Czwartek, 26 maja 2016
Kategoria > 200 km, szypko, do czytania, zaliczając gminy
Warmia. Mazury. Bociany.
Pobudka o jakiejś nieludzkiej godzinie. Wpół do piątej. Na dworcu tuktam w szosowych butach po bilety, ale nie zdążam kupić. Nie potrafię się przestawić i zaufać kupowaniu biletów kolejowych przez internet.
Pakujemy się do pociągu. Mimo wczesnej pory, w pociągu stoi już pięć rowerów. Jeden wieszam, drugi stawiam. Po chwili (chyba na Centralnym) wsiada dziewczyna, która ma kupiony bilet na rower, ale jako że za chwilę i ja go kupię, przezornie nie chwalę się, że jeden z moich "nielegalnie" wisi. Na Wschodniej dosiada jeszcze jeden. To jest już dziewięć sztuk.
W Warszawie było słonecznie, ale kawałek dalej niebo zasnuwają chmury. Powoli wszystkie rowery opuszczają wagon, do Olsztyna dojeżdżamy sami. Już przed dworcem, gdy własnie zbieraliśmy się do ruszenia, zagaduje nas bardzo sympatyczny pan - członek, jak się okazało, Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów. Chwilę rozmawiamy i ruszamy w trasę.
Wiatr pcha mocno. Miał być północny, jest zachodni, co nawet na sam początek jeszcze bardziej pasuje. Tyle, że niebo szczelnie zakrywają chmury i czasami zeń kapie. A my mamy tylko małe podsiodłówki i jedziemy na krótko. Założyliśmy, że od rana będzie ciepło, a tu nagle klops. Na widocznych polach pojawiają się bociany. Latają nam też nad głowami. Dużo ich.
Po chwili jazdy zza ramienia zagaduje mnie znajomy głos - Turysta! Zupełnie przypadkowo przez kawałek wypada nam wspólna trasa. Przez chwilę widać znak czasów - obaj mamy przygotowane na GPS-ach trasy i nie potrafimy się dogadać, żeby powiedzieć sobie, kto gdzie jedzie. Bo po co, skoro kreska prowadzi?
Po chwili Jacek skręca w kierunku Barczewa, a my zostajemy dalej na kursie na Biskupiec. Kawałek za skrętem nie zauważam, że czas zjechać, bo nie przybliżyłem mapy wystarczająco. Zauważyła to Hipcia, ale już było po frytkach - trzeba przechodzić przez rów i nosić rower przez otaczające drogę ogrodzenia i bariery.
Stąd zaczyna się długi kurs po mniejszych drogach. Asfalty czasami są nierówne, ale głównie przyzwoite, na tyle, że można jechać spokojnie. Powoli połykamy kolejne, niewielkie podjazdy, ciesząc się kompletnym spokojem. Nawet zaczyna wyglądać słońce, a po chwili chmury zupełnie znikają. Pojedyncze samochody nie przeszkadzają nam w niczym. Jedziemy przez niekończące się lasy, wzdłuż kolejnych, mniejszych i większych jezior, pomiędzy nielicznymi polami. Na polach, tak, kolejne bocianki. Są wszędzie, nigdy ich tak wielu nie widziałem.
Wydawało mi się, że będziemy jechali przez Szczytno, ale najpierw omijamy skręt w drogę 600, potem w DK 57 w Dźwierzutach. Gdy w Pasymiu (co ciekawe, tutaj minęliśmy się z Jackiem o jakieś 500 metrów) nie skręciliśmy w DK 53 na Szczytno, tylko pojechaliśmy na Olsztyn, uznałem, że chyba mi się przywidziało to Szczytno i może jedziemy tylko przez okolice.
Kolejnymi przyjemnymi, zacienionymi i zielonymi pagórkami dobiliśmy się do DK 58, której cyfra z daleka wyglądała jak "S8" i przyprawiła mnie o niewielki zawalik. Stąd już wiedziałem, że jednak dojedziemy do Szczytna. I faktycznie - drogą krajową, robiąc krótki postój w Jedwabnie (procesja zajęła całą drogę, ale pozwolono nam się przemknąć), dojechaliśmy do Szczytna.
Tutaj zrobiliśmy sobie syty i solidny postój na Orlenie. Uzupełniam wodę w camelbaku - jest to pierwsza z nim trasa i jak na razie spisuje się bardzo przyzwoicie.
Ruszamy. Po chwili kompletnie się wypłaszcza, a niekończące się lasy zaczynają powoli ustępować polom. Płaskim, niekończącym się polom.
Gdy droga zaczęła skręcać w kierunku Ciechanowa, dostaliśmy wiatr w twarz. W zasadzie w niczym to nie przeszkadzało, do pociągu mieliśmy bardzo dużo czasu. Łapiąc promienie słońca przemykaliśmy w kierunku odwiedzonej drogi nr 60, którą - z postojem na zakup wody, bo zaczęło jej brakować - dotarliśmy na dworzec w Ciechanowie. Stamtąd pociągiem tej samej relacji, co dwa miesiące temu (Olsztyn - Kielce), ale tym razem bardzo pustym, spokojnie docieramy do domu.
Zaliczyliśmy jakieś 15 gmin. W zupełnym spokoju. Świąteczny dzień zniechęcił ludzi do wyjazdów gdziekolwiek, do tego cały dzień jechaliśmy przez niekończącą się zieleń. Bociany towarzyszyły nam cały, caluteńki dzień, do tego kilka stało sobie po prostu przy drodze, zaledwie metr od nas. Procesję napotkaliśmy tylko jedną. To akurat mało, spodziewaliśmy się dużej ilości kwiatków na drogach, a tu... goły asfalt.
Wycieczka bardzo udana.
Pakujemy się do pociągu. Mimo wczesnej pory, w pociągu stoi już pięć rowerów. Jeden wieszam, drugi stawiam. Po chwili (chyba na Centralnym) wsiada dziewczyna, która ma kupiony bilet na rower, ale jako że za chwilę i ja go kupię, przezornie nie chwalę się, że jeden z moich "nielegalnie" wisi. Na Wschodniej dosiada jeszcze jeden. To jest już dziewięć sztuk.
W Warszawie było słonecznie, ale kawałek dalej niebo zasnuwają chmury. Powoli wszystkie rowery opuszczają wagon, do Olsztyna dojeżdżamy sami. Już przed dworcem, gdy własnie zbieraliśmy się do ruszenia, zagaduje nas bardzo sympatyczny pan - członek, jak się okazało, Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów. Chwilę rozmawiamy i ruszamy w trasę.
Wiatr pcha mocno. Miał być północny, jest zachodni, co nawet na sam początek jeszcze bardziej pasuje. Tyle, że niebo szczelnie zakrywają chmury i czasami zeń kapie. A my mamy tylko małe podsiodłówki i jedziemy na krótko. Założyliśmy, że od rana będzie ciepło, a tu nagle klops. Na widocznych polach pojawiają się bociany. Latają nam też nad głowami. Dużo ich.
Po chwili jazdy zza ramienia zagaduje mnie znajomy głos - Turysta! Zupełnie przypadkowo przez kawałek wypada nam wspólna trasa. Przez chwilę widać znak czasów - obaj mamy przygotowane na GPS-ach trasy i nie potrafimy się dogadać, żeby powiedzieć sobie, kto gdzie jedzie. Bo po co, skoro kreska prowadzi?
Po chwili Jacek skręca w kierunku Barczewa, a my zostajemy dalej na kursie na Biskupiec. Kawałek za skrętem nie zauważam, że czas zjechać, bo nie przybliżyłem mapy wystarczająco. Zauważyła to Hipcia, ale już było po frytkach - trzeba przechodzić przez rów i nosić rower przez otaczające drogę ogrodzenia i bariery.
Stąd zaczyna się długi kurs po mniejszych drogach. Asfalty czasami są nierówne, ale głównie przyzwoite, na tyle, że można jechać spokojnie. Powoli połykamy kolejne, niewielkie podjazdy, ciesząc się kompletnym spokojem. Nawet zaczyna wyglądać słońce, a po chwili chmury zupełnie znikają. Pojedyncze samochody nie przeszkadzają nam w niczym. Jedziemy przez niekończące się lasy, wzdłuż kolejnych, mniejszych i większych jezior, pomiędzy nielicznymi polami. Na polach, tak, kolejne bocianki. Są wszędzie, nigdy ich tak wielu nie widziałem.
Wydawało mi się, że będziemy jechali przez Szczytno, ale najpierw omijamy skręt w drogę 600, potem w DK 57 w Dźwierzutach. Gdy w Pasymiu (co ciekawe, tutaj minęliśmy się z Jackiem o jakieś 500 metrów) nie skręciliśmy w DK 53 na Szczytno, tylko pojechaliśmy na Olsztyn, uznałem, że chyba mi się przywidziało to Szczytno i może jedziemy tylko przez okolice.
Kolejnymi przyjemnymi, zacienionymi i zielonymi pagórkami dobiliśmy się do DK 58, której cyfra z daleka wyglądała jak "S8" i przyprawiła mnie o niewielki zawalik. Stąd już wiedziałem, że jednak dojedziemy do Szczytna. I faktycznie - drogą krajową, robiąc krótki postój w Jedwabnie (procesja zajęła całą drogę, ale pozwolono nam się przemknąć), dojechaliśmy do Szczytna.
Tutaj zrobiliśmy sobie syty i solidny postój na Orlenie. Uzupełniam wodę w camelbaku - jest to pierwsza z nim trasa i jak na razie spisuje się bardzo przyzwoicie.
Ruszamy. Po chwili kompletnie się wypłaszcza, a niekończące się lasy zaczynają powoli ustępować polom. Płaskim, niekończącym się polom.
Gdy droga zaczęła skręcać w kierunku Ciechanowa, dostaliśmy wiatr w twarz. W zasadzie w niczym to nie przeszkadzało, do pociągu mieliśmy bardzo dużo czasu. Łapiąc promienie słońca przemykaliśmy w kierunku odwiedzonej drogi nr 60, którą - z postojem na zakup wody, bo zaczęło jej brakować - dotarliśmy na dworzec w Ciechanowie. Stamtąd pociągiem tej samej relacji, co dwa miesiące temu (Olsztyn - Kielce), ale tym razem bardzo pustym, spokojnie docieramy do domu.
Zaliczyliśmy jakieś 15 gmin. W zupełnym spokoju. Świąteczny dzień zniechęcił ludzi do wyjazdów gdziekolwiek, do tego cały dzień jechaliśmy przez niekończącą się zieleń. Bociany towarzyszyły nam cały, caluteńki dzień, do tego kilka stało sobie po prostu przy drodze, zaledwie metr od nas. Procesję napotkaliśmy tylko jedną. To akurat mało, spodziewaliśmy się dużej ilości kwiatków na drogach, a tu... goły asfalt.
Wycieczka bardzo udana.
- DST 292.48km
- Czas 09:36
- VAVG 30.47km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Polecam zaufać internetowej sprzedaży biletów. Warto, choćby ze względu na oszczędność czasu ;)
michuss - 13:45 poniedziałek, 30 maja 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!