Piątek, 1 stycznia 2016
Kategoria zaliczając gminy, do czytania, > 200 km
Noworoczne gminożerstwo
Wczesnym rankiem, gdy niektórzy spali snem sprawiedliwego, a inni już wiedzieli, że obudzą się z kacem-mordercą, w moim domu zadzwonił budzik. Hipcia mruknęła, że czas wstawać. Próbowałem wziąć ją na litość, ale jedyne, co mi się udało, to wynegocjowanie dodatkowych trzydziestu minut snu. Po pół godzinie zadzwonił kolejny. I tu już nie udało mi się nic wynegocjować. Nawet strasząc mrozem i okrutnym wszystkim złym, co za oknem czyha.
Zebraliśmy się, nawet udało się wciągnąć szybką kawę i tuż przy windach zorientowaliśmy się, że zmieniając koło w hipciowym rowerze, zapomniałem wpiąć magnes. Dobrze, ze mieliśmy zapas czasu.
Po kilku minutach jazdy na dworzec mój licznik wskazał -10 stopni, co oznacza, że właśnie zamknął skalę od dołu. Jeśli wierzyć prognozom, było -12. Na dworcu wszystkie kasy zamknięte, a na nich niewiele mi mówiąca karteczka, że kas należy szukać w nowej hali dworca. To my mamy nową halę? Zapytałem ochroniarza, który był bardzo... zmęczony. Tak, to było zmęczenie. Wskazał mi poprawny kierunek i chyba z ulgą wrócił do patrzenia w jeden punkt, szczęśliwy, że więcej mu głowy nie zawracam.
Bilety zakupione, na zestawieniu sprawdziłem, który z wagonów jest rowerowym, akurat był to ten na końcu. Pociąg nadjechał, wagon rowerowy okazał się być standardowym wagonem do zaparkowania na końcu składu. Wstawiliśmy rowery, a pociąg jeszcze nie ruszył, gdy minęła nas niewielka postać, która wpadła do kibla i radosnym "Bleeee!" pozbyła się części zawartości swojego żołądka. Po chwili, gdy jeszcze usiłowałem ustawić rowery w jako takim porządku, postać przebiegla znowu, tym razem już z pianą na ustach. Za nim powoli przesuwała się jego matka. Jednym słowem: patologia. Żeby dziesięciolatek tak się nawalił na imprezie...
Dosiedliśmy się do przedziału, w którym prócz nas siedział sobie jeden facet. Ubrany ciepło; my też się nie rozbieraliśmy, bo ogrzewanie działało jedynie symbolicznie. Za oknem wszystko rozświetlało radosne, noworoczne słońce. Zastanawialiśmy się, po co wzięliśmy ze sobą bidony - na tym Hipci zaczął już powoli gęstnieć świeży lód stworzony z tego, co wylało sie podczas ładowania roweru do pociągu.
Na Widzewie byliśmy już gotowi: szybka wysiadka, jeszcze w pociągu włączony GPS (żeby nie czekać, aż złapie lokalizację) i już ruszamy. Na starcie ciepło, jedyne -7 stopni.
Uć o tej porze dnia była zupełnie pusta. Warszawa żyła, może nie tak, jak zawsze, ale żyła. Tutaj minęło nas zaledwie kilka samochodów. Daliśmy dwukrotnie szansę DDR, z której zjeżdżaliśmy błyskawicznie ze względu na potłuczone szkło. Przejechaliśmy nawet słynną Piotrkowską, pustą o tej porze, nieliczni przechodnie patrzyli na nas jak na kosmitów. Tuż przed jej końcem zrobiliśmy postój i zaaplikowaliśmy Hipci grube łapawice. Już wcześniej miała ogrzewacze, teraz wreszcie była szansa na to, że zrobi się jej cieplej. I zrobiło się.
Po krótkiej chwili, bo ledwie po 30 kilometrach zatrzymaliśmy się na szybki postój na stacji. W grzejącym słońcu wychyliliśmy po energetyku i ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła a to krajówką, a to wojewódzką, a to zupełnie boczną drogą. Nie było jakoś szczególnie zimno, czasem cierpiały stopy, ale nawet Hipcia nie marzła. No, pomijając wydatek energetyczny na ogrzewanie organizmu, co powodowało absolutny brak chęci i mocy.
Słońce świeciło pięknie, obywatele jeszcze odpoczywali po nocnych hulankach, więc było zupełnie pusto - nawet autostrada, nad którą przejeżdżaliśmy, świeciła pustkami. Temperatura powoli podnosiła się osiągając najwyzszą wartość czterech stopni na minusie. Gdzieś niedaleko przed Turkiem postanowiliśmy zrobić przystanek na stacji. I wypadałoby coś zjeść, i powoli kończyły się baterie w GPS-ie, a jak na złość zapomniałem zabrać z domu zapasu. Jak na złość dwie kolejne były jakimiś krzakami, na których zapewne nie mogło być hotdogów; dopiero kawał drogi dalej trafił się Huzar. Błyskawicznie zamówiłem dwa hotdogi, kawę, po czym chupiąc pierwsze i siorbiąc drugie przyglądaliśmy się klienteli. Większość, która wchodziła, celowała w lekarstwa do leczenia się metodą "klin klinem". Jeden tylko chłopak wybił się z monotonii zakupów i zamierzał się wziąć za wybijanie nie tylko klina, bo do flaszki dokupił paczkę prezerwatyw.
Ruszyliśmy pełni nadziei, że w Turku znajdziemy coś otwartego. Znaleźliśmy! Dwie kolejne stacje też nie miały baterii. Jedziemy więc. Ile starczy, tyle starczy, do Konina trafimy.
Powoli zaczęło się robić szarawo; do DK 92 dojeżdżaliśmy już w zupełnej ciemności. I wtedy... czerwony, znajomy dziób zaświecił nam w oczy z daleka. Na kogo jak na kogo, ale na Orlen zawsze można liczyć. I parówki, i baterie, i energetyk, i jeszcze picie, bo ze względu na małą ilość postojów (i to, że w bidonach woda zdążyła zamarznąć), trochę się odwodniliśmy.
Na stacji zmarnowaliśmy trochę czasu, po czym ruszyliśmy w stronę Koła. Już ciemno, po obu stronach drogi co jakiś czas błyskały jeszcze fajerwerki. W Kole jakiś idiota rzucał petardami w okolicy jakiegoś starego budynku, wskutek czego echo niemalże zrywało czapkę z głowy.
Zostało nam bardzo dużo czasu i niewiele ponad dwadzieścia kilometrów bocznymi drogami. Większość przejechaliśmy obok siebie, bez żadnego pośpiechu, gawędząc i podziwiając strzelające co jakiś czas fajerwerki. Już w Koninie zrobiliśmy postój na Orlenie, tylko dlatego, że mieliśmy dużo czasu; starczyło go jeszcze na wycieczkę na kebaba pod dworcem (pod pretekstem dokręcenia do 200 km). Ostatnie dwie godziny temperatura spadła od -8,5 do -9 stopni.
W końcu zajechał BWE i nawet szybko dojechaliśmy do Warszawy. Krótka trasa do domu uśwadomiła nam, że w Warszawie jest jednak chłodniej - termometr już pod domem wskazał 9,5 na minusie, a nie było to pewnie wszystko, co mógłby zrobić.
Udało się wykręcić łącznie 200 km, zdobyć 10 gmin i zrobić przyjemną, długą trasę w ujemnej temperaturze. Dobry początek roku!
Zebraliśmy się, nawet udało się wciągnąć szybką kawę i tuż przy windach zorientowaliśmy się, że zmieniając koło w hipciowym rowerze, zapomniałem wpiąć magnes. Dobrze, ze mieliśmy zapas czasu.
Po kilku minutach jazdy na dworzec mój licznik wskazał -10 stopni, co oznacza, że właśnie zamknął skalę od dołu. Jeśli wierzyć prognozom, było -12. Na dworcu wszystkie kasy zamknięte, a na nich niewiele mi mówiąca karteczka, że kas należy szukać w nowej hali dworca. To my mamy nową halę? Zapytałem ochroniarza, który był bardzo... zmęczony. Tak, to było zmęczenie. Wskazał mi poprawny kierunek i chyba z ulgą wrócił do patrzenia w jeden punkt, szczęśliwy, że więcej mu głowy nie zawracam.
Bilety zakupione, na zestawieniu sprawdziłem, który z wagonów jest rowerowym, akurat był to ten na końcu. Pociąg nadjechał, wagon rowerowy okazał się być standardowym wagonem do zaparkowania na końcu składu. Wstawiliśmy rowery, a pociąg jeszcze nie ruszył, gdy minęła nas niewielka postać, która wpadła do kibla i radosnym "Bleeee!" pozbyła się części zawartości swojego żołądka. Po chwili, gdy jeszcze usiłowałem ustawić rowery w jako takim porządku, postać przebiegla znowu, tym razem już z pianą na ustach. Za nim powoli przesuwała się jego matka. Jednym słowem: patologia. Żeby dziesięciolatek tak się nawalił na imprezie...
Dosiedliśmy się do przedziału, w którym prócz nas siedział sobie jeden facet. Ubrany ciepło; my też się nie rozbieraliśmy, bo ogrzewanie działało jedynie symbolicznie. Za oknem wszystko rozświetlało radosne, noworoczne słońce. Zastanawialiśmy się, po co wzięliśmy ze sobą bidony - na tym Hipci zaczął już powoli gęstnieć świeży lód stworzony z tego, co wylało sie podczas ładowania roweru do pociągu.
Na Widzewie byliśmy już gotowi: szybka wysiadka, jeszcze w pociągu włączony GPS (żeby nie czekać, aż złapie lokalizację) i już ruszamy. Na starcie ciepło, jedyne -7 stopni.
Uć o tej porze dnia była zupełnie pusta. Warszawa żyła, może nie tak, jak zawsze, ale żyła. Tutaj minęło nas zaledwie kilka samochodów. Daliśmy dwukrotnie szansę DDR, z której zjeżdżaliśmy błyskawicznie ze względu na potłuczone szkło. Przejechaliśmy nawet słynną Piotrkowską, pustą o tej porze, nieliczni przechodnie patrzyli na nas jak na kosmitów. Tuż przed jej końcem zrobiliśmy postój i zaaplikowaliśmy Hipci grube łapawice. Już wcześniej miała ogrzewacze, teraz wreszcie była szansa na to, że zrobi się jej cieplej. I zrobiło się.
Po krótkiej chwili, bo ledwie po 30 kilometrach zatrzymaliśmy się na szybki postój na stacji. W grzejącym słońcu wychyliliśmy po energetyku i ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła a to krajówką, a to wojewódzką, a to zupełnie boczną drogą. Nie było jakoś szczególnie zimno, czasem cierpiały stopy, ale nawet Hipcia nie marzła. No, pomijając wydatek energetyczny na ogrzewanie organizmu, co powodowało absolutny brak chęci i mocy.
Słońce świeciło pięknie, obywatele jeszcze odpoczywali po nocnych hulankach, więc było zupełnie pusto - nawet autostrada, nad którą przejeżdżaliśmy, świeciła pustkami. Temperatura powoli podnosiła się osiągając najwyzszą wartość czterech stopni na minusie. Gdzieś niedaleko przed Turkiem postanowiliśmy zrobić przystanek na stacji. I wypadałoby coś zjeść, i powoli kończyły się baterie w GPS-ie, a jak na złość zapomniałem zabrać z domu zapasu. Jak na złość dwie kolejne były jakimiś krzakami, na których zapewne nie mogło być hotdogów; dopiero kawał drogi dalej trafił się Huzar. Błyskawicznie zamówiłem dwa hotdogi, kawę, po czym chupiąc pierwsze i siorbiąc drugie przyglądaliśmy się klienteli. Większość, która wchodziła, celowała w lekarstwa do leczenia się metodą "klin klinem". Jeden tylko chłopak wybił się z monotonii zakupów i zamierzał się wziąć za wybijanie nie tylko klina, bo do flaszki dokupił paczkę prezerwatyw.
Ruszyliśmy pełni nadziei, że w Turku znajdziemy coś otwartego. Znaleźliśmy! Dwie kolejne stacje też nie miały baterii. Jedziemy więc. Ile starczy, tyle starczy, do Konina trafimy.
Powoli zaczęło się robić szarawo; do DK 92 dojeżdżaliśmy już w zupełnej ciemności. I wtedy... czerwony, znajomy dziób zaświecił nam w oczy z daleka. Na kogo jak na kogo, ale na Orlen zawsze można liczyć. I parówki, i baterie, i energetyk, i jeszcze picie, bo ze względu na małą ilość postojów (i to, że w bidonach woda zdążyła zamarznąć), trochę się odwodniliśmy.
Na stacji zmarnowaliśmy trochę czasu, po czym ruszyliśmy w stronę Koła. Już ciemno, po obu stronach drogi co jakiś czas błyskały jeszcze fajerwerki. W Kole jakiś idiota rzucał petardami w okolicy jakiegoś starego budynku, wskutek czego echo niemalże zrywało czapkę z głowy.
Zostało nam bardzo dużo czasu i niewiele ponad dwadzieścia kilometrów bocznymi drogami. Większość przejechaliśmy obok siebie, bez żadnego pośpiechu, gawędząc i podziwiając strzelające co jakiś czas fajerwerki. Już w Koninie zrobiliśmy postój na Orlenie, tylko dlatego, że mieliśmy dużo czasu; starczyło go jeszcze na wycieczkę na kebaba pod dworcem (pod pretekstem dokręcenia do 200 km). Ostatnie dwie godziny temperatura spadła od -8,5 do -9 stopni.
W końcu zajechał BWE i nawet szybko dojechaliśmy do Warszawy. Krótka trasa do domu uśwadomiła nam, że w Warszawie jest jednak chłodniej - termometr już pod domem wskazał 9,5 na minusie, a nie było to pewnie wszystko, co mógłby zrobić.
Udało się wykręcić łącznie 200 km, zdobyć 10 gmin i zrobić przyjemną, długą trasę w ujemnej temperaturze. Dobry początek roku!
- DST 200.87km
- Czas 09:10
- VAVG 21.91km/h
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Trzeba było pisać, że w LDZ będziecie ! Dobry dystans, gratulacje ;)
gavek - 20:55 wtorek, 5 stycznia 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!