zdążyliśmy pogadać nawet pięciu minut, ale taksówka już prawie dojeżdżała, więc musieliśmy się szybko zwijać. Ja pobiegłem… potruchtałem… no, poszedłem do bazy, Hipcia poszła do sklepu z misją kupienia żarcia na drogę i zamówionych browarów dla Olka.
Gdy wbiegłem do bazy, akurat przyjechała taksówka. Zdjąłem niepotrzebne rzeczy z rowerów, wyniosłem je, spakowaliśmy rowery. Chwilę gadaliśmy z bardzo sympatycznym taksówkarzem, w międzyczasie dotarła Hipcia. Czasu już było mało, więc tylko podbiegła po statuetkę, odebrała ją, zdjęcia nie chciały wyjść, bo młody z obsługi nie potrafił włączyć lampy. Wsiedliśmy, ruszyliśmy.
Jeszcze na zjeździe minęliśmy dwie osoby z naszego wyścigu, potem już bez przygód dotarliśmy na dworzec w Szklarskiej Porębie.
I co, na tym koniec przygód? Ta, jasne!
Chattanooga choo choo - Won't you choo-choo me home?
Punkt pierwszy: gdzie jest, do ciężkiej, mój GPS?! I gdzie są kaski?! Szybki telefon do Gavka – są, zostawiłem je na krześle. Obiecał, że zorganizuje jakiś transport dla nich (i zorganizował, wielkie dzięki!).
Kasy nie ma, trzeba kupić u konduktora. Konduktor okazuje się być bardzo mrukliwy i z miejsca opiernicza nas za to, że do miasta bez pieniędzy (gotówki) przyjechaliśmy i chcieliśmy, jak barbarzyńcy, zapłacić kartą. Po dłuższych próbach nie udaje się zmusić pinpada do współpracy, umawiamy się na ponowne spotkanie w Jeleniej, gdzie się dosiądzie inny kolega, może ów będzie w stanie zmusić niepokorną maszynerię do współpracy.
Udajemy się do swojego wagonu, Marcin, który jest świeżo w wyścigowym ciągu, zalega na glebie i po chwili już go nie ma. My z Hipcią podziwiamy widoki, czytamy relacje… generalnie: luz, relaks, wakacje.
Godzinę później jesteśmy już w Jeleniej. Podchodzę do konduktora, ale zamiast mi sprzedać bilety, pyta, czy nie mogę sobie kupić w kasie, bo mamy 30 minut postoju. W sumie…
Czekam w kasie, kupuję bilety i już w trójkę jedziemy legalnie. Marcin co prawda o tym nie wie, bo w charakterze manekina pilnuje rowerów, które w międzyczasie spiąłem blokadami (miał taki sen, że pewnie chcący mógłby go wynieść całego razem z karimatą).
Siedzimy, czekamy, gadamy. Wysyłam co jakiś czas SMS-y wsparcia dla tych, którzy na trasie i tych, którzy z trasy wrócili. W międzyczasie rozpoczyna się szybka akcja ratowania Kota, która miała kryzys w związku z awarią i rozważała rezygnację: razem z kilkudziesięcioma (?) innymi osobami zaspamowaliśmy jej skrzynkę SMS-ową. Z racji mojego kiepskiego położenia mogłem ograniczyć się tylko do wrzucenia posta na forum, ale reszta kibiców spisała się na medal, zorganizowana naprędce pomoc, która miała być jeszcze na rano, dotarła już trzy godziny później i o północy Kot mogła już zasuwać przed siebie z nową linką hamulcową.
W okolicach 23:30 mieliśmy być we Wrocławiu. Kolejne pół godziny postoju. Idealne, żeby skoczyć po KFC, na które nas naszło. Wrocław jest. Forsa – jest. Wio!
Biją zegary, sekunda goni się z sekundą na okrągło
Szybkim marszem dotarłem do KFC, uprzednio sprawdzając, z którego peronu odjeżdżam. Staję sobie w kolejce i wtedy pisze do mnie Hipcia. A pisze informując, że pociąg odjeżdża za 9 minut. Co? Czyżbyśmy dotarli spóźnieni?
Złożyłem zamówienie i wtedy coś mnie tknęło. Że to trochę może potrwać. Proszę kobitkę o pospieszenie się. Patrzę na zegarek. Jeszcze pięć minut. Jeszcze cztery.
Dziewczyna na kuchni dwoi się i troi. Wrzuca mi żarcie do torby, łapię, wybiegam. Mam jakieś dwie minuty, przy założeniu, że mój zegarek chodzi dobrze względem dworcowego. Wbiegam w pierwszy korytarz – ups!, to nie ten. Wbiegam w drugi: jest. Peronczwartyperonczwartyperonczwarty! (Jak to dobrze, że zapamiętałem!)
Która jest godzina?! Niestety, Wrocław jest miastem prosportowym, pochowali wszystkie dworcowe zegary i dopóki nie dobiegnę, nie będę wiedział, czy jestem w czasie, czy pod czasem. Wybiegam na peron. Jest pociąg! Podbiegnę bezpośrednio do naszego wagonu? Nie, jeszcze odjedzie! Wbijam do najbliższego! Wpadam, patrzę na tabliczkę. Urrrrrwał! Gdańsk! Wysiadam! Patrzę w prawo – jest, druga część naszego pociągu (był tu rozdzielany). 200 metrów. Sprint. Wbiegam, wsiadam, sapię. To musi być ten. Po przepchnięciu się przez jeden wagon dociera do mnie, że, kurde, nie widziałem żadnej tabliczki i nie wiem, czy jestem we właściwym. Potwierdzam z pierwszym człowiekiem: tak, to TLK Karkonosze. Uff…
I do południa budzikom śmierć!
Docieram do właściwego wagonu. W tym czasie orientuję się, że mamy w przedziale współpasażerów, idziemy więc zjeść pod rowerami, żeby wszystko wszystkim nie pachniało kurczakiem. W międzyczasie powstrzymuję konduktora od budzenia Marcina, w końcu ja mam wszystkie bilety.
Wracamy do przedziału. Usiłuję spać, ale nie jest zbyt wygodnie, do tego pieką mnie oparzone stopy, a dla bezpieczeństwa współpasażerów wolę nie zdejmować butów. Zabieram folię NRC i idę się położyć na glebie pod rowerami. Rozkładam ją sobie, nogi na ścianę, wysoko, dwóch starszych dresów komentuje to „O, patrz, rozłoży sobie taki złotko i idzie spać”. Po chwili rozłożyłem sobie folię wygodnie, zakopałem się jak w spiwór i zasnąłem.
Runaway train, never going back, wrong way on a one-way track
Nie pospałem za długo. We Wrocławiu bowiem dosiadła się też grupa podpitej młodzieży, z których jedna dziewczynka miała solidne problemy egzystencjalne. Stwierdziła, że nie jedzie z nimi gdzieś tam do Lublina, ona wysiada. I co stację ganiała się z dwoma idiotami po wagonie, bo ona „chciała” uciec, a oni jej nie pozwalali.
Do tego dochodziły monologi, wyznania i inne formy wyrażenia swej duszy w formie mowy, wśród których najbardziej w ucho wpadł mi monolog pt. „Bez sensu”:
„To jest bez sensu... Życie jest bez sensu... Jędrzej jest bez sensu… Wszystko jest bez sensu… Pociąg jest bez sensu… Ty też jesteś bez sensu… To jest wszystko, wszystko bez sensu… Stacja też jest bez sensu…”.
Z największą przyjemnością bym ich poprosił o ciszę, ale panowie Dresy najwyraźniej się z nimi skumplowali (przynajmniej z tymi z nich, którzy akurat nie ganiali zagubionej nastolatki po pociągu), a nad nimi przewagi liczebnej niestety nie miałem. Panowie raczej byli spokojni, ale na przykład na głos rozważali fizyczną pomoc dla Marcina, żeby ów przestał chrapać – najpierw tłukli ręką w podłogę, później podzielili się ze światem swoimi wątpliwościami („Bo, mnie,kurwa, wkurwia, jak ktoś chrapie.”).
Zbliżaliśmy się do Katowic. Panowie Dresy akurat tu wysiadali, a dziewczynka znowu przebiegła mi korytarzem tuż obok głowy. A zaraz za nią bohater, ratujący. Moja przewaga liczebna znacząco wzrosła (byłem sam na jakąś czwórkę lub szóstkę dzieciaków) i uznałem, że jeszcze jeden galop nad moją głową spowoduje, że w końcu się ruszę i albo sam tę dziewczynkę wysadzę z pociągu, albo zrobi się wreszcie cicho.
I co ja robię tu?
Nie musiałem na szczęście wstawać. W końcu dziewczynka się wybiegała i zaraz za Katowicami zasnęła w objęciach jednego z bohaterów. Ciekawszym było to, co wydarzyło się za chwilę. Drugi z bohaterów otrzeźwiał na tyle, że wróciła mu zdolność w miarę logicznego myślenia. Wstał i w te ozwał się słowa „Ej, czemu my siedzimy tu na ziemi, jak na biletach mamy miejscówki?”.
Zasnąłem. Gdy się obudziłem, nie było ich już w wagonie. Wreszcie mogłem się położyć i w miarę spokojnie sobie pospać.
Dlaczego pukasz do okien - Gdy zasnąć nie mogę - Ciężkim powolnym krokiem budzisz - Budzisz skrzypiącą podłogę
Zjawcia przyszła tuż za Katowicami. Obudziłem się, stała nade mną. Jakaś taka smutna była.
Do przedziału załadowała się grupa ludzi i teraz już tam była siódemka. I nie było czym oddychać. Zjawcia poszła po jakieś rzeczy, ja rozłożyłem drugą folię NRC i na tak przygotowanym łożu zalegliśmy spać. Mi było miękko, ona narzekała, ale w końcu też zasnęła.
Pobudka nastąpiła po szóstej. Powoli zebrałem wszystkie rzeczy, zbudziłem Zjawcię. Spakowaliśmy, co trzeba, zbudziłem Marcina, który też błyskawicznie się spakował. On wysiadał na Centralnej, my na Zachodniej.
Chwilę później już nastąpiły dwa ostatnie wyzwania tego wyjazdu (nie wywalić się wychodząc z wagonu i nie wywalić się na schodach), a potem trzeba było tylko posadzić obolały tyłek na wyjątkowo twardym siodełku i dowlec się do domu.
Powiedzcie mi ludzie, powiedzcie ludzie – czyli podsumowanie
Biznesowo
Zdobyliśmy co najmniej 61 gmin, pozostałe dwie muszę potwierdzić na Geoportalu.
Organizacyjnie
Pierwotnie spodziewałem się, że ten maraton będzie tak naprawdę niezorganizowany: weźcie sobie i jedźcie, tyle. I zastanawiałem się, po co w ogóle w takim wypadku wpisowe. Cofam te myśli. Organizacja była naprawdę świetna. Lokalizator GPS okazał się być małym, poręcznym pudełeczkiem, niczym w porównaniu z kobyłą, którą trzyma się na BBT. Przygotowana została bardzo wyraźna (przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie nawigowałem się przy jej pomocy) mapa, dodatkowo testowana wytrzymałościowo pod prysznicem. Do tego jeszcze Daniel załatwił blokadę drogi na czas startu honorowego i cały początek startu ostrego.
Na kibiców czekała relacja SMS-owa, którą znamy z Maratonu Podróżnika i bardzo fajna aplikacja na smartfona, która bardzo ułatwiała śledzenie przebiegu. Na temat mapy się nie wypowiadam – sam ją odpaliłem ze dwa razy, ale nie zauważyłem przeważających pozytywnych wypowiedzi na jej temat.
Na mecie czekała bardzo miła obsługa (no, tylko Młody żył w swoim świecie), a do tego makaron i ciepła herbata, czyli to, czego po solidnej wycieczce potrzeba najbardziej.
Do tego dochodzą naprawdę ładnie wykonane medale i robiąca wrażenie statuetka, którą dostała Hipcia.
Sportowo
Wszystko zostało przejechane w 57 godzin z groszami. Nieco dłużej, niż pierwotnie szacowaliśmy, ale tak trudnej trasy nie sposób oszacować. Czas postojów z całej trasy 2h 38 min. I z jednego, i z drugiego jesteśmy bardzo zadowoleni.
Gdyby nie kontuzja Hipci, pewnie moglibyśmy liczyć na lepszy czas. Ale w obecnych warunkach lepiej być nie mogło.
Fizycznie
No… tutaj już nie było tak różowo.
Ostatnie 300 km przejechałem z solidnym bólem (odparzeniami i odgnieceniami) obu stóp, zmuszony do zatrzymywania się raz na jakiś czas na kilka sekund, żeby noga odetchnęła. Po drodze kilkanaście razy wlewałem sobie w buty wodę z bidonu, żeby choć na chwilę ulżyć. Po maratonie mam potężne siniaki na stopach i przechodzące podrażnienia nerwów w stopach i dłoniach.
Po raz pierwszy korzystałem z "usług" plastrów rehabilitacyjnych. Pomijając efekty uboczne (czyli konieczność ogolenia tyłu łydek), wszystko spisało się na medal: lewy achilles, który zwykle mnie pobolewał już po czterystu kilometrach, nie odezwał się aż do końca trasy.
Hipcia z kolei pierwsze 300 km przejechała praktycznie nie jedząc, z potężnym bólem brzucha (pierwszy „posiłek” – czyli żela – zjadła w Ustrzykach Dolnych i aż do północy praktycznie głodowała). W zasadzie od setnego kilometra mierzyła się z bólem kolana, który wymuszał robienie wszystkich podjazdów bardzo delikatnie, bo mocniejsze kopnięcie w pedał było niemożliwe. Od dwusetnego kilometra walczyła z kontuzją stóp i kostki, która, już po fakcie, skończyła się tygodniowym zwolnieniem. Odparzenia pominę, bo tego to chyba każdy się dorobił.
Warto podkreślić to, co jej nie bolało: po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, przez cały czas wyścigu nie odezwały się (zaplastrowane) solidnie rozmasowywane przed wyścigiem plecy.
Kłaniam się nisko, starym Mistrzom
…bo to od nich zaczęło się wszystko!
Zaczniemy od podziękowań dla ultramaratonowej, forumowej awangardy: Transatlantyk, Wax, Wilk. Ich relacje czytałem, gdy w 2012 przyniosłem do domu pomysł na BBT, ich relacje czytałem, gdy ukończyli MRDP (w czasie samego wyścigu byłem na kursie taternickim), wreszcie ich relacje czytałem przed kolejnymi wyścigami, w tym przed debiutem w BBT, jak również przygotowując się do GRMDP.
Dziękuję Andrzejowi za towarzystwo w okolicy Stryszawy.
Pierwszy raz podczas wyścigu miałem okazję odbierać dopingujące SMS-y, bardzo to było miłe. Dziękuję Aardowi, Elizium, Kasi i jeszcze dwóm osobom, których nie udało mi się namierzyć na podstawie numeru.
Dziękuję wszystkim zaangażowanym zarówno w samą organizację maratonu, jak i kibicującym przed monitorami komputerów.
Oczywiście nie mógłbym zapomnieć o Hipci. Ale szczegółowe podziękowania pozwolę sobie już przekazać prywatnie, poza tym tekstem.
Na koniec dziękuję Tobie, Czytelniku, że dobrnąłeś aż tutaj. Na tym kończymy – ostatni wyścig tego sezonu stał się właśnie historią!
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Świetna relacja - czekałem na nią i przeczytałem całą od dechy do dechy;) Patrzyłem na Wasze kropki w monitorze komputera na końcówce rajdu. Podziwiam za kondycję, upór i hart ducha. Pozdrowienia dla Hipci ;)
Goro - 10:33 środa, 2 września 2015 | linkuj
Ujął mnie opis zamiany rozlanego na podłodze piwa, w srebrzysty proszek i to tylko za pomocą dotknięcia palcem. Literatura naprawdę wysokich lotów. Już kiedyś sugerowałem wydanie zbioru opowiadań - i utwoerdzam się w tym przekonaniu. Masz chłopie talent!
yurek55 - 08:29 środa, 2 września 2015 | linkuj
Podziwiam te minimum postojów. PS. Ja nie nam odparzeń ☺
vuki - 06:12 środa, 2 września 2015 | linkuj
Najbardziej dramatyczny opis otwierania piwa na świecie. :)
giovanni - 04:31 środa, 2 września 2015 | linkuj
Przeczytałam ...niesamowita przygoda pełna bólu i radości ...
Katana1978 - 22:17 wtorek, 1 września 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!