Niedziela, 27 marca 2016
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Połowiczne, druzgocące zwycięstwo
Po raz pierwszy w życiu mieliśmy możliwość uczynienia z Wielkanocy zwykłego, długiego weekendu, bez wizyt, odwiedzin i innych zbędnych i nudnych aktywności. Podobno miała być ładna pogoda, podobno nawet w niedzielę, postanowiliśmy więc ją wykorzystać. Z kilku dostępnych wariantów tras wybraliśmy tę najciekawszą, zupełnie nie przejmując się tym, że optymalnie byłoby ją przejechać w drugą stronę ze względu na wiatr.
Wyjazd miał służyć kilku celom. Przede wszystkim Hipcia miała się oswoić ze swoją nową zabawką - nawigacją. Czyli mielimy sprawdzić, czy w ogóle jest w stanie widzieć cokolwiek na tym małym ekraniku i jednocześnie nie zabić się podczas jazdy. Po drugie - siodełko. Postanowiliśmy po raz ostatni dać szansę jednemu z nich, w wersji, podobno, "lady". Ale, jak twierdzi Hipcia, jest to raczej w wersja "gruz pod zadkiem".
A miało być tak pięknie. Wywiady miały być... Trasa w wersji oryginalnej miała mieć 440 km i prowadzić do Ciechanowa, skąd prowadził relaksacyjny sprint do Warszawy długości 135 km. Na pierwszej części podjazdów miało być około 2400 m, czyli na 430 km tyle, ile na całym Pierścieniu. Zapowiadało się pięknie, a z kolei nic nie zapowiadało nadchodzącej bitwy.
Psychę do wyjazdu zbierałem od czwartku. Zupełnie mi się nie chciało i wiedziałem, że największą walkę będę musiał stoczyć w niedzielę rano, gdy bedzie trzeba wstać wcześnie rano. Hipcia z kolei od kilku dniach łaziła po ścianach i miała energii aż zbyt wiele. Ku swojemu zaskoczeniu wstałem zupełnie świeżutki (a pobudka była ustawiona na 5:30, czyli, według starego czasu, jeszcze na 4:30). A to nigdy dobrze nie wróży.
Szybka kawa, pompowanie kół, wycieczka na dworzec i dźwięk fajerwerków, bilety - nie, nie ma miejsc rowerowych, wszystkie wykupione. Na miejscu okazuje się, że podjechało jakieś maleństwo złożone z dwóch wagonów, w tym żadnego rowerowego. Końcówkę składu zajął jakiś facet na wózku, na początku "podobno" miejsca nie było, tak powiedziała kierownik pociągu. Rowery zostały więc wrzucone na korytarz, w okolicy toalety. Kierowniczka pociągu, gdy przyszedłem kupić bilet, zdążyła mnie jeszcze opieprzyć, że dlaczego ja z rana jadę z rowerem, zamiast się dzielić jajkiem. Kurczę, gdybym chciał dzielić się jajkiem, to bym się dzielił. A skoro jadę na rowerze, to pewnie chcę jechać na rowerze.
Co stację musiałem się budzić i robić sobie spacer, pilnując, czy moje rowery nie wychodzą przez drzwi, albo czy ktoś nie uprze się swoim bagażem wbić ich do środka, bo on przecież musi wsiąść. Pomijając jednego idiotę, który musiał je przestawić bo musiał dokładnie do tej toalety się dostać, podróż przebiegła bez zakłóceń.
Wysiedliśmy w piernikolandii i ruszyliśmy przed siebie. Temperatura powoli sobie rosła, po przebiciu się toruńskie DDR-y, w końcu udało się wyjechać na cywilizowany asfalt. Ruch był olbrzymi. Wszyscy jechali do lub z kościoła, do rodziny albo po prostu chcieli sobie pojeździć po okolicy. Szybko zaczęliśmy drapać się w górę - początek to praktycznie niekończący się podjazd. Jeden przystanek na pozbycie się niepotrzebnych ubrań, bo na termometrze pojawiło się już prawie 10 stopni.
Jechało się przyjemnie. Wiatr nie przeszkadzał, albo wręcz pomagał, co było widać szczególnie na zachodnim kierunku od Wąbrzeżna i prostym kawałku wzdłuż A1. Tam miejscami byliśmy wpychani pod górę. To znaczy ja byłem wpychany, bo Hipcia od samego początku skarżyła się na brak mocy i chęci do jazdy. Wielki świąteczny zjazd cenowy, energetyczny i kilokaloryjny; bakteria, wirus lub po prostu tymczasowy spadek formy, przy czym ta forma nie tyle, że spadła, a po prostu upadła i solidnie rozbiła sobie kuper. Na podjazdach, które robiłem bardzo spokojnie, odjeżdżałem. Idealnym podsumowaniem całości było stwierdzenie "nie pamiętam, żeby kiedykolwiek jechało mi się gorzej". A gorzej być miało, bo skończyliśmy fragment wdrapywania się w górę i teraz pozostała przed nami część walki z wiatrem. Do tego oczywiście podjazdy, tutaj sztuka za sztuką.
Pedałowałem praktycznie jedną nogą, robiąc podjazdy tak wolno, jak mogłem, by mogła coś skorzystać z koła, a mimo to, pojedyncze pchnięcie powodowało, że zostawała kilkanaście metrów z tyłu.
Ale zostawać z tyłu trzeba umieć, trzeba mieć klasę. Gdy patrzyłem za siebie, widziałem niewiarygodnie wyluzowanego rastamana, który żując gumę jedną stroną szczęki, powoli i z godnością drapie się w górę, mając wszystko gdzieś. Rastaman po chwili do mnie dojeżdżał i za chwilę znowu się gubił. Z koła i tak wiele zysku nie było, bo ruch był spory, a wiatr boczny, więc jazda w formie, która umożliwiała jakiekolwiek zasłanianie się, w zasadzie odpadała.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy na Orlenie w Jabłonowie Pomorskim. Hipcia zasiadła na słońcu i zażądała, żeby ją nakarmić. Po chwili przyszedłem z dwiema zapiekankami, a później ruszyłem po jeszcze dwie. W międzyczasie podziwialiśmy, jak wszystkie okoliczne wioski zjeżdżają się na stację w celu zakupienia... browarów. W święta politycy nie chcą handlować, ale lud głosuje nogami - browar w święta rzecz święta.
Do tego wciągnęliśmy trochę energetyków i nakupiliśmy kilogramy batonów. Hipcia przypominała zwłoki bez większej werwy, rozbudzała się i żywo protestowała tylko wtedy, gdy sugerowałem, że może przerwiemy ten świąteczny zjazd cenowy i zamiast marnować kilokalorie na pedałowanie jedną nogą, pojedziemy z powrotem do domu. Uparła się, że jeszcze jedziemy. W końcu jakoś się przesuwamy, a na zjechanie w kierunku domu, zawsze jest czas.
No to jechaliśmy. Słońce grzało, wiatr przestawiał rowery i utrudniał jazdę po prostej linii, przed nami pojawiały się ładne widoki, turlaliśmy się bardzo spokojnie - podjazdy robiąc z godnością, a zjazdy zasuwając bez pedałowania. Wjechaliśmy na teren Brodnickiego Parku Krajobrazowego i tam zrobiło się ładnie. Gdy jedzie się na przykład przez Mazury, można jechać cały dzień i nie zobaczyć żadnego jeziorka. A tutaj drog prowadziła ładnymi lasami, tuż obok jezior... Ładnie tutaj.
Zawróciliśmy i z lekkim wiatrem pojechaliśmy w stronę Brodnicy. W samym mieście zrobiliśmy szybki postój na Orlenie, który trochę się przeciągnął; potem już nadszedł czas na włączenie świateł. Słońce powoli zachodziło, temperatura powolutku spadała, robiło się coraz ładniej. Po zmroku już przyszedl czas na odwiedziny już zaliczonego swego czasu Golubia-Dobrzynia. Tam znowu zrobiliśmy przerwę na żarcie. Zapiekanek nie było, zapchaliśmy się parówkami.
Już po zmroku ruszyliśmy dalej, po chwili skręciliśmy w boczną drogę, kierunek Szafarnia. Od tego miejsca zaczęliśmy jechać obok siebie. Ruch był już symboliczny, na kole Hipci nic nie zyskiwałem, a ona nie chciała, żebym jechał z przodu, bo bardzo rozpraszała ją moja lampka. Na jednym z zakrętów zrobiliśmy przerwę na wrzucenie Hipci ogrzewaczy w rękawiczki. Niezbyt zadziałały.
Miłe zaczęło się dopiero później: w miejscowości Szczuka wjechaliśmy w boczną, gruntową drogą, która prowadziła nieprzyjemnymi zboczami, z których Hipcia zjeżdżała bardzo powoli ze względu na to, że kiepsko jej się trzymało kierownicę w grubych rękawiczkach. Kawałek dalej, w Jastrzębiu, robimy jeszcze jedną przerwę: zakładamy na siebie jeszcze trochę ubrań: Hipcia zaczyna przypominać bałwanka. A i tak nadal jest jej zimno. Ja z kolei zakładam tylko dodatkowe spodnie, wzuwam moje wilgotne jeszcze (po całym dniu) rękawiczki i po chwili jest mi już ciepło.
Już wcześniej wiedziałem, że trzysta nie pęknie w okolicach północy, teraz - widząc, jak zasuwamy - decydujemy się uznać, że fantastyczny plan na całonocną jazdę trzeba przełożyć na inne, cieplejsze jeszcze noce. Gdyby było ciepło, to można by było jechać nawet pedałując jedną nogą, w końcu jutro wolne, można jechać ile nam się będzie podobało; teraz jednak Hipcia musiałaby turlać się przez chłodne jeszcze dobrych siedem godzin. Już wcześniej wiedzieliśmy, że z Sierpca możemy zjechać do domu o 3:26. Pozostaje tylko kwestia tego, czy się uda. Hipcia po całym dniu walki ze zmęczeniem nie generuje już żadnego ciepła, na płaskim jedziemy całe 15 km/h, więc co jakiś czas sprawdzam, czy nadal mamy możliwość dotarcia na czas.
Robi się coraz mniej przyjemnie. Temperatura w lasach spada do zera stopni. Hipcia zamarza, jadąc tylko siłą woli. Taki trochę paradoks: gdyby przyspieszyła, to może byłoby jej cieplej. Nie ma jednak siły przyspieszyć, bo jest jej zimno. Robimy po drodze kilka przerw na grzanie zmarzniętych łapek na moim brzuchu (brr), na batony (które pewnie idą od razu na podtrzymanie grzania i nie przekładają się na siłę) i kilka sprintów (gonieni przez wioskowe kundle).
Hipcia zaczyna odżywać na dwadzieścia kilometrów przed Sierpcem. Już czując ciepło obiecanego Orlena zauważalnie przyspiesza. Na stację zajeżdżamy 2:40, wypijamy czekoladę, robimy zapasy na drogę i z niewielkim zapasem czasowym jedziemy w kierunku dworca. Ależ szczęście! Pociąg już stoi, można wejść do środka, kupić bilety i ułożyć zmarznięte truchełko w okolicy kaloryfera.
Zjedliśmy trochę z zakupionych zapasów, przesiedliśmy się w Nasielsku i dotarliśmy do Warszawy wczesnym rankiem. Pierwszy raz mieliśmy okazję wysiąść na stacji Warszawa Koło. Stąd tylko trzy kilometry do domu. Miasto było jeszcze puste.
Przejechaliśmy od Torunia niewiele ponad trzysta kilometrów, zaliczając 26 gmin. Plan na całonocną jazdę nie wypalił. Całodzienny, mocny wiatr, którego udało się uniknąć tylko na pierwszych kilkudziesięciu kilometrach i na pojedynczych fragmentach, który miejscami zrzucał z roweru, a na samej końcówce walił prosto w twarz, do tego fakt tego, że Hipcia cały dzień czuła się zdechła, przełożyły się na zmarzniętą noc i konieczność przerwania wycieczki.
Czasem bywa i tak. Każdy ma swoich wrogów: ja umieram w upale, Hipcia w chłodzie.
Wyjazd miał służyć kilku celom. Przede wszystkim Hipcia miała się oswoić ze swoją nową zabawką - nawigacją. Czyli mielimy sprawdzić, czy w ogóle jest w stanie widzieć cokolwiek na tym małym ekraniku i jednocześnie nie zabić się podczas jazdy. Po drugie - siodełko. Postanowiliśmy po raz ostatni dać szansę jednemu z nich, w wersji, podobno, "lady". Ale, jak twierdzi Hipcia, jest to raczej w wersja "gruz pod zadkiem".
A miało być tak pięknie. Wywiady miały być... Trasa w wersji oryginalnej miała mieć 440 km i prowadzić do Ciechanowa, skąd prowadził relaksacyjny sprint do Warszawy długości 135 km. Na pierwszej części podjazdów miało być około 2400 m, czyli na 430 km tyle, ile na całym Pierścieniu. Zapowiadało się pięknie, a z kolei nic nie zapowiadało nadchodzącej bitwy.
Psychę do wyjazdu zbierałem od czwartku. Zupełnie mi się nie chciało i wiedziałem, że największą walkę będę musiał stoczyć w niedzielę rano, gdy bedzie trzeba wstać wcześnie rano. Hipcia z kolei od kilku dniach łaziła po ścianach i miała energii aż zbyt wiele. Ku swojemu zaskoczeniu wstałem zupełnie świeżutki (a pobudka była ustawiona na 5:30, czyli, według starego czasu, jeszcze na 4:30). A to nigdy dobrze nie wróży.
Szybka kawa, pompowanie kół, wycieczka na dworzec i dźwięk fajerwerków, bilety - nie, nie ma miejsc rowerowych, wszystkie wykupione. Na miejscu okazuje się, że podjechało jakieś maleństwo złożone z dwóch wagonów, w tym żadnego rowerowego. Końcówkę składu zajął jakiś facet na wózku, na początku "podobno" miejsca nie było, tak powiedziała kierownik pociągu. Rowery zostały więc wrzucone na korytarz, w okolicy toalety. Kierowniczka pociągu, gdy przyszedłem kupić bilet, zdążyła mnie jeszcze opieprzyć, że dlaczego ja z rana jadę z rowerem, zamiast się dzielić jajkiem. Kurczę, gdybym chciał dzielić się jajkiem, to bym się dzielił. A skoro jadę na rowerze, to pewnie chcę jechać na rowerze.
Co stację musiałem się budzić i robić sobie spacer, pilnując, czy moje rowery nie wychodzą przez drzwi, albo czy ktoś nie uprze się swoim bagażem wbić ich do środka, bo on przecież musi wsiąść. Pomijając jednego idiotę, który musiał je przestawić bo musiał dokładnie do tej toalety się dostać, podróż przebiegła bez zakłóceń.
Wysiedliśmy w piernikolandii i ruszyliśmy przed siebie. Temperatura powoli sobie rosła, po przebiciu się toruńskie DDR-y, w końcu udało się wyjechać na cywilizowany asfalt. Ruch był olbrzymi. Wszyscy jechali do lub z kościoła, do rodziny albo po prostu chcieli sobie pojeździć po okolicy. Szybko zaczęliśmy drapać się w górę - początek to praktycznie niekończący się podjazd. Jeden przystanek na pozbycie się niepotrzebnych ubrań, bo na termometrze pojawiło się już prawie 10 stopni.
Jechało się przyjemnie. Wiatr nie przeszkadzał, albo wręcz pomagał, co było widać szczególnie na zachodnim kierunku od Wąbrzeżna i prostym kawałku wzdłuż A1. Tam miejscami byliśmy wpychani pod górę. To znaczy ja byłem wpychany, bo Hipcia od samego początku skarżyła się na brak mocy i chęci do jazdy. Wielki świąteczny zjazd cenowy, energetyczny i kilokaloryjny; bakteria, wirus lub po prostu tymczasowy spadek formy, przy czym ta forma nie tyle, że spadła, a po prostu upadła i solidnie rozbiła sobie kuper. Na podjazdach, które robiłem bardzo spokojnie, odjeżdżałem. Idealnym podsumowaniem całości było stwierdzenie "nie pamiętam, żeby kiedykolwiek jechało mi się gorzej". A gorzej być miało, bo skończyliśmy fragment wdrapywania się w górę i teraz pozostała przed nami część walki z wiatrem. Do tego oczywiście podjazdy, tutaj sztuka za sztuką.
Pedałowałem praktycznie jedną nogą, robiąc podjazdy tak wolno, jak mogłem, by mogła coś skorzystać z koła, a mimo to, pojedyncze pchnięcie powodowało, że zostawała kilkanaście metrów z tyłu.
Ale zostawać z tyłu trzeba umieć, trzeba mieć klasę. Gdy patrzyłem za siebie, widziałem niewiarygodnie wyluzowanego rastamana, który żując gumę jedną stroną szczęki, powoli i z godnością drapie się w górę, mając wszystko gdzieś. Rastaman po chwili do mnie dojeżdżał i za chwilę znowu się gubił. Z koła i tak wiele zysku nie było, bo ruch był spory, a wiatr boczny, więc jazda w formie, która umożliwiała jakiekolwiek zasłanianie się, w zasadzie odpadała.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy na Orlenie w Jabłonowie Pomorskim. Hipcia zasiadła na słońcu i zażądała, żeby ją nakarmić. Po chwili przyszedłem z dwiema zapiekankami, a później ruszyłem po jeszcze dwie. W międzyczasie podziwialiśmy, jak wszystkie okoliczne wioski zjeżdżają się na stację w celu zakupienia... browarów. W święta politycy nie chcą handlować, ale lud głosuje nogami - browar w święta rzecz święta.
Do tego wciągnęliśmy trochę energetyków i nakupiliśmy kilogramy batonów. Hipcia przypominała zwłoki bez większej werwy, rozbudzała się i żywo protestowała tylko wtedy, gdy sugerowałem, że może przerwiemy ten świąteczny zjazd cenowy i zamiast marnować kilokalorie na pedałowanie jedną nogą, pojedziemy z powrotem do domu. Uparła się, że jeszcze jedziemy. W końcu jakoś się przesuwamy, a na zjechanie w kierunku domu, zawsze jest czas.
No to jechaliśmy. Słońce grzało, wiatr przestawiał rowery i utrudniał jazdę po prostej linii, przed nami pojawiały się ładne widoki, turlaliśmy się bardzo spokojnie - podjazdy robiąc z godnością, a zjazdy zasuwając bez pedałowania. Wjechaliśmy na teren Brodnickiego Parku Krajobrazowego i tam zrobiło się ładnie. Gdy jedzie się na przykład przez Mazury, można jechać cały dzień i nie zobaczyć żadnego jeziorka. A tutaj drog prowadziła ładnymi lasami, tuż obok jezior... Ładnie tutaj.
Zawróciliśmy i z lekkim wiatrem pojechaliśmy w stronę Brodnicy. W samym mieście zrobiliśmy szybki postój na Orlenie, który trochę się przeciągnął; potem już nadszedł czas na włączenie świateł. Słońce powoli zachodziło, temperatura powolutku spadała, robiło się coraz ładniej. Po zmroku już przyszedl czas na odwiedziny już zaliczonego swego czasu Golubia-Dobrzynia. Tam znowu zrobiliśmy przerwę na żarcie. Zapiekanek nie było, zapchaliśmy się parówkami.
Już po zmroku ruszyliśmy dalej, po chwili skręciliśmy w boczną drogę, kierunek Szafarnia. Od tego miejsca zaczęliśmy jechać obok siebie. Ruch był już symboliczny, na kole Hipci nic nie zyskiwałem, a ona nie chciała, żebym jechał z przodu, bo bardzo rozpraszała ją moja lampka. Na jednym z zakrętów zrobiliśmy przerwę na wrzucenie Hipci ogrzewaczy w rękawiczki. Niezbyt zadziałały.
Miłe zaczęło się dopiero później: w miejscowości Szczuka wjechaliśmy w boczną, gruntową drogą, która prowadziła nieprzyjemnymi zboczami, z których Hipcia zjeżdżała bardzo powoli ze względu na to, że kiepsko jej się trzymało kierownicę w grubych rękawiczkach. Kawałek dalej, w Jastrzębiu, robimy jeszcze jedną przerwę: zakładamy na siebie jeszcze trochę ubrań: Hipcia zaczyna przypominać bałwanka. A i tak nadal jest jej zimno. Ja z kolei zakładam tylko dodatkowe spodnie, wzuwam moje wilgotne jeszcze (po całym dniu) rękawiczki i po chwili jest mi już ciepło.
Już wcześniej wiedziałem, że trzysta nie pęknie w okolicach północy, teraz - widząc, jak zasuwamy - decydujemy się uznać, że fantastyczny plan na całonocną jazdę trzeba przełożyć na inne, cieplejsze jeszcze noce. Gdyby było ciepło, to można by było jechać nawet pedałując jedną nogą, w końcu jutro wolne, można jechać ile nam się będzie podobało; teraz jednak Hipcia musiałaby turlać się przez chłodne jeszcze dobrych siedem godzin. Już wcześniej wiedzieliśmy, że z Sierpca możemy zjechać do domu o 3:26. Pozostaje tylko kwestia tego, czy się uda. Hipcia po całym dniu walki ze zmęczeniem nie generuje już żadnego ciepła, na płaskim jedziemy całe 15 km/h, więc co jakiś czas sprawdzam, czy nadal mamy możliwość dotarcia na czas.
Robi się coraz mniej przyjemnie. Temperatura w lasach spada do zera stopni. Hipcia zamarza, jadąc tylko siłą woli. Taki trochę paradoks: gdyby przyspieszyła, to może byłoby jej cieplej. Nie ma jednak siły przyspieszyć, bo jest jej zimno. Robimy po drodze kilka przerw na grzanie zmarzniętych łapek na moim brzuchu (brr), na batony (które pewnie idą od razu na podtrzymanie grzania i nie przekładają się na siłę) i kilka sprintów (gonieni przez wioskowe kundle).
Hipcia zaczyna odżywać na dwadzieścia kilometrów przed Sierpcem. Już czując ciepło obiecanego Orlena zauważalnie przyspiesza. Na stację zajeżdżamy 2:40, wypijamy czekoladę, robimy zapasy na drogę i z niewielkim zapasem czasowym jedziemy w kierunku dworca. Ależ szczęście! Pociąg już stoi, można wejść do środka, kupić bilety i ułożyć zmarznięte truchełko w okolicy kaloryfera.
Zjedliśmy trochę z zakupionych zapasów, przesiedliśmy się w Nasielsku i dotarliśmy do Warszawy wczesnym rankiem. Pierwszy raz mieliśmy okazję wysiąść na stacji Warszawa Koło. Stąd tylko trzy kilometry do domu. Miasto było jeszcze puste.
Przejechaliśmy od Torunia niewiele ponad trzysta kilometrów, zaliczając 26 gmin. Plan na całonocną jazdę nie wypalił. Całodzienny, mocny wiatr, którego udało się uniknąć tylko na pierwszych kilkudziesięciu kilometrach i na pojedynczych fragmentach, który miejscami zrzucał z roweru, a na samej końcówce walił prosto w twarz, do tego fakt tego, że Hipcia cały dzień czuła się zdechła, przełożyły się na zmarzniętą noc i konieczność przerwania wycieczki.
Czasem bywa i tak. Każdy ma swoich wrogów: ja umieram w upale, Hipcia w chłodzie.
- DST 313.99km
- Czas 14:50
- VAVG 21.17km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
z opisu tej "wycieczki" wynika, że pani kierowniczka pociągu miała rację. Lepiej trzeba było jajkiem się podzielić, a nie tłuc rowerem przez pół Polski. :)
Nie napisałeś jak Hipcia navi ogarnęła, dała radę? yurek55 - 11:07 środa, 30 marca 2016 | linkuj
Nie napisałeś jak Hipcia navi ogarnęła, dała radę? yurek55 - 11:07 środa, 30 marca 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!