Sobota, 4 czerwca 2016
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy, solo
Weekend w Górach Świętokrzyskich. Tak pod Krosnem.
Gdy coś odbywa się już po raz trzeci, w trzecim kolejnym roku, to można powiedzieć, że jest "cykliczne". Nieubłagana kolejność cyfr wskazała, że po pierwszym i drugim przyszedł czas na trzeci Maraton Podróżnika. W tym roku o mały włos nie udałoby nam się zarejestrować. Lista chętnych wypełniła się tak szybko, że w pierwszej chwili rozważałem zapisanie się na inny maraton. Jednak pozostała tajna furtka - dzikie karty, które, dzięki uprzejmości Kapituły, zostały nam przyznane.
Tegoroczna trasa miała być łatwiejsza od zeszłorocznej (w końcu miała prawie dwa razy mniej podjazdów) i prowadzić spod Kielc aż pod Krosno, a stamtąd przez okolice Sandomierza wrócić i zamknąć się w bazie. Tyle teorii. 533 km i niecałe 4400 m w górę. W praktyce - patrząc po profilu trasy: "patataj, patataj, PATATAJ, PATATAJ, patataj, patataj". Płasko nie będzie.
Na dłuższą chwilę przed maratonem postanowiłem wrócić do pomysłu luźno rzuconego przez kogoś przed zeszłorocznym MP. Zapuszczenie wąsów na maraton. Dlaczego? Bo tak. Po prostu, dla zabawy. Świadom tego, że publiczne proponowanie skończy się na niczym, napisałem prywatnie do kilku osób i, o dziwo, część się zgodziła. W tym, co ważne, większość od razu, bez większych podejrzeń i pytań. I tak, uprzedzam pytanie, byli też tacy, co odmówili. Na przykład jeden taki, co się żony boi.
Siedmoosobowa grupa (włącznie ze mną) właśnie nieprzerwanie hodowała swój zarost, gdy przyszedł wtorek. Widziałem się wtedy z kolegą. Służbowe, półtoragodzinne spotkanie. Jakiś taki mizerny był, zakatarzony bidulek. Marudził, że przy otwartym oknie spał, że go gardło rozbolało, że w zasadzie cały czas nos musi wycierać. Pokiwałem smutno głową, życzyłem zdrowia.
W środę poczułem lekki ból gardła. Jako że bystry jestem, natychmiast połączyłem fakty i uznałem, że chyba się zaraziłem. W czwartek ból gardła się wzmocnił. A w piątek zniknął zupełnie - na rzecz podwyższonej temperatury i kompletnego rozklopsowania. Jeszcze rano pierwszą moją myślą było "a może jednak przepiszę się na dystans 300?". Potem uznałem jednak, że wszystko będzie zależało od tego, jak będę się czuł kolejnego dnia. Całe dziadostwo się rozwija, może do jutra jakoś przejdzie. Albo będzie lepiej. Albo nie wiem. Jutro się zobaczy.
Jutro jeszcze nie nadchodziło. Na razie uparcie trwało dzisiaj. Po odpracowaniu swojego przed komputerem zniosłem resztę gratów do samochodu i wytoczyliśmy się z osiedla. Pół godziny później niż zakładał plan, ale i tak miało to pozwolić na dojechanie do bazy późnym popołudniem, a nie wczesnym wieczorem.
Po przebiciu się przez wyjazdowe korki i przejechaniu zupełnie nową S7 w kierunku Radomia (jechałem nią już sto razy, ale pierwszy raz za dnia...) udało się nam dotrzeć pod Kielce i wbić się na teren bazy. Na mój widok Tomek wykrzyknął tylko "No pięknie wyglądasz!". On, w przeciwieństwie do mnie, wyglądał inaczej, niż się umówiliśmy, tak bardziej standardowo. Ale obiecał, że nadrobi zaległości.
Rozbijamy namiot, witamy nielicznych rozbitków i siadamy do kolacji. Moja to mój obiad z pracy, z czwartku, którego nie zjadłem, bo byłem w domu i bardzo mi się nie chciało go odgrzewać. Po wszystkim dosiadamy się na chwilę do grupy. Co chwilę dochodzą nowi przyjezdni, w tym Elizium, który swoim wąsem w podkówkę (niczym Hulk Hogan) zdecydowanie wygrywa wąsową klasyfikację. Mój zachwyt najwyraźniej wjeżdża Tomkowi na ambicję, bo gdy tylko kończy Jelonie dyktować ściągawkę z trasy (pisaną maczkiem na kartce A4), to znika i za chwilę pojawia się z identycznym, jak Eli, zarostem. Ale król może być tylko jeden, dzisiaj nim został Krzysiek.
Długo nie siedzimy - po chwili Hipcia wsiąka, niby po coś do picia, a po 10 minutach zauważam, że po prostu wymknęła się po angielsku. Zdążam więc w stronę namiotu. W sumie ma rację - nie ma co siedzieć, trzeba się wyspać. Ja chyba głównie powinienem leżeć i wypoczywać. Sen leczy, łagodzi rany, porządkuje wspomnienia. A nawet jedna jego odmiana całkowicie usuwa ból i choroby. Taka to magia!
Przebieram się więc, wypraszam kilku wielonożnych gości z namiotu, zawijam się w śpiwór. Po jakimś czasie na karku pojawia mi się piekący punkt. Ciechoroba! Pewnie jakiś pająk się gdzieś zabunkrował. Gdy drugi, identyczny, pojawił się za uchem, uznałem, że to nie może być pająk. Winowajca szybko się znalazł - czerwone mrówki. Przeszukujemy cały namiot, znajdujemy pięciu partyzantów. Później już udaje mi się zasnąć. Ostatnie myśli przed snem to rozważanie możliwych planów awaryjnych. Z uśmiechem konstatuję, że ostatni raz plany awaryjne miałem kilka lat temu, gdy jechaliśmy po raz pierwszy na trzysta kilometrów. Od tej pory było tylko "siezobaczy, siepomyśli".
Pole namiotowe jest dość rozstrzelone, więc - inaczej niż w zeszłym roku - najpierw budzi mnie budzik, a dopiero potem słyszę dźwięki krzątania się, ubierania, zapinania sakw, plecaków, sprzączek i całe klekotanie związane z pakowaniem się przed wyścigiem. Ktoś coś niesie, ktoś rozmawia, ktoś rzuca stłumionym wyrazem, gdy coś miękkiego upada mu na ziemię.
Wyłazimy z namiotu. Oporządzam rowery, dopinam wszystkie torby, światła, urządzenia. W końcu pada ważne pytanie: "Jak się czujesz?". W sumie czuję się dobrze. Po tej odpowiedzi popełniamy istotny błąd: zabieramy tylko jedną torbę i tylko jeden komplet narzędzi. Ale za to, na wszelki wypadek, zabieramy drugiego GPS-a.
Człapiemy do jadalni i pochłaniamy śniadanie. Przypadkiem wynaleziony na Parczewie patent, czyli płatki z żelami sprawdzają się bardzo dobrze w roli pożywnego zapychacza kiszek. Czas na krótką odprawę techniczną. Bardzo krótką i bardzo treściwą. Nic nie pamiętam.
Duża wskazówka na zegarku powoli zaczyna uciekać, przy bramie zaczyna się robić tłoczno. W ostatniej chwili postanawiam jeszcze pobiec do toalety. Pech to pech, papieru nie ma. Gdy docieram z powrotem pod namiot, akurat wołają "Pierwsza grupa na staaaart!". No to zaczynamy trasę z pełnym bagażnikiem. Jakbym i tak nie był wystarczająco ciężki i bez tego.
Na kilkanaście sekund przed startem robimy jeszcze startową fotkę Wąsaczy, na którą nie załapał się Żubr, ale za to trafił Transatlantyk (łącznie: Elizium, Wilk, Tomek, Turysta, Transatlantyk i ja). Potem już tylko odliczanie (według dwóch różnych zegarków, sygnał do startu daje nie Średni, a ktoś, kto sprawdzał czas na swoim czasomierzu). Kilkanaście rowerów zaczyna się toczyć na zjeździe.
Z okrzykiem swój atak rozpoczyna Olo. Pochylam się nieco i dochodzę go na zakręcie, a potem zagaduję i tak oto dojeżdża do nas reszta grupy. Pierwsza ucieczka zażegnana.
Wysypujemy się na główną. Zwarta grupa. Trochę żartów (m.in. z Tomka, który, jak lider, chowa się za plecami) i jedna niebezpieczna sytuacja: ktoś zapomniał o tym, że ma w rowerze również tylne koło i o mało co mnie nie zamiótł na pobocze. Wyjazd z jezdni blokuje mi Waksmund, który stałby się kolejną ofiarą tego przypadkowego manewru, bo spadlibyśmy obaj. Udaje się na centymetry. A sam autor zamieszania chyba nawet nie zauważył.
Kawałek dalej Tomek wychodzi na prowadzenie, podbija tempo do jakichś 35 km/h. Za nim ustawia się Hipcia, która, niczym lider wrogiego obozu, kręciła się tuż obok, pilnując, co Tomek bedzie robił. Z tyłu siedzę ja.
Pierwsze przebłyski tego, że nie będzie przyjemnie, pojawiają się już na niewielkich zmarszczkach, gdzie odczuwam dyskomfort związany z trzymaniem koła. Na pierwszym, solidnym podjeździe, tuż za Św. Katarzyną, czuję się bardzo przeczochrany. Na zjeździe odpoczywam, zamiast gonić. W Górnie zajmujemy wszyscy lewy pas do skrętu, przed samochodem jadącym z naprzeciwka mieści się czwórka (m.in. Tomek, Góral i Wax), Hipcia zwalnia, bo nie wiadomo, czy samochód przepuści nas wszystkich. Jednak przepuszcza, ale do wspomnianych wyżej mamy już trzysta metrów straty.
Jedziemy identycznym tempem - chłopaki przed nami i nasza, niewielka grupka: Hipcia, CFCFan, Szafar i ja. Hipcia wychodzi na prowadzenie i tak sobie pędzi. Jedzie. Jedzie. Nadal jedzie. W końcu, delikatnym, troskliwym tonem, tuż zza pleców kolegi, który jechał przede mną, pytam "Czy ciebie tam pojebało na tym prowadzeniu?". O. I można jednak zejść z prowadzenia.
Hipcia zostaje trochę z tyłu. Okazuje się, że odpadł jej GPS. Konkretnie to odłączyła się nie całość od uchwytu, a tylna ścianka od odbiornika. Naprawiam. Potem przez chwilę prowadzimy akademicką dyskusję w prostych, żołnierskich słowach. Ja stoję na stanowisku, że jadąc w grupie powinno się rozkładać obciążenia mniej więcej po równo, Hipcia kontrargumentuje, że dobrze jej się jedzie i nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał w prowadzeniu. Dochodzimy do jako-takiego porozumienia i Hipcia lekko trąca pedał stopą i odfruwa w kierunku obu chłopaków. A ja zostaję tam, gdzie byłem. Odwraca się do mnie trzykrotnie i krzyczy "No chodź!". Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. W końcu, po trzecim okrzyku, decyduję się ruszyć. Nieludzkim wysiłkiem przyspieszam na płaskim do całych 33 km/h i doganiam grupę. I chwilę później już wiem. Chwilę jeszcze myślę, ale tylko nad zebraniem wszystkich opcji w jeden komunikat, a nie nad samą decyzją.
Zbliżam się do Hipci - która chwilowo wisi jako trzecia, czyli tuż przede mną - i oznajmiam: ja kończę. Ujechaliśmy niecałe 50 km, a ja już wiem, że tego tempa nie utrzymam. Opcje są takie: albo dostaje wszystkie klamoty i jedzie gnać na wynik, co pozostaje opcją silnie sugerowaną, albo jedzie ze mną, moim tempem, które będzie bardzo wolne i wymagające bardzo dużo cierpliwości. W przypadku opcji pierwszej, to już sam podejmę decyzję, czy pojadę dalej, czy jednak wrócę do bazy.
Hipcia próbuje mnie podejść, negocjować (no to może chociaż trzydzieści pojedziesz?). Na chwilę zapada w zadumę. Potem decyduje, że jedzie z grupą. Powiadamiam obu chłopaków o tym, że w Staszowie, na Orlenie, zrobimy szybkie przepakowanie.
Zostało jakieś 14 km. Postanawiam się chociaż przydać na sam koniec i wychodzę na prowadzenie. Staram się dać z siebie wszystko - miejscami nawet ocieram się o 40 km/h, co osiągam przy niewiarygodnie wysokich wskazaniach pulsometru. Raz też prawie gubię skręt na Korytnicę o mało co nie przelatując na Szydłów. Dobrze, że krzyczeli z tyłu. Raz schodzę ze zmiany i prawie od razu gubię koło, bo zaczyna się niewielki podjazd. Łapię się z powrotem, odpoczywam trochę i wracam na przód, ciągnąc już do Staszowa.
Tam robimy błyskawiczne przepakowanie. Z torby zabieram sobie kartę, dowód i pojedynczy banknot z Jagiełłą, nogawki, kurtkę przeciwdeszczową i po namyśle również cienką bluzę. Hipcia dostaje bukłak z kluczem do samochodu, bo będzie w bazie pierwsza. Przepinamy torbę do jej roweru. Zamieniamy się też GPS-ami - ona dostanie mój, sprawdzony i na pewno działający (i przede wszystkim nie odpadający od uchwytu), ja będę w stanie zmusić ten jej do współpracy, nawet gdyby był oporny.
Oddaję też trochę picia: Hipcia ma komplet, ale chłopaki dostają ode mnie dolewkę do pełna. Ruszają.
Jedno machnięcie ręką i już startują na światłach. Ech, nawet buziaka na drogę nie zdążyłem...
Zostałem sam. Jednym spojrzeniem ogarnąłem cały mój dobytek, leżący tuż przede mną na orlenowskiej skrzynce. Hipcia zostawiła mi to, co zostało z jej patentu na żywienie się po drodze: kulki posklejane przy pomocy miodu i czegoś tam, które nie wytrzymały próby temperatury i teraz są tylko woreczkiem płatków, przemielonych orzechów i daktyli. Przy mojej ograniczonej bardzo ładowności: do wyrzucenia. Idę do kosza, a następnie podejmuję próbę pomieszczenia się z całym majdanem. Kurtka trafia do koszulki, bluzkę i nogawki planuję przykleić prosto do ramy, taśmą izolacyjną. Sporo oplotów, przyczepionych dawno temu do sztycy, tak na wszelki wypadek, teraz znajduje swoją szansę. Albo ich już kiedyś używałem albo było tego sporo za mało, bo taśmy starcza mi na ledwo półtora obrotu wokół całego pakunku. Na razie jakoś się trzyma.
Ruszam. Już na początku zaczynam zawadzać nogami o dopiero co zamocowany bagaż. W tej wersji i przy tej ilości taśmy trzyma się to beznadziejnie: co kilka ruchów nogami muszę poprawiać i przestawiać całość z jednej strony na drugą. Uznaję, że to bez sensu. Zjeżdżąm na pierwszą, piaszczystą łachę przy drodze, kładę rower i zaczynam wyrzucać na ziemię wszystko z kieszeni. Jestem wściekły na tę cholerną bluzę, przez którą muszę teraz wszystko przebudowywać, ale nie mam nawet siły porządnie przypieprzyć batonem o trawę, więc je po prostu rzucam, śmiejąc się sam ze swojej bezsilności.
Gdzieś podczas tej pasjonującej czynności mijają mnie co najmniej dwa pociągi: w jednym kątem oka zauważam Kuriera, w drugim piracką brodę Emesa i dziewczęcą, drobniutką sylwetkę zgarbioną podczas jazdy w dolnym chwycie, która mogła być tylko Kotem.
Okazuje się, że nawet udaje mi się wszystko pomieścić i że nie muszę niczego zostawiać na trawniku. Dwie kieszonki w koszulce zajmuje ubranie, trzecia jest do granic możliwości wypchana tym, co wiozłem, do tego utykam kilka rzeczy do obu torebek na ramie. Mamy porządek, można jechać.
Gdy ruszam, zdaję sobie sprawę z tego, jakim dardanelskim osłem jestem! Miałem się zastanowić, czy czasem nie wrócić do bazy, przespać się, a potem nie wziąć samochodu i nie pojeździć po trasie, porobić zdjęcia i przydać się na coś. Teraz wreszcie dotarło do mnie, że klucze pojechały z Hipcią, wracać do bazy nie ma za bardzo po co, bo jeśli mam siedzieć na tyłku i nic nie robić, to już lepiej jechać na rowerze.
No to jadę. Poprzedni odcinek był męczący, a jegoo końcówkę sam przekatowałem na swoje własne życzenie, więc czeka mnie teraz długie dochodzenie do siebie. Chwilę później mija mnie grupka trzech kolarzy, którą prowadzi Ricardo. W momencie, gdy mnie wyprzedzał, posłał mi uśmiech. Było w nim wszystko: ale głównie to, co złośliwe i wredne.
Jedzie się kiepsko. Pomijając zmęczenie, to fakt tego, że jadę sam i że zdarzyło się to w sumie gwałtownie, jakoś mi ciąży. Jak od początku, to od początku, a nie, że w połowie zostaję tutaj sam. Poza tym męczy mnie świadomość tego, że po ledwo przejechanych osiemdziesięciu kilometrach, do mety mam jeszcze przeszło czterysta pięćdziesiąt.
Prawie na setnym kilometrze mijam Orlen. Spodziewałem się tam zobaczyć sporo rowerów - nie ma nikogo.
Od Staszowa narzuciłem sobie "pory karmienia". Dokładnie do 20 minut dorzucam coś do pieca. Piję też więcej, niż bym chciał. Powoli przynosi to efekty. Czuję się dalej paskudnie, ale nogi powoli zaczynają jakoś tam się obracać.
W Szczucinie z dziką satysfakcją postanawiam się zatrzymać i wysłać SMS-a z ziemi. Poza tym i tak nie mam wyjścia - przy telefonie leżą pieniądze i karty, więc muszę mieć pewność, że niczego nie zgubię. Od tego momentu każdy kontakt z telefonem jest jak sprawdzanie druków ścisłego zarachowania: przed zamknięciem torby wszystko musi się zgadzać.
Kawałek dalej, w lasach, zza ramienia słyszę "A co to się stało?". Dogonili mnie Wilk, Wąski, Kot i Lunatyk. Po chwili rozmowy zostają w lesie na sikustop. Ja tymczasem jadę dalej. Chwilę wcześniej postanowiłem, że skoro już mam taką szansę, to przynajmniej spróbuję do mety dotrzeć solo. Poza tym i tak mi odjadą na podjeździe, po co miałbym łapać koło, skoro za chwilę z niego spadnę?
W Dulczy Wielkiej zajeżdżam pod sklep. Pierwotnie nawet nie pomyślałem o tym, że część zapasów oddałem w Staszowie i teraz powoli bidony stawały się niepokojąco lekkie. Kupuję wodę, a wychodząc ze sklepu zauważam, że spotkana przed chwilą grupa właśnie przeleciała przed moim nosem. Uzupełniam bidony, resztkę wylewam sobie na głowę. Chyba już czas zacząć, słońce najwyraźniej się rozkręca.
"Żarówka" to dobra nazwa dla mniejsowości, szczególnie dzisiaj. Chmur niewiele, robi się coraz cieplej. Jadę cały czas tym samym tempem, ale po chwili... zauważam przed sobą czwórkę rowerzystów. Patrzę na licznik, porównuję go z GPS-em, ale nic tu nie oszukuje: wcześniej oni mnie dogonili, a teraz, jadąc tym samym tempem, co wcześniej, ja doganiam ich. Odległość powoli malała. Dogoniłem ich na podjeździe pod wiadukt. Jakoś tak się gramolili pod tę górkę, że musiałem im zza pleców zakrzyknąć "Ależ wy się opierdzielacie!".
Z wiaduktu zjechałem i - żegnany wilkowym "O, drugie życie!" - ruszyłem w podjazd. Położyłem się wygodnie na lemondce i cieszyłem się tym, że prawie nie pedałując mogę jechać powyżej 30 km/h.
Spodziewałem się, że za chwilę grupa mnie dogoni i przegoni, ale z tyłu nic się nie zbliżało.
Słońce coraz bardziej się rozkręcało. Pomyślałem o zeszłorocznym MP, o tym, jak niektórzy przepalali hamulce, a niektórym strzelały opony i zdałem sobie sprawę z tego, że oto jadę na poważną trasę w trybie "na ciapciaka". Nie mam dętki, pompki, niczego nie mam. Nawet głupiego śrubokręta! Wszystko pojechało z Hipcią, a ja jestem zdany na liczenie na to, że nic na upale nie strzeli, że nic nie przedziurawi mi dętki i nie będę musiał czekać i przeszkadzać innym w jeździe, prosząc o pomoc.
Dotarłem do Pilzna. Zaraz za skrętem z drogi głównej zauważyłem przed sobą znajomą koszulkę z Dobrodzienia. Szafar wcześniej mówił, że tamto tempo też było dla niego za szybkie i czyżby też zrezygnował? Gdy wyprzedzam, okazuje się, że to nie Szafar, a jego kolega. Zamieniamy kilka słów i jadę dalej. GPS mówi "8 km, łagodny". I taki był. Trochę po kiepskim asfalcie, więc bałem się, że po takowym trzeba będzie również zjeżdżać. Na szczęście na szczycie podjazdu pojawiła się granica gminy i dalej jechało się już po równym.
Przed Tuchowem pojawia się ostra ścianka, na której wykręcam prawie 71 km/h. Więcej się bałem, bo chwilę wcześniej zdjąłem okulary i łzy zasłoniły mi widoczność. Kawałek dalej, przy mostku, stoi sobie starszy pan, który na mój widok wykrzykuje "Trzech przed chwilą pojechało" - "Jak dawno?" - "Z pięć minut temu!".
Kawałek dalej skręcam z drogi głównej i kieruję się na Lubaszową. Na moście stoi ktoś z rowerem. Na mój widok obojętnie odwraca wzrok, cichutko, jeden raz dzwoni dzwonkiem na kierownicy i wraca do obojętnego patrzenia w wodę. Tajny sygnał? Szpiedzy z Krainy Deszczowców?
Trzech, co to o nich wspomniano, doganiam pod małym sklepem w miejscowości Potok. Endriu61, KrzysiekP (co podpatrzyłem dopiero później, z plakietki z numerem) i Tater (co ustaliłem dopiero po maratonie). Kupuję wodę i colę, której większość wylewa mi się po przewróceniu bidonu. Teraz jest już cały klejący. Część wody tradycyjnie idzie na głowę. Znaczna część. Przy okazji zdaję sobie sprawę z tego, że odruchowo oblałem sobie również suche ubranie na noc, bo zapomniałem, że tkwi w kieszonce, a nie w torbie.
Ruszam przed nimi. Podjazdy robię spokojnym tempem. Po kilkukilometrowym zjeździe skręcamy w lewo i od razu dostajemy ostrą ściankę, dochodzącą do jedenastu procent. Kątem oka zauważam Tatera, który był tuż za mną, jednak na szczyt wyjechałem już sam. Już tutaj czuję, że podjazdy będę odpracowywał bardzo długo, jeśli tylko będę musiał je robić ze zbyt niską kadencją, czyli siłowo. Od tego miejsca na zdecydowanej większości zjazdów (nawet niewielkich) nie zawracam sobie głowy pedałowaniem. Odpoczywam, ile się tylko da.
Teraz zjazd i czerwona szpileczka oznaczona "(KOM)". Odcinek wchodzący do zabawy w klasyfikację górską maratonu. Dla mnie to bardzo cenna informacja, bo dzięki klasyfikacji mam wyodrębnione najbardziej honorowe podjazdy. A co za tym idzie, mówiąc wprost, będzie trzeba popracować. Tym razem średnie nachylenie ma mieć sześć procent. Zaczyna się przyjemnie, ale potem, niestety, podskakuje do dziesięciu. Pod koniec wypadają mi okulary, wrzucone za koszulkę, dobrze, że nigdzie nie odjechały.
Na szczycie trzeba wysłać SMS-a. Staję, biorę kilka łyków wody. Jadę w dół, po paskudnie nierównym asfalcie, kilka razy poprawiając Convoya, który usiłuje wyrwać się z uchwytu (ze względu na brak miejsca uchwyt jest skierowany w dół, a lampka przypięta linką).
Zjazd kończy się i wchodzimy w coś płaskawego, co jednak, jak podpowiada maszyna, będzie podjazdem. W jednym ze sklepów robię kolejny postój: kupuję znowu wodę, bo okazało się, że coli zostało ledwo pół bidonu. Resztę, której nie dopiłem, wylewam. Chyba nie mam jednak na nią ochoty. Dodatkowo kupuję sobie banany: z jednym ruszam na trasę, drugi zostaje na później. W momencie, gdy zbliżam się do jezdni, wyprzedza mnie wygodnie leżący na lemondce Tater.
Spotykam go kawałek dalej, dochodzi mnie na długim zjeździe i chwilę rozmawiamy. Gdzieś tu po raz kolejny mijam się z Lublinem. Znaczy, że mnie wyprzedzają. Spotykamy się już kawałeczek dalej - widzę ich całkiem niedaleko na krótkiej, dziesięcioprocentowej ściance. Po ostrym zjeździe skręcam w prawo i mijam... Szafara. Pękł mu łańcuch, który właśnie pomaga mu skuć Tater. Próbuję się dowiedzieć, jak tam sytuacja z przodu, ale dowiaduję się tylko, że wszystko się już wymieszało.
Na kolejnym podjeździe przeganiam młodszego lublinianina, a pod koniec zjazdu doganiam Andrzeja. Jedziemy chwilę obok siebie, ale na początku Brzostka odchodzi mi na maleńkim podjeździe i za chwilę znika w oddali. Aż do Frysztaka jadę zupełnie sam. Tam mam zaznaczone, że będzie "16 płaskiego". Problem w tym, że zapomniałem, że tutaj rzadko bywa płasko. Droga jest pofalowana: podjazdy robię powoli, na zjazdach odpoczywam w cieniu. Po chwili, po raz kolejny, mija mnie Tater.
Zbliża się punkt w Odrzykoniu. To było mniej ważne. Ważniejsza była szpileczka tuż przed punktem, informująca, że pokonałem połowę trasy. Powoli się do niej zbliżam. Pod koniec nawet zupełnie się wypłaszcza, ale to wypłaszczenie jest inne niż to, sto kilometrów temu. Wtedy na płaskim jechało mi się dobrze. Tutaj miałem nadzieję, że nogi też zaczną lekko i powoli kręcić, ale od chwili czuję, że będzie kiepsko.
Główna, skręt w lewo, skręt w prawo. Zbliża się kolejna, czerwona szpileczka. Kolejny "honorny" podjazd. Gdy go widzę, uznaję, że bardzo chcę tam wjechać. Wiem, że będę musiał za to zapłacić i wyobrażam sobie, jak i czym zapłacę, ale chwilowo mam to gdzieś, po prostu ten podjazd muszę zrobić. Ruszam. Licznik szybko wskakuje powyżej dziesięciu procent, by pod koniec wskazać ich dziewiętnaście. Czuję, jak łańcuch płacze i mam nadzieję, że nie pęknie. Kątem oka zauważam krzyż: po raz kolejny solidny podjazd z drogą krzyżową? Ironia. Po niewielkim wypłaszczeniu czas na drugą ściankę - tutaj licznik dochodzi do procent dwudziestu dwóch. Wyjeżdżam na główną. Tam też jest pod górę, ale to już jest coś spokojnego - jakieś dziesięć, czy dwanaście procent, powoli przechodzące w wypłaszczenie...
Znajduję odpowiednią drogę i skręcam w prawo. Po chwili widzę już samochód, rowery i ludzkie sylwetki przy stole.
Punkt prezentuje się imponująco! Olbrzymia panorama, jest gdzie usiąść, jest co zjeść. Nie zdążam jeszcze odłożyć roweru, gdy z dwóch stron padają pytania: czerwonowłosa koleżanka pyta mnie, czy makaron z mięsem, czy bez, kolega pyta, co chcę w bidony. Nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi na żadne z pytań, bo muszę przez chwilę wrócić do siebie. Mówię tylko "sekundkę". Na punkcie bawi już kilku kolegów, m.in. Turysta i Emes, obaj nie kryjący zaskoczenia moim widokiem. Siadam do nałożonego mi talerza makaronu, mimo że wcale nie jestem pewien, czy chcę go jeść. Bezmyślnie dziobię widelcem i bez pośrednictwa mózgu pochłaniam kolejne kęsy, w międzyczasie słuchając tego, co opowiadają chłopaki. Na liście podpisuję się krzyżykiem. To chyba adekwatny podpis do stanu, w którym jestem. Przy pomocy jednego z kolegów z punktu napełniam bidony, a później wreszcie udaje mi się skorzystać z toalety. Zostawiam u Przemielonego moje ciemne okulary. Nie jechałem w nich wcale, a teraz mi się wcale nie przydadzą. Wracam do roweru. Brodate zwłoki leżące opodal na materacu właśnie wracają do życia i rozpoznaję w nich Keto. Ciężko się przyzwyczaić do jego nowego wyglądu i rozpoznać, tak na pierwszy rzut oka.
Zabieram dwa banany i robię po raz kolejny przepakowanie w kieszeniach. W końcu jestem gotów do drogi. Smętnym wzrokiem patrzę na końcówkę makaronu, którą zostawiłem na talerzu - chyba nie byłbym w stanie już jej pochłonąć, żołądek stawia opór. Ruszam chwilę po Turyście, mijając rozmawiającego przez telefon Emesa.
Bardzo szybko skręcam z drogi w maleńki, cieniutki asfalt, prowadzący ostro pod górę. Jak znajduje się takie drogi, zapomniane od wieków przez wszystkich bogów, które oferują tak przyjemne doznania? Najpierw leśny podjazd, a potem solidny zjazd z szeroką panoramą. Zaczynam dość szybko osuszać bidony i już wiem, że pewnie będę chciał zatrzymać się w Brzozowie. Ledwo trzydzieści kilometrów dalej!
Za Malinówką spotykam Turystę. Stoi obok kolegi (później ustaliłem, że to Martink). Rozmawia przez telefon. Rower Marcina stoi bez przedniego koła. Krzyczę tylko, że nie mam narzędzi i że nie pomogę i ruszam dalej.
Po chwili na zjeździe objeżdża mnie Turysta. Po raz kolejny i nie ostatni dzisiaj. Zmiennica, kolejna czerwona szpileczka. Turysta wisi dwieście metrów przede mną, obaj wyprzedzamy jakiegoś mieszkańca tutejszych stron, pchającego rower. Emocje jak na rybach. Na szczycie zatrzymuję się na chwilę. Na spokojnie coś jem i piję. Nigdzie się nie spieszy.
Zjeżdżam do Brzozowa. Powoli robi się szarawo. Turystę doganiam gdzieś na skrzyżowaniu. Radzi mi skręcić do sklepu, zamiast na stację (i odjeżdżać od trasy), ale uznaję, że wcale mi się nie chce. Zjadę. Na wyjazdowym rondzie zbijam na Orlen. Straszę pracownice zombiakami, które będą do nich ściągały przez całą noc. Uzupełniam picie. Ruszam.
Szpilka "KOM" zbliża się po raz kolejny. Tym razem jest napisane "3%" i, jak na razie, okazuje się nim być. Mogę jechać z relatywnie wysoką kadencją i specjalnie się nie męczyć. W pewnym momencie znad ramienia słyszę głos: "Witamy na trzysetnym kilometrze". Ktoś, kogo nie znam. Jedzie kawałek pierwszy, wraca i jedzie ze mną. Mówię, żeby nie czekał, bo będę jechał wolno. Przy okazji podpatruję nick na numerze startowym.
I tak poznałem Byczysa.
Niepokoi mnie co innego: mój licznik daleki jest od trzystu kilometrów. Coś mi nie gra. Wydawało mi się, że wpisałem dobry obwód koła, ale zaczynam się zastanawiać. W sumie to nie ma nad czym: u mnie licznik wskazuje mniej, czyli... jest lepiej niż mi się wydaje.
Widzę go już prawie na szczycie, gdy robi zdjęcia zachodzącego słońce. Na końcu podjazdu staję, jem banana. Stoimy obaj. Zamieniamy kilka słów, mówię, że będę jechał solo, więc grupowy pożytek ze mnie będzie żaden. Byczys kiwa głową i po chwili widzę, jak gna w dół po serpentynach. Kieruję się za nim. Póki jest ciasno, jest w porządku (pomijając samochód, który przejechał bardzo blisko mnie, ścinając zakręt). Gdy zjazd robi się szerszy i zakręty wygodniejsze, zaczyna mnie trząść z zimna. W końcu wjeżdżam w zamgloną dolinkę.
Na dole wysyłam SMS-a i ruszam dalej. Po chwili uznaję jednak, że trzeba się ubrać. Cieplej już nie będzie. Narzucam bluzę, która jednak okazuje się być sucha i próbuję założyć nogawki. Na stojąco. Kopytko bloku szosowego jest szerokie i gdy próbuję je przepchnąć przez materiał, nagle czuję, jak kurczą mi się mięśnie pleców: cała linia od jednego tricepsa, przez całe plecy, aż do drugiego tricepsa. Natychmiast prostuję się i nogawkę zakładam jednak klęcząc.
Nadjeżdża Byczys i pyta, co się stało, myśląc, że się przewróciłem. Uśmiecham się do siebie, bo wyglądałoby to cudownie, gdyby ten skurcz jednak złapał i musiałbym tu czekać na kogoś, kto mnie rozplącze, gdy będę leżał na ziemi zawiązany sam w siebie jak chińskie dziewięć.
Dopinam nogawki i ruszam. Mglista dolinka robi się nieco cieplejsza. Słońce powoli zachodzi. Wspinam się mozolnie pod górę, pod samym szczytem postanawiam jednak ustalić, gdzie jest Hipcia. Wysyłam SMS-a do rodziców z prośbą o informacje. I przy okazji sam informuję, że nie jedziemy razem. Pakuję telefon i turlam się dalej.
"5 km, dwie hopki", a potem "11d". Szyfr z GPS-a mówi jasno. Na jednej z hopek wyprzedzam nawet kobietę na rowerze. Na drugiej - nie ma nikogo. Wjeżdżam w las. Chwilę zastanawiam się nad tym, czy nie zamarznę na zjeździe, ale przypominam sobie, że w końcu mogę się zatrzymać. Dziwne te możliwości. Mogę ot tak, po prostu, zatrzymać się w środku zjazdu i ubrać kurtkę.
Zauważam też, że już niedaleko kończą się większe podjazdy. Czyli zwiększa się moja szansa na dojechanie do mety w jednym kawałku.
Na górze coś jem, potem kładę się wygodnie na lemondce i puszczam w dół. Kawałek dalej mijam Byczysa, ubierającego się na przystanku. Kątem oka zauważam kurtkę i coś w rodzaju kominiarki. Patrzę na mgłę i cały moj dobytek - do grzania głowy mam kask, do grzania dłoni - krótkie rękawiczki. Musi wystarczyć.
W oddali migocze światełko. Powoli je doganiam. Turysta. Zamieniamy dwa słowa i jadę dalej. Dogoni mnie na podjeździe.
W Niebylcu trzeba zrobic zygzak i już jesteśmy na podjeździe. Światło Turysty zbliża się do mnie dość szybko, a potem nagle zostaje z tyłu. Tutaj też, na stromej części podjazdu, w kolanie, które do tej pory tylko delikatnie mrowiło, czuję mocny, chwilowy ból. Tego mi jeszcze brakowało!
Na szczycie omija mnie Turysta gdy robię kolejny odpoczynek. Tym razem zjadam banana. Coś do picia i znowu w dół.
Wylatuję w okolicy Strzyżowa i mimo, że jestem pewien, że będziemy jechać w prawo, to widzę z daleka migające światełko wspinające się na zjazd po lewej. Sprawdzam na mapie: faktycznie, najpierw w lewo. Tory, główna i potem ostry zjazd na północ, wzdłuż Wisłoka. Po chwili zatrzymuję się i zakładam kurtkę. Tu też jest chłodno.
Droga prowadzi niewielkimi fałdkami wzdłuż rzeki. Nie jadę już wcale szybko, kolano odzywa się coraz częściej, na nawet niewielkich zjazdach nie pedałuję i daję mu odpocząć, zwłaszcza, że za chwilę ostatni większy podjazd.
Tutaj dojeżdża mnie pociąg z Keto i Szafarem. Wyprzedzają i jadą dalej. Mijamy się na tym fragmencie jeszcze raz. Potem zaczyna się podjazd i tracę ich z oczu. Przy podstawie podjazdu mijam Turystę. Kawałek dalej i on mnie wyprzedza.
To już ostatni większy. Robi się z tego jakieś jedenaście procent. Na bardziej stromym fragmencie zauważam z tyłu jeszcze jedno światło. Zastanawiam się, kto to może być - chyba tylko Emes. Po chwili światełko jednak zostaje z tyłu. Wyjeżdżam na szczyt i staję, z widokiem na piękną panoramę. Już prawie mam ruszać, ale widzę, że światło ponownie się zbliża. To poczekam.
Dojeżdża do mnie faktycznie Emes, z uśmiechem na ustach i bułką w łapie. Brakuje mu wody, więc odlewam mu połowę tego, co mam. Teraz mamy po równo. Zostawiam go jedzącego bułkę i sam ruszam w dół.
Dopałka się przydaje. Dzięki niej wszystko jest elegancko oświetlone na zjeździe i nie muszę niepotrzebnie zwalniać.
W Sędziszowie wysyłam SMS-a. Chwilę później dostaję potwierdzenie, że Hipcia właśnie przekroczyła punkt w Sandomierzu. Czyli ma nade mną dobre trzy godziny przewagi!
Jest północ. Droga wydaje się prowadzić uparcie w górę, a mimo to chyba jakiś wiatr z tyłu pomaga. Jadę w trybie: kilka sekund pedałowania, kilka sekund na luzie. Nie mogę ciągle pedałować, bo boli mnie kolano. Zresztą, nie mam już nawet na to siły. Teraz mam się tylko turlać przed siebie. Przy dobrych wiatrach uda mi się zamknąć w dwudziestu trzech godzinach, czyli do rana i tak muszę się toczyć.
Kolbuszowa wcale nie chce się zbliżać, a picie wcale nie chce przyrastać. Dno w bidonach zaczyna być coraz bardziej wyczuwalne. W końcu dojeżdżam. Przez trzy ronda wpadam na znaną mi doskonale dziewiątkę. Odliczam kilometry do Orlenu. Tam kupię picie.
Orlen bardzo mnie zawodzi, bo okazuje się być stary i zamknięty. Na szczęście te okolice to całe stacyjne zagłębie. Kawałek dalej zjeżdżam na BP, gdzie jest już bardzo towarzysko. Siedzi tam cała grupa Keto i Turysta, którego lampkę widziałem przed chwilą kilkaset metrów od siebie. Kupuję picie, cały stos batonów. Myślałem o zjedzeniu hotdoga, albo czegoś w tym stylu, ale nie jestem wcale pewien, czy to dobry pomysł. Poza tym chłopaki też czekają, musiałbym czekać aż oni dostaną.
Dopytuję o dystans z Sandomierza. Ma być tylko 90 km. Przy okazji upewniam się, że mój licznik liczy źle. Przejechałem więcej, niż mi się wydaje - to dobrze. Kilometry pozostałe do bazy muszę zliczać na podstawie GPS-a - to źle.
Emes dociera akurat, gdy uzupełniam picie. Oddaję komuś resztkę soku, która nie zmieściła się do bidonu, dopijam jednego energetyka, drugiego chowam w kieszeń i ruszam dalej, pytany przez Szafara, czy się zbieram. Po chwili zauważam, że ruszył za mną. Trochę głupio mi, gdy muszę mu powiedzieć, że będę jechał solo, w końcu wyrwał się za mną ze stacji. Decyduje się nie czekać na resztę, tylko jedzie sobie dalej.
Przejeżdżam przez Nową Dębę. Noc jest na szczęście bardzo krótka, więc robi się już jasno. Zaraz za miejscowością zjeżdżam między łąki. Ładnie tu. I nawet kolano przestało mnie boleć. Co z tego, skoro mam wrażenie, że od chwili żadne jedzenie nie jest już przetwarzane na cokolwiek? Na niewielkim podjeździe po raz ostatni wyprzedza mnie Turysta, a chwilę później pociąg z Keto i Emesem. Wjeżdżam pomiędzy wioski, odliczając kilometry do Sandomierza. Stamtąd tylko dziewięćdziesiąt. Po raz kolejny w głowie świta mi myśl o tym, że zauważalnie słabnę i że z dojazdem może być problem. Po raz kolejny przesuwam oczekiwaną godzinę dojazdu: teraz oceniam, że jest szansa na zmieszczenie się w dobie.
Robi sie prawie zupełnie jasno. Wypijam jednego strzała kofeinowego, ale to nie senność ani brak kofeiny psuje mi zabawę, więc wiele się nie polepsza. Jedzenie od dłuższej chwili już nie smakuje, wmuszam w siebie kolejne porcje; jedyne, co wchodzi, to picie. Do tego stopnia, że na wszelki wypadek, na krajówce, na wlocie do Sandomierza, kupuję jeszcze jedną butelkę i znowu uzupełniam bidon.
W Sandomierzu zygzakiem objeżdżam zamek, mijając parking, na którym jedna dziewczyna bardzo głośno oznajmia, że idzie się wysikać w krzaki, po czym rzeczywiście się tam kieruje, chociaż to, co wyprawia z nogami, nie zasługuje już na określenie "iść". Na chodniku tłoczą się grupki pijanych ludzi, które omijam z daleka, lewą częścią pasa, bo wiem, że nie mam większych szans na ucieczkę, gdyby komuś zachciało się pogonić barana na rowerze.
W końcu skręt i obiecany bruk. Widzę po prawej wygodny chodnik, ale decyduję się podjechać honorowo. Wytrzęsło mnie tak, że odezwał mi się cały układ pokarmowy, więc czym prędzej zjechałem na kostkę, sprawdzając, czy gdzieś tu jeszcze jest stacja. Bliska, tuż za miastem.
Wyjechałem na sam rynek. Trzęsąc się na bruku skierowałem się w stronę bramy i w końcu wyjechałem na spokojny, grzeczny, uspokajający asfalt. Coraz bardziej zaczyna mi się spieszyć do tej stacji benzynowej. W końcu jest. Dojeżdżam pod budynek...
Prawdziwy obłęd w oczach zaczyna się, gdy czas płynie już na minus i minęła kluczowa chwila, wszystkie problemy świata zdają się być niczym wobec tego jednego, jedynego, a cholerna stacja benzynowa jest zamknięta!
Rozglądam się i po drugiej stronie drogi zauważam sad. Po jakimś czasie wypycham rower, nie czując się wcale lepiej, ale rozwiązawszy co najmniej dwa pilne problemy.
Przede mną nieco poniżej dziewięćdziesięciu kilometrów do mety. Zrobienie tego w cztery godziny jest nierealne. Po pierwszych górkach przesuwam spodziewany czas dojazdu o kolejną godzinę. Jedzenie już nawet nie usiłuje udawać, że będzie wchodziło. Wchodzi tylko picie, co praktycznie nic mi nie daje. Turlam się po płaskim w okolicach 15 km/h, na pojedynczych zjazdach przekraczając 20 km/h. Podjazdy, nawet te niewielkie, robię poniżej 10 km/h.
Minęła trzecia trzydzieści, a mój telefon milczy. Hipcia powinna już być na mecie, nie spodziewałem się, że końcówkę zrobią ze średnią 30 km/h, ale nawet przy 25 km/h powinna już gdzieś być. Mija czwarta. Zaczynam się odrobinę niepokoić. Dzwonię do Hipci - cisza. Wysyłam SMS-a - cisza. Pewnie śpi. Wysyłam SMS-a do Gavka, ale telefon milczy. Już prawie miałem dzwonić i budzić rodziców, gdy z tyłu nadjeżdża światełko. A za światełkiem lemondka. A na niej - Memorek. Memorek, który ma telefon, ma w nim internet i ba, nawet mi sprawdzi.
Pierwsze przeszukanie wskazuje, że ani Hipcia, ani ci, których spodziewałem się z nią ujrzeć na mecie, nie dotarli. Na szczęście chwilę później Marek znajduje nazwiska i potwierdzenia. Meta: 3:30 z minutami.
Żegnamy się: Marek wraca do swojego tempa, spiesząc się, by zmieścić się w dobę, ja wracam do swojego pełzania. Zbliża się siedemdziesiąty kilometr do mety, przynajmniej licząc na podstawie GPS-a. Mijam jeden przystanek i w głowie pojawia mi się pewien plan. Spróbujemy.
Na kolejnym przystanku kładę się na chwilę. Spróbujemy drzemki, chociaż z góry wiem, że to nie brak snu mi doskwiera. Ustawiam budzik na osiem minut. Wstaję po sześciu: uparcie powracające koszmarki powodują, że cały czas się budzę. Siadam i przecieram twarz. Postanawiam jeszcze spróbować z jedzeniem: biorę jeden gryz, chwilę żuję i wypluwam na ziemię. Z tej mąki chleba nie będzie.
Przeprowadzam kompletną analizę: dwie sprawne kończyny (dwóch pozostałych na wszelki wypadek nie sprawdzam), mózg jako tako działający. Do mety 70 km, czyli co najmniej 7 godzin jazdy, w tym większość, jeśli nie całość, bez jedzenia, o samym piciu (jeśli i ono nie zacznie mi nie wchodzić). Jest piąta, czyli do tego wszystkiego wjadę w poranne słońce, co pewnie też mnie nie przyspieszy. Spanie nie ma żadnego sensu, nic tu nie zmieni.
Wniosek może być tylko jeden: kończymy. To jest właśnie dobry moment, a dalsze mordowanie się nie ma żadnego sensu.
Decyzja podjęta, to była łatwiejsza część. Teraz trzeba się dostać do bazy. I trzeba zrobić to szybko, bo jeśli nic się nie uda załatwić, to jednak przedpołudniowe słońce i tak mnie nie ominie.
Zastanawiam się, kto może być w bazie i uznaję, że spróbuję obudzić Tomka. Ha, super. Kontakt w telefonie jest, ale numeru nie ma. Coś się pokićkało z zapisywaniem numerów na karcie SIM. Wertuję listę kontaktów i pozostaje mi zawracać głowę Elizium, może on ma numer. Wtedy jednak w oko wpada mi awaryjny numer z zeszłorocznego MP - Średni, który w tym roku również jest kierownikiem trasy! Dzwonię. Odbiera, zaspanym głosem tłumaczy, że właśnie się położył. I że w bazie są i Wax, i Tomek - do nich dzwonić. Proszę go o numery i po chwili dociera do mnie SMS. Dzwonię do Tomka - telefon wyłączony. No tak, pewnie śpi. Dzwonię do Waxa. Mówi, że nie da razy bezpiecznie jechać autem i proponuje mi Tomka, po czym przekazuje mu słuchawkę.
"Tomeeeek, zdejmiesz mnie z trasyyy?" - staram się przyjąć możliwie najbardziej nieporadny ton.
I to jest chyba talent. Bo tego nie można się nauczyć. To jest wrodzone. Miał to mój ojciec, ma to i Tomek. Mówi mi: "No i co ja mam ci powiedziedzieć? Że nie przyjadę?". W tym głosie brzmią jednocześnie zapewnienie, że pomoc zostanie udzielona, ale dodatkowo "ale pamiętaj, że to twoja wina" oraz "my sobie o tym jeszcze porozmawiamy".
Przekazuję mu moje położenie, po chwili wysyłam SMS-a z dokładnym opisem dojazdu.
Za moment odzywa się telefon. Powiedzieć, że się żyje to nie łaska, ale na wieść o tym, że trzeba mnie zabrać, to natychmiast się interesujemy. Jej Wysokość uznała za stosowne zaszczycić mnie swym melodyjnym głosem.
Zdejmuję kask, ściągam rękawiczki, wysypuję z kieszonek żarcie: jeśli ktoś będzie miał potrzebę, to je dostanie, za chwilę powinni jechać kolejni zawodnicy.
O tym, jaki jestem słaby, dowiaduję się, gdy trzeba się podnieść i przenieść rower tak, by oznaczył moją pozycję. Z ulgą wracam na ławeczkę i siadam. Mam przed sobą co najmniej godzinę czekania. Nad dachem stojącej przede mną stodoły, spomiędzy dwóch topoli, wypływa pojedynczy promyczek słońca i świeci prosto w przystanek. Siadam w nim, zakładam ręce i czekam.
Po chwili odzywają się jakieś SMS-y, więc odpisuję, przy okazji zauważając, że jakimś cudem w Solidzie odezwał się internet. Ba, nawet działa relacja! Czytam sobie przez chwilę kto jest gdzie. W międzyczasie mijają mnie Andrzej z Krzyśkiem, ale nic ode mnie nie chcą. Widzę, że niedługo dojedzie tu grupka Ola. Zwijam się dalej w moim promyczku i obserwuję mozolną pracę pająka który przesuwa się pomiędzy kolejnymi kamyczkami i zastyga za nimi, wyglądając jak mały kamyczek. Po chwili zmienia miejsce i znowu zastyga, czatując.
Odzywają się jakieś głosy. Przejeżdża Olo, krzyczę "Chcecie jedzenia?". Odkrzykują, że nie. Po chwili odzywa się telefon. Dzwoni Olo i zaczyna od prostego pytania "Hipek, co ty tam, kurde, robisz?". Okazuje się, że słysząc, że Hipcia jest na mecie, założył, że jestem tam i ja, więc obecność mnie na przystanku na jakiejś wiosce, proponującego żarcie, była dość zaskakująca.
Przesuwam się w inne miejsce, bo druga połowa przystanku rozświetliła się już porannym, ciepłym słońcem. Z pobliskiego podwórka dobiegają już ogłosy porannej pracy, okraszone obficie przekleństwami. Popijam łyk za łykiem z półlitrowej butelki wody, którą kupiłem na wszelki wypadek. Soków, które mam w bidonach, wolę nie dotykać.
Po chwili przed przystankiem staje krążownik, z którego wysiada najlepszy Tomek na świecie. Pakujemy rower na bagażnik, na widok białej tapicerki podkładam pod tyłek kurtkę przeciwdeszczową, mając nadzieję, że niczego zbytnio nie wybrudzę. Na teraz mam tylko jedno zadanie: gadać. No to gadamy.
Po drodze próbujemy jeszcze zdjąć z trasy Storma, ale okazuje się, że jego poziomki nie udaje się założyć bezpiecznie na bagażnik. Niestety, musimy go zostawić. Na szczęście do bazy ma już niedaleko - niecałe dwadzieścia kilometrów.
Dojeżdżamy do bazy. Z rowerem turlam się w stronę namiotu. Na dźwięk mojego głosu i wymienianych z kimś pozdrowień, z namiotu wysuwa się znany, hipciowy łepek. Dzień dobry, proszę nie wstawać, śpijmy. Hipcia jednak nie chce spać. Zmieniam buty i udaję się pod prysznic. Tam jest ciepła woda. To miłe.
Gdy wychodzę na zewnątrz, robi się ciepło. Docieram pod namiot i kładę się w środku. Niestety, nie udaje mi się spać, bo zaczynamy wymieniać się uwagami z trasy, a gdy już jedne drugiemu, a drugie pierwszemu opowiedziało, to słońce wylazło na tyle, że w środku robi się niepokojąco gorąco.
Zalegam na zewnątrz. Gdy udaje mi się zasnąć, budzi mnie gość z namiotu obok, który chciałby wyjechać samochodem. Potem już tylko drzemię, ale niewiele z tego wychodzi.
Dopiero w okolicy południa jestem w stanie spożyć coś więcej niż wodę. Tak mi się przynajmniej wydaje. W kilkuosobowym składzie ruszamy do pobliskiego hotelu, by zjeść tam dość drogi obiad. Normalnie zapytałbym, czy na talerzu ktoś nie zapomniał położyć jedzenia, ale tym razem ilość wydaje mi się zupełnie wystarczająca. I w sumie cieszę się, że jedzenie weszło.
Spacerując w stronę bazy dopingujemy jeszcze dwójkę zawodników - chyba to Dodoelk z żoną. Doping podziałał: koleżanka dognała go na podjeździe i chyba pod koniec przegoniła.
W bazie siadamy w cieniu. Jest już za ciepło, by spać, więc postanawiamy się zebrać. Po wszystkim pozostają tylko krótkie pożegnania i czas jechać przed siebie. Najpierw w drugą stronę, na pobliski Orlen. Tam jednak nie ma lodów, co napawa Hipcię bezbrzeżnym smutkiem.
Do domu docieramy z jedną dwudziestominutową drzemką. Do końca dnia już nie nadaję się do niczego i nawet niewiele z niego pamiętam. W poniedziałek, z samego rana, odbieram od lekarza zwolnienie: chciał dać tydzień, wynegocjowałem trzy dni (potem tego żałowałem...).
No i tyle, teraz czas na dwa słowa podsumowania.
Na maraton przyjechałem mając z tyłu głowy plan na niewystartowanie. Uznałem, że wystartuję, po czym sam, przypadkiem, nie dałem sobie większego wyboru i zmusiłem się do kontynuowania jazdy. Po pierwszych, przegalopowanych siedemdziesięciu kilometrach, do momentu, w którym rozłożyłem się kompletnie, udało mi się przejechać prawie czterysta kilometrów... solo. I to z całkiem niezłą, jak na umrzyka, średnią. Sumaryczny czas postojów z całego wyścigu sięgnął nieco ponad godzinę.
Mimo tego, że nie udało mi się ukończyć, uznaję, że maraton zakończył się olbrzymim sukcesem.
Do tego, zupełnie przypadkowo, zdobyłem spore doświadczenie w jeździe solo, którego do tej pory nie miałem.
Zaliczyliśmy 22 gminy. Plus jedną, której nie wpisuję, bo zaliczyła ją tylko Hipcia, a mnie już nie starczyło.
Olbrzymie podziękowania kieruję do (kolejność przypadkowa):
- całej kapituły, za całą wykonaną nad maratonem, pracę,
- Tomka, za stworzenie fantastycznej, widokowej trasy,
- całej obsługi bufetu, za pomoc i poświęcony czas,
- wszystkich, z którymi mijałem się na trasie,
- jeszcze raz Tomka, za to, że odłożył pierwszego, ciężko zapracowanego drinka i pojechał zdjąć mnie z trasy.
Tegoroczna trasa miała być łatwiejsza od zeszłorocznej (w końcu miała prawie dwa razy mniej podjazdów) i prowadzić spod Kielc aż pod Krosno, a stamtąd przez okolice Sandomierza wrócić i zamknąć się w bazie. Tyle teorii. 533 km i niecałe 4400 m w górę. W praktyce - patrząc po profilu trasy: "patataj, patataj, PATATAJ, PATATAJ, patataj, patataj". Płasko nie będzie.
Na dłuższą chwilę przed maratonem postanowiłem wrócić do pomysłu luźno rzuconego przez kogoś przed zeszłorocznym MP. Zapuszczenie wąsów na maraton. Dlaczego? Bo tak. Po prostu, dla zabawy. Świadom tego, że publiczne proponowanie skończy się na niczym, napisałem prywatnie do kilku osób i, o dziwo, część się zgodziła. W tym, co ważne, większość od razu, bez większych podejrzeń i pytań. I tak, uprzedzam pytanie, byli też tacy, co odmówili. Na przykład jeden taki, co się żony boi.
Siedmoosobowa grupa (włącznie ze mną) właśnie nieprzerwanie hodowała swój zarost, gdy przyszedł wtorek. Widziałem się wtedy z kolegą. Służbowe, półtoragodzinne spotkanie. Jakiś taki mizerny był, zakatarzony bidulek. Marudził, że przy otwartym oknie spał, że go gardło rozbolało, że w zasadzie cały czas nos musi wycierać. Pokiwałem smutno głową, życzyłem zdrowia.
W środę poczułem lekki ból gardła. Jako że bystry jestem, natychmiast połączyłem fakty i uznałem, że chyba się zaraziłem. W czwartek ból gardła się wzmocnił. A w piątek zniknął zupełnie - na rzecz podwyższonej temperatury i kompletnego rozklopsowania. Jeszcze rano pierwszą moją myślą było "a może jednak przepiszę się na dystans 300?". Potem uznałem jednak, że wszystko będzie zależało od tego, jak będę się czuł kolejnego dnia. Całe dziadostwo się rozwija, może do jutra jakoś przejdzie. Albo będzie lepiej. Albo nie wiem. Jutro się zobaczy.
Jutro jeszcze nie nadchodziło. Na razie uparcie trwało dzisiaj. Po odpracowaniu swojego przed komputerem zniosłem resztę gratów do samochodu i wytoczyliśmy się z osiedla. Pół godziny później niż zakładał plan, ale i tak miało to pozwolić na dojechanie do bazy późnym popołudniem, a nie wczesnym wieczorem.
Po przebiciu się przez wyjazdowe korki i przejechaniu zupełnie nową S7 w kierunku Radomia (jechałem nią już sto razy, ale pierwszy raz za dnia...) udało się nam dotrzeć pod Kielce i wbić się na teren bazy. Na mój widok Tomek wykrzyknął tylko "No pięknie wyglądasz!". On, w przeciwieństwie do mnie, wyglądał inaczej, niż się umówiliśmy, tak bardziej standardowo. Ale obiecał, że nadrobi zaległości.
Rozbijamy namiot, witamy nielicznych rozbitków i siadamy do kolacji. Moja to mój obiad z pracy, z czwartku, którego nie zjadłem, bo byłem w domu i bardzo mi się nie chciało go odgrzewać. Po wszystkim dosiadamy się na chwilę do grupy. Co chwilę dochodzą nowi przyjezdni, w tym Elizium, który swoim wąsem w podkówkę (niczym Hulk Hogan) zdecydowanie wygrywa wąsową klasyfikację. Mój zachwyt najwyraźniej wjeżdża Tomkowi na ambicję, bo gdy tylko kończy Jelonie dyktować ściągawkę z trasy (pisaną maczkiem na kartce A4), to znika i za chwilę pojawia się z identycznym, jak Eli, zarostem. Ale król może być tylko jeden, dzisiaj nim został Krzysiek.
Długo nie siedzimy - po chwili Hipcia wsiąka, niby po coś do picia, a po 10 minutach zauważam, że po prostu wymknęła się po angielsku. Zdążam więc w stronę namiotu. W sumie ma rację - nie ma co siedzieć, trzeba się wyspać. Ja chyba głównie powinienem leżeć i wypoczywać. Sen leczy, łagodzi rany, porządkuje wspomnienia. A nawet jedna jego odmiana całkowicie usuwa ból i choroby. Taka to magia!
Przebieram się więc, wypraszam kilku wielonożnych gości z namiotu, zawijam się w śpiwór. Po jakimś czasie na karku pojawia mi się piekący punkt. Ciechoroba! Pewnie jakiś pająk się gdzieś zabunkrował. Gdy drugi, identyczny, pojawił się za uchem, uznałem, że to nie może być pająk. Winowajca szybko się znalazł - czerwone mrówki. Przeszukujemy cały namiot, znajdujemy pięciu partyzantów. Później już udaje mi się zasnąć. Ostatnie myśli przed snem to rozważanie możliwych planów awaryjnych. Z uśmiechem konstatuję, że ostatni raz plany awaryjne miałem kilka lat temu, gdy jechaliśmy po raz pierwszy na trzysta kilometrów. Od tej pory było tylko "siezobaczy, siepomyśli".
Pole namiotowe jest dość rozstrzelone, więc - inaczej niż w zeszłym roku - najpierw budzi mnie budzik, a dopiero potem słyszę dźwięki krzątania się, ubierania, zapinania sakw, plecaków, sprzączek i całe klekotanie związane z pakowaniem się przed wyścigiem. Ktoś coś niesie, ktoś rozmawia, ktoś rzuca stłumionym wyrazem, gdy coś miękkiego upada mu na ziemię.
Wyłazimy z namiotu. Oporządzam rowery, dopinam wszystkie torby, światła, urządzenia. W końcu pada ważne pytanie: "Jak się czujesz?". W sumie czuję się dobrze. Po tej odpowiedzi popełniamy istotny błąd: zabieramy tylko jedną torbę i tylko jeden komplet narzędzi. Ale za to, na wszelki wypadek, zabieramy drugiego GPS-a.
Człapiemy do jadalni i pochłaniamy śniadanie. Przypadkiem wynaleziony na Parczewie patent, czyli płatki z żelami sprawdzają się bardzo dobrze w roli pożywnego zapychacza kiszek. Czas na krótką odprawę techniczną. Bardzo krótką i bardzo treściwą. Nic nie pamiętam.
Duża wskazówka na zegarku powoli zaczyna uciekać, przy bramie zaczyna się robić tłoczno. W ostatniej chwili postanawiam jeszcze pobiec do toalety. Pech to pech, papieru nie ma. Gdy docieram z powrotem pod namiot, akurat wołają "Pierwsza grupa na staaaart!". No to zaczynamy trasę z pełnym bagażnikiem. Jakbym i tak nie był wystarczająco ciężki i bez tego.
Na kilkanaście sekund przed startem robimy jeszcze startową fotkę Wąsaczy, na którą nie załapał się Żubr, ale za to trafił Transatlantyk (łącznie: Elizium, Wilk, Tomek, Turysta, Transatlantyk i ja). Potem już tylko odliczanie (według dwóch różnych zegarków, sygnał do startu daje nie Średni, a ktoś, kto sprawdzał czas na swoim czasomierzu). Kilkanaście rowerów zaczyna się toczyć na zjeździe.
Z okrzykiem swój atak rozpoczyna Olo. Pochylam się nieco i dochodzę go na zakręcie, a potem zagaduję i tak oto dojeżdża do nas reszta grupy. Pierwsza ucieczka zażegnana.
Wysypujemy się na główną. Zwarta grupa. Trochę żartów (m.in. z Tomka, który, jak lider, chowa się za plecami) i jedna niebezpieczna sytuacja: ktoś zapomniał o tym, że ma w rowerze również tylne koło i o mało co mnie nie zamiótł na pobocze. Wyjazd z jezdni blokuje mi Waksmund, który stałby się kolejną ofiarą tego przypadkowego manewru, bo spadlibyśmy obaj. Udaje się na centymetry. A sam autor zamieszania chyba nawet nie zauważył.
Kawałek dalej Tomek wychodzi na prowadzenie, podbija tempo do jakichś 35 km/h. Za nim ustawia się Hipcia, która, niczym lider wrogiego obozu, kręciła się tuż obok, pilnując, co Tomek bedzie robił. Z tyłu siedzę ja.
Pierwsze przebłyski tego, że nie będzie przyjemnie, pojawiają się już na niewielkich zmarszczkach, gdzie odczuwam dyskomfort związany z trzymaniem koła. Na pierwszym, solidnym podjeździe, tuż za Św. Katarzyną, czuję się bardzo przeczochrany. Na zjeździe odpoczywam, zamiast gonić. W Górnie zajmujemy wszyscy lewy pas do skrętu, przed samochodem jadącym z naprzeciwka mieści się czwórka (m.in. Tomek, Góral i Wax), Hipcia zwalnia, bo nie wiadomo, czy samochód przepuści nas wszystkich. Jednak przepuszcza, ale do wspomnianych wyżej mamy już trzysta metrów straty.
Jedziemy identycznym tempem - chłopaki przed nami i nasza, niewielka grupka: Hipcia, CFCFan, Szafar i ja. Hipcia wychodzi na prowadzenie i tak sobie pędzi. Jedzie. Jedzie. Nadal jedzie. W końcu, delikatnym, troskliwym tonem, tuż zza pleców kolegi, który jechał przede mną, pytam "Czy ciebie tam pojebało na tym prowadzeniu?". O. I można jednak zejść z prowadzenia.
Hipcia zostaje trochę z tyłu. Okazuje się, że odpadł jej GPS. Konkretnie to odłączyła się nie całość od uchwytu, a tylna ścianka od odbiornika. Naprawiam. Potem przez chwilę prowadzimy akademicką dyskusję w prostych, żołnierskich słowach. Ja stoję na stanowisku, że jadąc w grupie powinno się rozkładać obciążenia mniej więcej po równo, Hipcia kontrargumentuje, że dobrze jej się jedzie i nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał w prowadzeniu. Dochodzimy do jako-takiego porozumienia i Hipcia lekko trąca pedał stopą i odfruwa w kierunku obu chłopaków. A ja zostaję tam, gdzie byłem. Odwraca się do mnie trzykrotnie i krzyczy "No chodź!". Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. W końcu, po trzecim okrzyku, decyduję się ruszyć. Nieludzkim wysiłkiem przyspieszam na płaskim do całych 33 km/h i doganiam grupę. I chwilę później już wiem. Chwilę jeszcze myślę, ale tylko nad zebraniem wszystkich opcji w jeden komunikat, a nie nad samą decyzją.
Zbliżam się do Hipci - która chwilowo wisi jako trzecia, czyli tuż przede mną - i oznajmiam: ja kończę. Ujechaliśmy niecałe 50 km, a ja już wiem, że tego tempa nie utrzymam. Opcje są takie: albo dostaje wszystkie klamoty i jedzie gnać na wynik, co pozostaje opcją silnie sugerowaną, albo jedzie ze mną, moim tempem, które będzie bardzo wolne i wymagające bardzo dużo cierpliwości. W przypadku opcji pierwszej, to już sam podejmę decyzję, czy pojadę dalej, czy jednak wrócę do bazy.
Hipcia próbuje mnie podejść, negocjować (no to może chociaż trzydzieści pojedziesz?). Na chwilę zapada w zadumę. Potem decyduje, że jedzie z grupą. Powiadamiam obu chłopaków o tym, że w Staszowie, na Orlenie, zrobimy szybkie przepakowanie.
Zostało jakieś 14 km. Postanawiam się chociaż przydać na sam koniec i wychodzę na prowadzenie. Staram się dać z siebie wszystko - miejscami nawet ocieram się o 40 km/h, co osiągam przy niewiarygodnie wysokich wskazaniach pulsometru. Raz też prawie gubię skręt na Korytnicę o mało co nie przelatując na Szydłów. Dobrze, że krzyczeli z tyłu. Raz schodzę ze zmiany i prawie od razu gubię koło, bo zaczyna się niewielki podjazd. Łapię się z powrotem, odpoczywam trochę i wracam na przód, ciągnąc już do Staszowa.
Tam robimy błyskawiczne przepakowanie. Z torby zabieram sobie kartę, dowód i pojedynczy banknot z Jagiełłą, nogawki, kurtkę przeciwdeszczową i po namyśle również cienką bluzę. Hipcia dostaje bukłak z kluczem do samochodu, bo będzie w bazie pierwsza. Przepinamy torbę do jej roweru. Zamieniamy się też GPS-ami - ona dostanie mój, sprawdzony i na pewno działający (i przede wszystkim nie odpadający od uchwytu), ja będę w stanie zmusić ten jej do współpracy, nawet gdyby był oporny.
Oddaję też trochę picia: Hipcia ma komplet, ale chłopaki dostają ode mnie dolewkę do pełna. Ruszają.
Jedno machnięcie ręką i już startują na światłach. Ech, nawet buziaka na drogę nie zdążyłem...
Zostałem sam. Jednym spojrzeniem ogarnąłem cały mój dobytek, leżący tuż przede mną na orlenowskiej skrzynce. Hipcia zostawiła mi to, co zostało z jej patentu na żywienie się po drodze: kulki posklejane przy pomocy miodu i czegoś tam, które nie wytrzymały próby temperatury i teraz są tylko woreczkiem płatków, przemielonych orzechów i daktyli. Przy mojej ograniczonej bardzo ładowności: do wyrzucenia. Idę do kosza, a następnie podejmuję próbę pomieszczenia się z całym majdanem. Kurtka trafia do koszulki, bluzkę i nogawki planuję przykleić prosto do ramy, taśmą izolacyjną. Sporo oplotów, przyczepionych dawno temu do sztycy, tak na wszelki wypadek, teraz znajduje swoją szansę. Albo ich już kiedyś używałem albo było tego sporo za mało, bo taśmy starcza mi na ledwo półtora obrotu wokół całego pakunku. Na razie jakoś się trzyma.
Ruszam. Już na początku zaczynam zawadzać nogami o dopiero co zamocowany bagaż. W tej wersji i przy tej ilości taśmy trzyma się to beznadziejnie: co kilka ruchów nogami muszę poprawiać i przestawiać całość z jednej strony na drugą. Uznaję, że to bez sensu. Zjeżdżąm na pierwszą, piaszczystą łachę przy drodze, kładę rower i zaczynam wyrzucać na ziemię wszystko z kieszeni. Jestem wściekły na tę cholerną bluzę, przez którą muszę teraz wszystko przebudowywać, ale nie mam nawet siły porządnie przypieprzyć batonem o trawę, więc je po prostu rzucam, śmiejąc się sam ze swojej bezsilności.
Gdzieś podczas tej pasjonującej czynności mijają mnie co najmniej dwa pociągi: w jednym kątem oka zauważam Kuriera, w drugim piracką brodę Emesa i dziewczęcą, drobniutką sylwetkę zgarbioną podczas jazdy w dolnym chwycie, która mogła być tylko Kotem.
Okazuje się, że nawet udaje mi się wszystko pomieścić i że nie muszę niczego zostawiać na trawniku. Dwie kieszonki w koszulce zajmuje ubranie, trzecia jest do granic możliwości wypchana tym, co wiozłem, do tego utykam kilka rzeczy do obu torebek na ramie. Mamy porządek, można jechać.
Gdy ruszam, zdaję sobie sprawę z tego, jakim dardanelskim osłem jestem! Miałem się zastanowić, czy czasem nie wrócić do bazy, przespać się, a potem nie wziąć samochodu i nie pojeździć po trasie, porobić zdjęcia i przydać się na coś. Teraz wreszcie dotarło do mnie, że klucze pojechały z Hipcią, wracać do bazy nie ma za bardzo po co, bo jeśli mam siedzieć na tyłku i nic nie robić, to już lepiej jechać na rowerze.
No to jadę. Poprzedni odcinek był męczący, a jegoo końcówkę sam przekatowałem na swoje własne życzenie, więc czeka mnie teraz długie dochodzenie do siebie. Chwilę później mija mnie grupka trzech kolarzy, którą prowadzi Ricardo. W momencie, gdy mnie wyprzedzał, posłał mi uśmiech. Było w nim wszystko: ale głównie to, co złośliwe i wredne.
Jedzie się kiepsko. Pomijając zmęczenie, to fakt tego, że jadę sam i że zdarzyło się to w sumie gwałtownie, jakoś mi ciąży. Jak od początku, to od początku, a nie, że w połowie zostaję tutaj sam. Poza tym męczy mnie świadomość tego, że po ledwo przejechanych osiemdziesięciu kilometrach, do mety mam jeszcze przeszło czterysta pięćdziesiąt.
Prawie na setnym kilometrze mijam Orlen. Spodziewałem się tam zobaczyć sporo rowerów - nie ma nikogo.
Od Staszowa narzuciłem sobie "pory karmienia". Dokładnie do 20 minut dorzucam coś do pieca. Piję też więcej, niż bym chciał. Powoli przynosi to efekty. Czuję się dalej paskudnie, ale nogi powoli zaczynają jakoś tam się obracać.
W Szczucinie z dziką satysfakcją postanawiam się zatrzymać i wysłać SMS-a z ziemi. Poza tym i tak nie mam wyjścia - przy telefonie leżą pieniądze i karty, więc muszę mieć pewność, że niczego nie zgubię. Od tego momentu każdy kontakt z telefonem jest jak sprawdzanie druków ścisłego zarachowania: przed zamknięciem torby wszystko musi się zgadzać.
Kawałek dalej, w lasach, zza ramienia słyszę "A co to się stało?". Dogonili mnie Wilk, Wąski, Kot i Lunatyk. Po chwili rozmowy zostają w lesie na sikustop. Ja tymczasem jadę dalej. Chwilę wcześniej postanowiłem, że skoro już mam taką szansę, to przynajmniej spróbuję do mety dotrzeć solo. Poza tym i tak mi odjadą na podjeździe, po co miałbym łapać koło, skoro za chwilę z niego spadnę?
W Dulczy Wielkiej zajeżdżam pod sklep. Pierwotnie nawet nie pomyślałem o tym, że część zapasów oddałem w Staszowie i teraz powoli bidony stawały się niepokojąco lekkie. Kupuję wodę, a wychodząc ze sklepu zauważam, że spotkana przed chwilą grupa właśnie przeleciała przed moim nosem. Uzupełniam bidony, resztkę wylewam sobie na głowę. Chyba już czas zacząć, słońce najwyraźniej się rozkręca.
"Żarówka" to dobra nazwa dla mniejsowości, szczególnie dzisiaj. Chmur niewiele, robi się coraz cieplej. Jadę cały czas tym samym tempem, ale po chwili... zauważam przed sobą czwórkę rowerzystów. Patrzę na licznik, porównuję go z GPS-em, ale nic tu nie oszukuje: wcześniej oni mnie dogonili, a teraz, jadąc tym samym tempem, co wcześniej, ja doganiam ich. Odległość powoli malała. Dogoniłem ich na podjeździe pod wiadukt. Jakoś tak się gramolili pod tę górkę, że musiałem im zza pleców zakrzyknąć "Ależ wy się opierdzielacie!".
Z wiaduktu zjechałem i - żegnany wilkowym "O, drugie życie!" - ruszyłem w podjazd. Położyłem się wygodnie na lemondce i cieszyłem się tym, że prawie nie pedałując mogę jechać powyżej 30 km/h.
Spodziewałem się, że za chwilę grupa mnie dogoni i przegoni, ale z tyłu nic się nie zbliżało.
Słońce coraz bardziej się rozkręcało. Pomyślałem o zeszłorocznym MP, o tym, jak niektórzy przepalali hamulce, a niektórym strzelały opony i zdałem sobie sprawę z tego, że oto jadę na poważną trasę w trybie "na ciapciaka". Nie mam dętki, pompki, niczego nie mam. Nawet głupiego śrubokręta! Wszystko pojechało z Hipcią, a ja jestem zdany na liczenie na to, że nic na upale nie strzeli, że nic nie przedziurawi mi dętki i nie będę musiał czekać i przeszkadzać innym w jeździe, prosząc o pomoc.
Dotarłem do Pilzna. Zaraz za skrętem z drogi głównej zauważyłem przed sobą znajomą koszulkę z Dobrodzienia. Szafar wcześniej mówił, że tamto tempo też było dla niego za szybkie i czyżby też zrezygnował? Gdy wyprzedzam, okazuje się, że to nie Szafar, a jego kolega. Zamieniamy kilka słów i jadę dalej. GPS mówi "8 km, łagodny". I taki był. Trochę po kiepskim asfalcie, więc bałem się, że po takowym trzeba będzie również zjeżdżać. Na szczęście na szczycie podjazdu pojawiła się granica gminy i dalej jechało się już po równym.
Przed Tuchowem pojawia się ostra ścianka, na której wykręcam prawie 71 km/h. Więcej się bałem, bo chwilę wcześniej zdjąłem okulary i łzy zasłoniły mi widoczność. Kawałek dalej, przy mostku, stoi sobie starszy pan, który na mój widok wykrzykuje "Trzech przed chwilą pojechało" - "Jak dawno?" - "Z pięć minut temu!".
Kawałek dalej skręcam z drogi głównej i kieruję się na Lubaszową. Na moście stoi ktoś z rowerem. Na mój widok obojętnie odwraca wzrok, cichutko, jeden raz dzwoni dzwonkiem na kierownicy i wraca do obojętnego patrzenia w wodę. Tajny sygnał? Szpiedzy z Krainy Deszczowców?
Trzech, co to o nich wspomniano, doganiam pod małym sklepem w miejscowości Potok. Endriu61, KrzysiekP (co podpatrzyłem dopiero później, z plakietki z numerem) i Tater (co ustaliłem dopiero po maratonie). Kupuję wodę i colę, której większość wylewa mi się po przewróceniu bidonu. Teraz jest już cały klejący. Część wody tradycyjnie idzie na głowę. Znaczna część. Przy okazji zdaję sobie sprawę z tego, że odruchowo oblałem sobie również suche ubranie na noc, bo zapomniałem, że tkwi w kieszonce, a nie w torbie.
Ruszam przed nimi. Podjazdy robię spokojnym tempem. Po kilkukilometrowym zjeździe skręcamy w lewo i od razu dostajemy ostrą ściankę, dochodzącą do jedenastu procent. Kątem oka zauważam Tatera, który był tuż za mną, jednak na szczyt wyjechałem już sam. Już tutaj czuję, że podjazdy będę odpracowywał bardzo długo, jeśli tylko będę musiał je robić ze zbyt niską kadencją, czyli siłowo. Od tego miejsca na zdecydowanej większości zjazdów (nawet niewielkich) nie zawracam sobie głowy pedałowaniem. Odpoczywam, ile się tylko da.
Teraz zjazd i czerwona szpileczka oznaczona "(KOM)". Odcinek wchodzący do zabawy w klasyfikację górską maratonu. Dla mnie to bardzo cenna informacja, bo dzięki klasyfikacji mam wyodrębnione najbardziej honorowe podjazdy. A co za tym idzie, mówiąc wprost, będzie trzeba popracować. Tym razem średnie nachylenie ma mieć sześć procent. Zaczyna się przyjemnie, ale potem, niestety, podskakuje do dziesięciu. Pod koniec wypadają mi okulary, wrzucone za koszulkę, dobrze, że nigdzie nie odjechały.
Na szczycie trzeba wysłać SMS-a. Staję, biorę kilka łyków wody. Jadę w dół, po paskudnie nierównym asfalcie, kilka razy poprawiając Convoya, który usiłuje wyrwać się z uchwytu (ze względu na brak miejsca uchwyt jest skierowany w dół, a lampka przypięta linką).
Zjazd kończy się i wchodzimy w coś płaskawego, co jednak, jak podpowiada maszyna, będzie podjazdem. W jednym ze sklepów robię kolejny postój: kupuję znowu wodę, bo okazało się, że coli zostało ledwo pół bidonu. Resztę, której nie dopiłem, wylewam. Chyba nie mam jednak na nią ochoty. Dodatkowo kupuję sobie banany: z jednym ruszam na trasę, drugi zostaje na później. W momencie, gdy zbliżam się do jezdni, wyprzedza mnie wygodnie leżący na lemondce Tater.
Spotykam go kawałek dalej, dochodzi mnie na długim zjeździe i chwilę rozmawiamy. Gdzieś tu po raz kolejny mijam się z Lublinem. Znaczy, że mnie wyprzedzają. Spotykamy się już kawałeczek dalej - widzę ich całkiem niedaleko na krótkiej, dziesięcioprocentowej ściance. Po ostrym zjeździe skręcam w prawo i mijam... Szafara. Pękł mu łańcuch, który właśnie pomaga mu skuć Tater. Próbuję się dowiedzieć, jak tam sytuacja z przodu, ale dowiaduję się tylko, że wszystko się już wymieszało.
Na kolejnym podjeździe przeganiam młodszego lublinianina, a pod koniec zjazdu doganiam Andrzeja. Jedziemy chwilę obok siebie, ale na początku Brzostka odchodzi mi na maleńkim podjeździe i za chwilę znika w oddali. Aż do Frysztaka jadę zupełnie sam. Tam mam zaznaczone, że będzie "16 płaskiego". Problem w tym, że zapomniałem, że tutaj rzadko bywa płasko. Droga jest pofalowana: podjazdy robię powoli, na zjazdach odpoczywam w cieniu. Po chwili, po raz kolejny, mija mnie Tater.
Zbliża się punkt w Odrzykoniu. To było mniej ważne. Ważniejsza była szpileczka tuż przed punktem, informująca, że pokonałem połowę trasy. Powoli się do niej zbliżam. Pod koniec nawet zupełnie się wypłaszcza, ale to wypłaszczenie jest inne niż to, sto kilometrów temu. Wtedy na płaskim jechało mi się dobrze. Tutaj miałem nadzieję, że nogi też zaczną lekko i powoli kręcić, ale od chwili czuję, że będzie kiepsko.
Główna, skręt w lewo, skręt w prawo. Zbliża się kolejna, czerwona szpileczka. Kolejny "honorny" podjazd. Gdy go widzę, uznaję, że bardzo chcę tam wjechać. Wiem, że będę musiał za to zapłacić i wyobrażam sobie, jak i czym zapłacę, ale chwilowo mam to gdzieś, po prostu ten podjazd muszę zrobić. Ruszam. Licznik szybko wskakuje powyżej dziesięciu procent, by pod koniec wskazać ich dziewiętnaście. Czuję, jak łańcuch płacze i mam nadzieję, że nie pęknie. Kątem oka zauważam krzyż: po raz kolejny solidny podjazd z drogą krzyżową? Ironia. Po niewielkim wypłaszczeniu czas na drugą ściankę - tutaj licznik dochodzi do procent dwudziestu dwóch. Wyjeżdżam na główną. Tam też jest pod górę, ale to już jest coś spokojnego - jakieś dziesięć, czy dwanaście procent, powoli przechodzące w wypłaszczenie...
Znajduję odpowiednią drogę i skręcam w prawo. Po chwili widzę już samochód, rowery i ludzkie sylwetki przy stole.
Punkt prezentuje się imponująco! Olbrzymia panorama, jest gdzie usiąść, jest co zjeść. Nie zdążam jeszcze odłożyć roweru, gdy z dwóch stron padają pytania: czerwonowłosa koleżanka pyta mnie, czy makaron z mięsem, czy bez, kolega pyta, co chcę w bidony. Nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi na żadne z pytań, bo muszę przez chwilę wrócić do siebie. Mówię tylko "sekundkę". Na punkcie bawi już kilku kolegów, m.in. Turysta i Emes, obaj nie kryjący zaskoczenia moim widokiem. Siadam do nałożonego mi talerza makaronu, mimo że wcale nie jestem pewien, czy chcę go jeść. Bezmyślnie dziobię widelcem i bez pośrednictwa mózgu pochłaniam kolejne kęsy, w międzyczasie słuchając tego, co opowiadają chłopaki. Na liście podpisuję się krzyżykiem. To chyba adekwatny podpis do stanu, w którym jestem. Przy pomocy jednego z kolegów z punktu napełniam bidony, a później wreszcie udaje mi się skorzystać z toalety. Zostawiam u Przemielonego moje ciemne okulary. Nie jechałem w nich wcale, a teraz mi się wcale nie przydadzą. Wracam do roweru. Brodate zwłoki leżące opodal na materacu właśnie wracają do życia i rozpoznaję w nich Keto. Ciężko się przyzwyczaić do jego nowego wyglądu i rozpoznać, tak na pierwszy rzut oka.
Zabieram dwa banany i robię po raz kolejny przepakowanie w kieszeniach. W końcu jestem gotów do drogi. Smętnym wzrokiem patrzę na końcówkę makaronu, którą zostawiłem na talerzu - chyba nie byłbym w stanie już jej pochłonąć, żołądek stawia opór. Ruszam chwilę po Turyście, mijając rozmawiającego przez telefon Emesa.
Bardzo szybko skręcam z drogi w maleńki, cieniutki asfalt, prowadzący ostro pod górę. Jak znajduje się takie drogi, zapomniane od wieków przez wszystkich bogów, które oferują tak przyjemne doznania? Najpierw leśny podjazd, a potem solidny zjazd z szeroką panoramą. Zaczynam dość szybko osuszać bidony i już wiem, że pewnie będę chciał zatrzymać się w Brzozowie. Ledwo trzydzieści kilometrów dalej!
Za Malinówką spotykam Turystę. Stoi obok kolegi (później ustaliłem, że to Martink). Rozmawia przez telefon. Rower Marcina stoi bez przedniego koła. Krzyczę tylko, że nie mam narzędzi i że nie pomogę i ruszam dalej.
Po chwili na zjeździe objeżdża mnie Turysta. Po raz kolejny i nie ostatni dzisiaj. Zmiennica, kolejna czerwona szpileczka. Turysta wisi dwieście metrów przede mną, obaj wyprzedzamy jakiegoś mieszkańca tutejszych stron, pchającego rower. Emocje jak na rybach. Na szczycie zatrzymuję się na chwilę. Na spokojnie coś jem i piję. Nigdzie się nie spieszy.
Zjeżdżam do Brzozowa. Powoli robi się szarawo. Turystę doganiam gdzieś na skrzyżowaniu. Radzi mi skręcić do sklepu, zamiast na stację (i odjeżdżać od trasy), ale uznaję, że wcale mi się nie chce. Zjadę. Na wyjazdowym rondzie zbijam na Orlen. Straszę pracownice zombiakami, które będą do nich ściągały przez całą noc. Uzupełniam picie. Ruszam.
Szpilka "KOM" zbliża się po raz kolejny. Tym razem jest napisane "3%" i, jak na razie, okazuje się nim być. Mogę jechać z relatywnie wysoką kadencją i specjalnie się nie męczyć. W pewnym momencie znad ramienia słyszę głos: "Witamy na trzysetnym kilometrze". Ktoś, kogo nie znam. Jedzie kawałek pierwszy, wraca i jedzie ze mną. Mówię, żeby nie czekał, bo będę jechał wolno. Przy okazji podpatruję nick na numerze startowym.
I tak poznałem Byczysa.
Niepokoi mnie co innego: mój licznik daleki jest od trzystu kilometrów. Coś mi nie gra. Wydawało mi się, że wpisałem dobry obwód koła, ale zaczynam się zastanawiać. W sumie to nie ma nad czym: u mnie licznik wskazuje mniej, czyli... jest lepiej niż mi się wydaje.
Widzę go już prawie na szczycie, gdy robi zdjęcia zachodzącego słońce. Na końcu podjazdu staję, jem banana. Stoimy obaj. Zamieniamy kilka słów, mówię, że będę jechał solo, więc grupowy pożytek ze mnie będzie żaden. Byczys kiwa głową i po chwili widzę, jak gna w dół po serpentynach. Kieruję się za nim. Póki jest ciasno, jest w porządku (pomijając samochód, który przejechał bardzo blisko mnie, ścinając zakręt). Gdy zjazd robi się szerszy i zakręty wygodniejsze, zaczyna mnie trząść z zimna. W końcu wjeżdżam w zamgloną dolinkę.
Na dole wysyłam SMS-a i ruszam dalej. Po chwili uznaję jednak, że trzeba się ubrać. Cieplej już nie będzie. Narzucam bluzę, która jednak okazuje się być sucha i próbuję założyć nogawki. Na stojąco. Kopytko bloku szosowego jest szerokie i gdy próbuję je przepchnąć przez materiał, nagle czuję, jak kurczą mi się mięśnie pleców: cała linia od jednego tricepsa, przez całe plecy, aż do drugiego tricepsa. Natychmiast prostuję się i nogawkę zakładam jednak klęcząc.
Nadjeżdża Byczys i pyta, co się stało, myśląc, że się przewróciłem. Uśmiecham się do siebie, bo wyglądałoby to cudownie, gdyby ten skurcz jednak złapał i musiałbym tu czekać na kogoś, kto mnie rozplącze, gdy będę leżał na ziemi zawiązany sam w siebie jak chińskie dziewięć.
Dopinam nogawki i ruszam. Mglista dolinka robi się nieco cieplejsza. Słońce powoli zachodzi. Wspinam się mozolnie pod górę, pod samym szczytem postanawiam jednak ustalić, gdzie jest Hipcia. Wysyłam SMS-a do rodziców z prośbą o informacje. I przy okazji sam informuję, że nie jedziemy razem. Pakuję telefon i turlam się dalej.
"5 km, dwie hopki", a potem "11d". Szyfr z GPS-a mówi jasno. Na jednej z hopek wyprzedzam nawet kobietę na rowerze. Na drugiej - nie ma nikogo. Wjeżdżam w las. Chwilę zastanawiam się nad tym, czy nie zamarznę na zjeździe, ale przypominam sobie, że w końcu mogę się zatrzymać. Dziwne te możliwości. Mogę ot tak, po prostu, zatrzymać się w środku zjazdu i ubrać kurtkę.
Zauważam też, że już niedaleko kończą się większe podjazdy. Czyli zwiększa się moja szansa na dojechanie do mety w jednym kawałku.
Na górze coś jem, potem kładę się wygodnie na lemondce i puszczam w dół. Kawałek dalej mijam Byczysa, ubierającego się na przystanku. Kątem oka zauważam kurtkę i coś w rodzaju kominiarki. Patrzę na mgłę i cały moj dobytek - do grzania głowy mam kask, do grzania dłoni - krótkie rękawiczki. Musi wystarczyć.
W oddali migocze światełko. Powoli je doganiam. Turysta. Zamieniamy dwa słowa i jadę dalej. Dogoni mnie na podjeździe.
W Niebylcu trzeba zrobic zygzak i już jesteśmy na podjeździe. Światło Turysty zbliża się do mnie dość szybko, a potem nagle zostaje z tyłu. Tutaj też, na stromej części podjazdu, w kolanie, które do tej pory tylko delikatnie mrowiło, czuję mocny, chwilowy ból. Tego mi jeszcze brakowało!
Na szczycie omija mnie Turysta gdy robię kolejny odpoczynek. Tym razem zjadam banana. Coś do picia i znowu w dół.
Wylatuję w okolicy Strzyżowa i mimo, że jestem pewien, że będziemy jechać w prawo, to widzę z daleka migające światełko wspinające się na zjazd po lewej. Sprawdzam na mapie: faktycznie, najpierw w lewo. Tory, główna i potem ostry zjazd na północ, wzdłuż Wisłoka. Po chwili zatrzymuję się i zakładam kurtkę. Tu też jest chłodno.
Droga prowadzi niewielkimi fałdkami wzdłuż rzeki. Nie jadę już wcale szybko, kolano odzywa się coraz częściej, na nawet niewielkich zjazdach nie pedałuję i daję mu odpocząć, zwłaszcza, że za chwilę ostatni większy podjazd.
Tutaj dojeżdża mnie pociąg z Keto i Szafarem. Wyprzedzają i jadą dalej. Mijamy się na tym fragmencie jeszcze raz. Potem zaczyna się podjazd i tracę ich z oczu. Przy podstawie podjazdu mijam Turystę. Kawałek dalej i on mnie wyprzedza.
To już ostatni większy. Robi się z tego jakieś jedenaście procent. Na bardziej stromym fragmencie zauważam z tyłu jeszcze jedno światło. Zastanawiam się, kto to może być - chyba tylko Emes. Po chwili światełko jednak zostaje z tyłu. Wyjeżdżam na szczyt i staję, z widokiem na piękną panoramę. Już prawie mam ruszać, ale widzę, że światło ponownie się zbliża. To poczekam.
Dojeżdża do mnie faktycznie Emes, z uśmiechem na ustach i bułką w łapie. Brakuje mu wody, więc odlewam mu połowę tego, co mam. Teraz mamy po równo. Zostawiam go jedzącego bułkę i sam ruszam w dół.
Dopałka się przydaje. Dzięki niej wszystko jest elegancko oświetlone na zjeździe i nie muszę niepotrzebnie zwalniać.
W Sędziszowie wysyłam SMS-a. Chwilę później dostaję potwierdzenie, że Hipcia właśnie przekroczyła punkt w Sandomierzu. Czyli ma nade mną dobre trzy godziny przewagi!
Jest północ. Droga wydaje się prowadzić uparcie w górę, a mimo to chyba jakiś wiatr z tyłu pomaga. Jadę w trybie: kilka sekund pedałowania, kilka sekund na luzie. Nie mogę ciągle pedałować, bo boli mnie kolano. Zresztą, nie mam już nawet na to siły. Teraz mam się tylko turlać przed siebie. Przy dobrych wiatrach uda mi się zamknąć w dwudziestu trzech godzinach, czyli do rana i tak muszę się toczyć.
Kolbuszowa wcale nie chce się zbliżać, a picie wcale nie chce przyrastać. Dno w bidonach zaczyna być coraz bardziej wyczuwalne. W końcu dojeżdżam. Przez trzy ronda wpadam na znaną mi doskonale dziewiątkę. Odliczam kilometry do Orlenu. Tam kupię picie.
Orlen bardzo mnie zawodzi, bo okazuje się być stary i zamknięty. Na szczęście te okolice to całe stacyjne zagłębie. Kawałek dalej zjeżdżam na BP, gdzie jest już bardzo towarzysko. Siedzi tam cała grupa Keto i Turysta, którego lampkę widziałem przed chwilą kilkaset metrów od siebie. Kupuję picie, cały stos batonów. Myślałem o zjedzeniu hotdoga, albo czegoś w tym stylu, ale nie jestem wcale pewien, czy to dobry pomysł. Poza tym chłopaki też czekają, musiałbym czekać aż oni dostaną.
Dopytuję o dystans z Sandomierza. Ma być tylko 90 km. Przy okazji upewniam się, że mój licznik liczy źle. Przejechałem więcej, niż mi się wydaje - to dobrze. Kilometry pozostałe do bazy muszę zliczać na podstawie GPS-a - to źle.
Emes dociera akurat, gdy uzupełniam picie. Oddaję komuś resztkę soku, która nie zmieściła się do bidonu, dopijam jednego energetyka, drugiego chowam w kieszeń i ruszam dalej, pytany przez Szafara, czy się zbieram. Po chwili zauważam, że ruszył za mną. Trochę głupio mi, gdy muszę mu powiedzieć, że będę jechał solo, w końcu wyrwał się za mną ze stacji. Decyduje się nie czekać na resztę, tylko jedzie sobie dalej.
Przejeżdżam przez Nową Dębę. Noc jest na szczęście bardzo krótka, więc robi się już jasno. Zaraz za miejscowością zjeżdżam między łąki. Ładnie tu. I nawet kolano przestało mnie boleć. Co z tego, skoro mam wrażenie, że od chwili żadne jedzenie nie jest już przetwarzane na cokolwiek? Na niewielkim podjeździe po raz ostatni wyprzedza mnie Turysta, a chwilę później pociąg z Keto i Emesem. Wjeżdżam pomiędzy wioski, odliczając kilometry do Sandomierza. Stamtąd tylko dziewięćdziesiąt. Po raz kolejny w głowie świta mi myśl o tym, że zauważalnie słabnę i że z dojazdem może być problem. Po raz kolejny przesuwam oczekiwaną godzinę dojazdu: teraz oceniam, że jest szansa na zmieszczenie się w dobie.
Robi sie prawie zupełnie jasno. Wypijam jednego strzała kofeinowego, ale to nie senność ani brak kofeiny psuje mi zabawę, więc wiele się nie polepsza. Jedzenie od dłuższej chwili już nie smakuje, wmuszam w siebie kolejne porcje; jedyne, co wchodzi, to picie. Do tego stopnia, że na wszelki wypadek, na krajówce, na wlocie do Sandomierza, kupuję jeszcze jedną butelkę i znowu uzupełniam bidon.
W Sandomierzu zygzakiem objeżdżam zamek, mijając parking, na którym jedna dziewczyna bardzo głośno oznajmia, że idzie się wysikać w krzaki, po czym rzeczywiście się tam kieruje, chociaż to, co wyprawia z nogami, nie zasługuje już na określenie "iść". Na chodniku tłoczą się grupki pijanych ludzi, które omijam z daleka, lewą częścią pasa, bo wiem, że nie mam większych szans na ucieczkę, gdyby komuś zachciało się pogonić barana na rowerze.
W końcu skręt i obiecany bruk. Widzę po prawej wygodny chodnik, ale decyduję się podjechać honorowo. Wytrzęsło mnie tak, że odezwał mi się cały układ pokarmowy, więc czym prędzej zjechałem na kostkę, sprawdzając, czy gdzieś tu jeszcze jest stacja. Bliska, tuż za miastem.
Wyjechałem na sam rynek. Trzęsąc się na bruku skierowałem się w stronę bramy i w końcu wyjechałem na spokojny, grzeczny, uspokajający asfalt. Coraz bardziej zaczyna mi się spieszyć do tej stacji benzynowej. W końcu jest. Dojeżdżam pod budynek...
Prawdziwy obłęd w oczach zaczyna się, gdy czas płynie już na minus i minęła kluczowa chwila, wszystkie problemy świata zdają się być niczym wobec tego jednego, jedynego, a cholerna stacja benzynowa jest zamknięta!
Rozglądam się i po drugiej stronie drogi zauważam sad. Po jakimś czasie wypycham rower, nie czując się wcale lepiej, ale rozwiązawszy co najmniej dwa pilne problemy.
Przede mną nieco poniżej dziewięćdziesięciu kilometrów do mety. Zrobienie tego w cztery godziny jest nierealne. Po pierwszych górkach przesuwam spodziewany czas dojazdu o kolejną godzinę. Jedzenie już nawet nie usiłuje udawać, że będzie wchodziło. Wchodzi tylko picie, co praktycznie nic mi nie daje. Turlam się po płaskim w okolicach 15 km/h, na pojedynczych zjazdach przekraczając 20 km/h. Podjazdy, nawet te niewielkie, robię poniżej 10 km/h.
Minęła trzecia trzydzieści, a mój telefon milczy. Hipcia powinna już być na mecie, nie spodziewałem się, że końcówkę zrobią ze średnią 30 km/h, ale nawet przy 25 km/h powinna już gdzieś być. Mija czwarta. Zaczynam się odrobinę niepokoić. Dzwonię do Hipci - cisza. Wysyłam SMS-a - cisza. Pewnie śpi. Wysyłam SMS-a do Gavka, ale telefon milczy. Już prawie miałem dzwonić i budzić rodziców, gdy z tyłu nadjeżdża światełko. A za światełkiem lemondka. A na niej - Memorek. Memorek, który ma telefon, ma w nim internet i ba, nawet mi sprawdzi.
Pierwsze przeszukanie wskazuje, że ani Hipcia, ani ci, których spodziewałem się z nią ujrzeć na mecie, nie dotarli. Na szczęście chwilę później Marek znajduje nazwiska i potwierdzenia. Meta: 3:30 z minutami.
Żegnamy się: Marek wraca do swojego tempa, spiesząc się, by zmieścić się w dobę, ja wracam do swojego pełzania. Zbliża się siedemdziesiąty kilometr do mety, przynajmniej licząc na podstawie GPS-a. Mijam jeden przystanek i w głowie pojawia mi się pewien plan. Spróbujemy.
Na kolejnym przystanku kładę się na chwilę. Spróbujemy drzemki, chociaż z góry wiem, że to nie brak snu mi doskwiera. Ustawiam budzik na osiem minut. Wstaję po sześciu: uparcie powracające koszmarki powodują, że cały czas się budzę. Siadam i przecieram twarz. Postanawiam jeszcze spróbować z jedzeniem: biorę jeden gryz, chwilę żuję i wypluwam na ziemię. Z tej mąki chleba nie będzie.
Przeprowadzam kompletną analizę: dwie sprawne kończyny (dwóch pozostałych na wszelki wypadek nie sprawdzam), mózg jako tako działający. Do mety 70 km, czyli co najmniej 7 godzin jazdy, w tym większość, jeśli nie całość, bez jedzenia, o samym piciu (jeśli i ono nie zacznie mi nie wchodzić). Jest piąta, czyli do tego wszystkiego wjadę w poranne słońce, co pewnie też mnie nie przyspieszy. Spanie nie ma żadnego sensu, nic tu nie zmieni.
Wniosek może być tylko jeden: kończymy. To jest właśnie dobry moment, a dalsze mordowanie się nie ma żadnego sensu.
Decyzja podjęta, to była łatwiejsza część. Teraz trzeba się dostać do bazy. I trzeba zrobić to szybko, bo jeśli nic się nie uda załatwić, to jednak przedpołudniowe słońce i tak mnie nie ominie.
Zastanawiam się, kto może być w bazie i uznaję, że spróbuję obudzić Tomka. Ha, super. Kontakt w telefonie jest, ale numeru nie ma. Coś się pokićkało z zapisywaniem numerów na karcie SIM. Wertuję listę kontaktów i pozostaje mi zawracać głowę Elizium, może on ma numer. Wtedy jednak w oko wpada mi awaryjny numer z zeszłorocznego MP - Średni, który w tym roku również jest kierownikiem trasy! Dzwonię. Odbiera, zaspanym głosem tłumaczy, że właśnie się położył. I że w bazie są i Wax, i Tomek - do nich dzwonić. Proszę go o numery i po chwili dociera do mnie SMS. Dzwonię do Tomka - telefon wyłączony. No tak, pewnie śpi. Dzwonię do Waxa. Mówi, że nie da razy bezpiecznie jechać autem i proponuje mi Tomka, po czym przekazuje mu słuchawkę.
"Tomeeeek, zdejmiesz mnie z trasyyy?" - staram się przyjąć możliwie najbardziej nieporadny ton.
I to jest chyba talent. Bo tego nie można się nauczyć. To jest wrodzone. Miał to mój ojciec, ma to i Tomek. Mówi mi: "No i co ja mam ci powiedziedzieć? Że nie przyjadę?". W tym głosie brzmią jednocześnie zapewnienie, że pomoc zostanie udzielona, ale dodatkowo "ale pamiętaj, że to twoja wina" oraz "my sobie o tym jeszcze porozmawiamy".
Przekazuję mu moje położenie, po chwili wysyłam SMS-a z dokładnym opisem dojazdu.
Za moment odzywa się telefon. Powiedzieć, że się żyje to nie łaska, ale na wieść o tym, że trzeba mnie zabrać, to natychmiast się interesujemy. Jej Wysokość uznała za stosowne zaszczycić mnie swym melodyjnym głosem.
Zdejmuję kask, ściągam rękawiczki, wysypuję z kieszonek żarcie: jeśli ktoś będzie miał potrzebę, to je dostanie, za chwilę powinni jechać kolejni zawodnicy.
O tym, jaki jestem słaby, dowiaduję się, gdy trzeba się podnieść i przenieść rower tak, by oznaczył moją pozycję. Z ulgą wracam na ławeczkę i siadam. Mam przed sobą co najmniej godzinę czekania. Nad dachem stojącej przede mną stodoły, spomiędzy dwóch topoli, wypływa pojedynczy promyczek słońca i świeci prosto w przystanek. Siadam w nim, zakładam ręce i czekam.
Po chwili odzywają się jakieś SMS-y, więc odpisuję, przy okazji zauważając, że jakimś cudem w Solidzie odezwał się internet. Ba, nawet działa relacja! Czytam sobie przez chwilę kto jest gdzie. W międzyczasie mijają mnie Andrzej z Krzyśkiem, ale nic ode mnie nie chcą. Widzę, że niedługo dojedzie tu grupka Ola. Zwijam się dalej w moim promyczku i obserwuję mozolną pracę pająka który przesuwa się pomiędzy kolejnymi kamyczkami i zastyga za nimi, wyglądając jak mały kamyczek. Po chwili zmienia miejsce i znowu zastyga, czatując.
Odzywają się jakieś głosy. Przejeżdża Olo, krzyczę "Chcecie jedzenia?". Odkrzykują, że nie. Po chwili odzywa się telefon. Dzwoni Olo i zaczyna od prostego pytania "Hipek, co ty tam, kurde, robisz?". Okazuje się, że słysząc, że Hipcia jest na mecie, założył, że jestem tam i ja, więc obecność mnie na przystanku na jakiejś wiosce, proponującego żarcie, była dość zaskakująca.
Przesuwam się w inne miejsce, bo druga połowa przystanku rozświetliła się już porannym, ciepłym słońcem. Z pobliskiego podwórka dobiegają już ogłosy porannej pracy, okraszone obficie przekleństwami. Popijam łyk za łykiem z półlitrowej butelki wody, którą kupiłem na wszelki wypadek. Soków, które mam w bidonach, wolę nie dotykać.
Po chwili przed przystankiem staje krążownik, z którego wysiada najlepszy Tomek na świecie. Pakujemy rower na bagażnik, na widok białej tapicerki podkładam pod tyłek kurtkę przeciwdeszczową, mając nadzieję, że niczego zbytnio nie wybrudzę. Na teraz mam tylko jedno zadanie: gadać. No to gadamy.
Po drodze próbujemy jeszcze zdjąć z trasy Storma, ale okazuje się, że jego poziomki nie udaje się założyć bezpiecznie na bagażnik. Niestety, musimy go zostawić. Na szczęście do bazy ma już niedaleko - niecałe dwadzieścia kilometrów.
Dojeżdżamy do bazy. Z rowerem turlam się w stronę namiotu. Na dźwięk mojego głosu i wymienianych z kimś pozdrowień, z namiotu wysuwa się znany, hipciowy łepek. Dzień dobry, proszę nie wstawać, śpijmy. Hipcia jednak nie chce spać. Zmieniam buty i udaję się pod prysznic. Tam jest ciepła woda. To miłe.
Gdy wychodzę na zewnątrz, robi się ciepło. Docieram pod namiot i kładę się w środku. Niestety, nie udaje mi się spać, bo zaczynamy wymieniać się uwagami z trasy, a gdy już jedne drugiemu, a drugie pierwszemu opowiedziało, to słońce wylazło na tyle, że w środku robi się niepokojąco gorąco.
Zalegam na zewnątrz. Gdy udaje mi się zasnąć, budzi mnie gość z namiotu obok, który chciałby wyjechać samochodem. Potem już tylko drzemię, ale niewiele z tego wychodzi.
Dopiero w okolicy południa jestem w stanie spożyć coś więcej niż wodę. Tak mi się przynajmniej wydaje. W kilkuosobowym składzie ruszamy do pobliskiego hotelu, by zjeść tam dość drogi obiad. Normalnie zapytałbym, czy na talerzu ktoś nie zapomniał położyć jedzenia, ale tym razem ilość wydaje mi się zupełnie wystarczająca. I w sumie cieszę się, że jedzenie weszło.
Spacerując w stronę bazy dopingujemy jeszcze dwójkę zawodników - chyba to Dodoelk z żoną. Doping podziałał: koleżanka dognała go na podjeździe i chyba pod koniec przegoniła.
W bazie siadamy w cieniu. Jest już za ciepło, by spać, więc postanawiamy się zebrać. Po wszystkim pozostają tylko krótkie pożegnania i czas jechać przed siebie. Najpierw w drugą stronę, na pobliski Orlen. Tam jednak nie ma lodów, co napawa Hipcię bezbrzeżnym smutkiem.
Do domu docieramy z jedną dwudziestominutową drzemką. Do końca dnia już nie nadaję się do niczego i nawet niewiele z niego pamiętam. W poniedziałek, z samego rana, odbieram od lekarza zwolnienie: chciał dać tydzień, wynegocjowałem trzy dni (potem tego żałowałem...).
No i tyle, teraz czas na dwa słowa podsumowania.
Na maraton przyjechałem mając z tyłu głowy plan na niewystartowanie. Uznałem, że wystartuję, po czym sam, przypadkiem, nie dałem sobie większego wyboru i zmusiłem się do kontynuowania jazdy. Po pierwszych, przegalopowanych siedemdziesięciu kilometrach, do momentu, w którym rozłożyłem się kompletnie, udało mi się przejechać prawie czterysta kilometrów... solo. I to z całkiem niezłą, jak na umrzyka, średnią. Sumaryczny czas postojów z całego wyścigu sięgnął nieco ponad godzinę.
Mimo tego, że nie udało mi się ukończyć, uznaję, że maraton zakończył się olbrzymim sukcesem.
Do tego, zupełnie przypadkowo, zdobyłem spore doświadczenie w jeździe solo, którego do tej pory nie miałem.
Zaliczyliśmy 22 gminy. Plus jedną, której nie wpisuję, bo zaliczyła ją tylko Hipcia, a mnie już nie starczyło.
Olbrzymie podziękowania kieruję do (kolejność przypadkowa):
- całej kapituły, za całą wykonaną nad maratonem, pracę,
- Tomka, za stworzenie fantastycznej, widokowej trasy,
- całej obsługi bufetu, za pomoc i poświęcony czas,
- wszystkich, z którymi mijałem się na trasie,
- jeszcze raz Tomka, za to, że odłożył pierwszego, ciężko zapracowanego drinka i pojechał zdjąć mnie z trasy.
- DST 466.86km
- Czas 19:17
- VAVG 24.21km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Hipcia się odezwała! Nie mogła znieść tej potwarzy, jakoby miała 8 minut postojów, :)
yurek55 - 16:54 wtorek, 14 czerwca 2016 | linkuj
No i to jest chyba największy fenomen Hipci.
Dla porównania (z przeciwnego bieguna) - niedzielne rowerzystki, które mają więcej przerw niż jazdy... ;] mors - 11:23 wtorek, 14 czerwca 2016 | linkuj
Dla porównania (z przeciwnego bieguna) - niedzielne rowerzystki, które mają więcej przerw niż jazdy... ;] mors - 11:23 wtorek, 14 czerwca 2016 | linkuj
Eh... to trzeba mieć zdrowie,żeby tak pojechać.Gratki.
Tomek taki ojcowski,ładnie napisane.
Gratulacje dla Hipci.Z tych liczników wyszło jak strasznie ją opóźniasz:) GoralNizinny - 15:43 niedziela, 12 czerwca 2016 | linkuj
Tomek taki ojcowski,ładnie napisane.
Gratulacje dla Hipci.Z tych liczników wyszło jak strasznie ją opóźniasz:) GoralNizinny - 15:43 niedziela, 12 czerwca 2016 | linkuj
Chciałbym być kiedyś tak chory, żeby przejechać prawie 470 km w 19 godzin z kawałkiem. :)
yurek55 - 20:48 czwartek, 9 czerwca 2016 | linkuj
Nie wiem co powiedzieć ... ? Chociaż takich praktyk nie pochwalam !
Masz talent nie tylko do jazdy ... ! :-) Jurek57 - 19:59 czwartek, 9 czerwca 2016 | linkuj
Masz talent nie tylko do jazdy ... ! :-) Jurek57 - 19:59 czwartek, 9 czerwca 2016 | linkuj
Bardzo fajna relacja. Prawie jak w dzieciństwie radiowa transmisja z Wyścigu Pokoju :-)
Chyba rozumiem dlaczego wystartowałeś i jednak jechałeś. Sam dobrze wiem jak to jest jechać w kiepskim stanie zdrowia. Niedawno też tak jechałem dłuższy dystans Tym bardziej doceniam samozaparcie. Graba! garmin - 11:53 czwartek, 9 czerwca 2016 | linkuj
Chyba rozumiem dlaczego wystartowałeś i jednak jechałeś. Sam dobrze wiem jak to jest jechać w kiepskim stanie zdrowia. Niedawno też tak jechałem dłuższy dystans Tym bardziej doceniam samozaparcie. Graba! garmin - 11:53 czwartek, 9 czerwca 2016 | linkuj
Przynajmniej było ciekawie, a nie ciągle tylko te sukcesy i sukcesy.
Chociaż nie, sukces i tak był... mors - 11:32 czwartek, 9 czerwca 2016 | linkuj
Chociaż nie, sukces i tak był... mors - 11:32 czwartek, 9 czerwca 2016 | linkuj
Nie wiem, czy bardziej podziwiać, czy współczuć. W takim stanie mógłbyś spokojnie wrócić do bazy i darować sobie ten maraton. Twoje [...]wracać do bazy nie ma za bardzo po co, bo jeśli mam siedzieć na tyłku i nic nie robić, to już lepiej jechać na rowerze. mnie nie przekonuje. Szkoda zdrowia.
PS. A lekarz w poniedziałek jaką diagnozę postawił? yurek55 - 20:15 środa, 8 czerwca 2016 | linkuj
PS. A lekarz w poniedziałek jaką diagnozę postawił? yurek55 - 20:15 środa, 8 czerwca 2016 | linkuj
W obliczu tych wszystkich nieszczęść Twój wynik rzeczywiście jest olbrzymim sukcesem - gratulacje! Szczególnie podziwiam Cię za podjęcie trudnej, ale na pewno jedynej sensownej w takich okolicznościach decyzji na 70 km przed metą. W końcu to też umiejętność, której trzeba się nauczyć, nie? ;)
michuss - 19:41 środa, 8 czerwca 2016 | linkuj
jesteście jednak konkretnie porypani ;)
mogłeś siedzieć przed tv, pić piwo ;) albo wylegiwać się przed namiotem ;) albo ostatecznie wrócić i spać ;)
Szacun Hipek, szacun! Hipcia również szacun wielki! magdullah - 19:38 środa, 8 czerwca 2016 | linkuj
mogłeś siedzieć przed tv, pić piwo ;) albo wylegiwać się przed namiotem ;) albo ostatecznie wrócić i spać ;)
Szacun Hipek, szacun! Hipcia również szacun wielki! magdullah - 19:38 środa, 8 czerwca 2016 | linkuj
Jestem pełna podziwu, że w takim stanie tyle ujechałeś i to jeszcze w takim tempie. Mam też nadzieję, że czujesz się zdecydowanie lepiej niż w weekend.
Pozdrawiam. starszapani - 18:36 środa, 8 czerwca 2016 | linkuj
Pozdrawiam. starszapani - 18:36 środa, 8 czerwca 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!