Sobota, 2 lipca 2016
Kategoria solo, do czytania, > 400 km
Hier kommt die Sonne
Tegoroczny Pierścień wcale nie miał być pojechany solo. Na listę solówek trafiliśmy przez pomyłkę: zapisaliśmy się do Open, ale Robert przypisał nam Solo i uznaliśmy, że wcale nie chce się nam tego zmieniać. Prognozy były obiecujące: miały być jakieś opady w dzień i gwałtowne ochłodzenie do niecałych trzydziestu stopni po południu, co w przypadku typowych lipcowych upałów dla mnie jest zejściem z poziomu "Trzeci Krąg Piekła" do poziomu "prawie Ziemia".
Przed startem strategicznie przygotowywałem się bardzo dobrze. Uważnie przeanalizowałem listę startową solo, dzieląc zawodników na tych, którzy mnie na pewno wyprzedzą i tych, których nie znam. Do tego przejrzałem profil trasy i ustaliłem, że zadowalająca większość podjazdów nie zwiększyła się ani nie przesunęła w ciągu ostatniego roku.
Dodatkowo, w związku z tym, że miałem jechać sam, postanowiłem zabrać ze sobą muzykę. Odtwarzacz razem z akumulatorem miał zostać ukryty w torbie tuż przede mną. W związku z zapowiadanymi deszczami postanowiłem nie pakować go w worek (który uniemożliwia sprawne korzystanie z odtwarzacza), a wykorzystać (albo: przetestować) inny model pokrowca. Co może być przezroczyste, rozciągliwe i wodoodporne? Ktoś zgadł? Tak, prezerwatywa.
Do bazy zajechaliśmy wczesnym wieczorem, trafiając idealnie w porę odprawy technicznej. Odebraliśmy pakiet startowy, przypięliśmy wszystko, dość sprawnie oporządziliśmy rowery i w miarę szybko poszliśmy spać. Namiot rozbiliśmy na lekkim spadzie. Z jednej strony materaca było płasko, druga część była krzywa. Wybrałem tę spadającą, po tym, jak Hipcia teatralnie pokazała mi, jak bez problemu przewracając się z boku na bok jest w stanie się prawie wytoczyć z namiotu. Więc ona miała wygodniej, ja teoretycznie nie. A i tak to ja się lepiej wyspałem.
Poranek - mimo że wilgotny - zaatakował jakimś paskudnym przeczuciem, że niebieskie niebo jest zbyt niebieskie. Napompowałem i nasmarowałem rowery. Ukryłem mp3 w przygotowanej i wymytej wcześniej gumce i... mi pękła. Wziąłem drugą, ale na mycie już nie było czasu - odtwarzacz jeszcze w niedzielę wieczorem ślizgał się w rękach od lubrykantu. Włączyłem GPS-y i po śniadaniu udaliśmy się w stronę startu. Przede mną miało startować dwóch: Rysiek Herc i Kurier. A potem cała reszta gwiazd.
Wrzuciłem do podsiodłówki odebrane od organizatora narzędzie śledzące w postaci dość solidnej, ale lekkiej skrzyneczki. Hipcia dostała dodatkową torebkę pod ramę z takim samym, bo brała dużo mniejszą od mojej podsiodłówkę i tam już się to nie mogło zmieścić. Robert odliczył minutę po Kurierze, pożegnalny buziak i... za chwilę staję przed kolejną bramą. Myślałem, że po prostu przez nią przejedziemy, a tu się okazało, że od nowa trzeba będzie odczekać kilkanaście minut. Po chwili obok pojawia się Tomek, a zaraz za nim Hipcia. W końcu nadchodzi mój czas, wtykam słuchawkę do ucha i ruszam.
Start - PK1 (Babiak)
Starty zawsze są najmniej przyjemne. W takiej temperaturze szczególnie, bo tętno galopuje na niewiarygodnych wysokościach (ten objaw akurat miało bardzo wiele osób). Pierwsze kilometry schodzą mi na próbach dojścia do ładu z galopującym organizmem, który nie ma najwyraźniej ochoty się uspokoić. Dość szybko, bo już po kilku kilometrach wyprzedza mnie kolega, który startował za mną, po szesnastu wyprzedza mnie Tomek (za którym jadę w kilkusetmetrowym odstępie kolejne dwadzieścia kilometrów), a po trzydziestu - Grzesiek Mazur.
Do tego wszystkiego muzyka, którą włączyłem przy starcie, dodaje jakiś idiotyczny efekt wygłuszenia, co mi dodatkowo przeszkadza. Zamiast od razu przerwać, to katuję sobie uszy prawie do samego Babiaka.
Tuż przed punktem na horyzoncie za sobą zauważam koszulkę w kolorze, którego tak bardzo wypatrywałem na Maratonie Podróżnika. Koszulka wraz z zawartością dojeżdża na punkt. Uśmiecha się do mnie i zaraz odjeżdża.
PK1 (Babiak) - PK2 (Reszel)
Hipcię widzę jeszcze przez chwilę na podjeździe. Potem przede mną ustawia się starszy ode mnie kolega, który jedzie jakieś 200-300 m z przodu, moim tempem.
Tętno zaczyna powoli wracać do rejestrów, na których bym je chciał widzieć, do tego równolegle uspokaja się oddech. Decyduję się przyspieszyć i wreszcie zaczyna się coś dziać.
Powoli zaczynam doganiać openowców. Wszystko się stabilizuje i powoli wraca mi dobry humor. Wrzucam sobie jeden z moich ulubionych albumów Pidżamy Porno i muzyka już teraz nie przeszkadza. W końcu czuję się dobrze. I wszystko frunie.
Przed Lidzbarkiem mijam kórnicką ekipę w postaci Pawła i Krzyśka. Okrzykuję i wracam do słuchawek, po chwili po raz pierwszy oblewając głowę wodą z bidonu.
W Lidzbarku mijam kilku zawodników, w tym dziewczynę i chłopaka, których dopiero wyprzedzając i krzycząc "Cześć!" identyfikuję jako Michussa i Eranis.
Przed Reszlem zaczynają się niewielkie górki. Tutaj wyprzedzam kilku zawodników i melduję się w PK razem z innym solistą. Gdy wjeżdżam pod punkt, akurat rusza z niego Hipcia. Ha, czyli jednak ją dogoniłem.
Pod punktem trwa oblężenie. Na oko licząc, siedzi tu około pięćdziesięciu osób. Podbijam pieczątkę, uzupełniam bidony, przy pomocy kolegi z punktu uzupełniam camelbaka. Nie ma nic rozsądnego do zabrania (zauważam tylko kilka drożdżówek), więc pakuję się na rower i ruszam.
PK2 (Reszel) - PK3 (Sztynort)
Muzyka gra. Świat robi się pluszowy i naprawdę jedzie mi się fajnie.
Tuż za Reszlem zauważam znajomą figurkę na rowerze, a po chwili, w Świętej Lipce, wyprzedzam. Jedziemy chwilę w niewielkim odstępie, po czym Hipcia mnie na jakimś podjeździe przed Kętrzynem wyprzedza i znowu zawisa gdzieś niedaleko. Trzymamy to samo tempo, jadąc w odległości kilkuset metrów. Potem znowu pojawia się okazja do wyprzedzenia, ale uznaję, że nie chce mi się szarpać po to, by znowu się minąć. Więc zwalniam nieco, po chwili Hipcia przyspiesza i wracamy do poprzedniego tempa.
W Kętrzynie na którymś ze skrzyżowań gubię ją. Na podjeździe tuż za miastem wyprzedzam kilka grupek, co akurat zbiega się z grającym mi w słuchawkach Guns 'n Roses, więc na podjeździe odstawiam kino bębniąc na kierownicy dzikie, perkusyjne solo na dwie ręce i jedną małpę.
No ale nie może być aż tak dobrze. Po skręcie na Silec Hipcia mi odjeżdża, a nogi zaczynają się plątać. Prędkość powoli spada, łapie mnie wyprzedzona chwilę wcześniej trójka kolegów. Muzyka zaczyna znowu przeszkadzać, tempo zaczyna się gubić. Czyżbyśmy zaczynali przedstawienie na które czekałem od rana?
Na punkt wjeżdżam w kolejną, dużą grupę ludzi. Hipcia była przede mną tylko trzy minuty. Tankuję bidony, do camelbaka, dzięki radzie kolegi z punktu, wrzucam kilka kostek lodu. Wchodzę w butach do wody i solidnie moczę głowę. Biorę kilka bananów i ruszam.
PK3 (Sztynort) - PK4 (Gołdap)
Prawie nic z tego odcinka nie pamiętam, poza tym, że jechałem. Momentalnie odcina mnie i jest tylko gorzej.
Między innymi wyprzedził mnie tu Turysta, to pamiętam, bo tylko z nim zamieniłem kilka zdań. Polewanie głowy i całej reszty nie dawało nic. Wlokłem się, bezmyślnie kręcąc nogami. Pod koniec, niedaleko przed Gołdapią, włączyłem audiobooka, tylko dlatego, żeby czymś się zająć. Dosłuchałem go do samego miasta i wyłączyłem.
W Gołdapii moczę głowę w pobliskiej studni. Tankuję banany, uzupełniam bidony i wrzucam jeszcze raz głowę pod mokrą wodę. Nic to nie daje. Gdy zakładam kask, jest tak samo paskudnie, jak było. Z cienia podchodzi Olo, zamieniamy kilka słów i ruszam. Strata do Hipci to już pół godziny.
PK4 (Gołdap) - PK5 (Rutka-Tartak)
Minęła już 14:00, więc temperatura powinna powoli spadać. Czasem, gdy pokonuję dłuższy fragment w cieniu, wskazania licznika spadają lekko poniżej trzydziestu stopni. Ale nie mam wielkich oczekiwań co do tego, że zrobi się chlodniej.
Za trójstykiem na podjeździe dogania mnie Remek Ornowski, którego minąłem w Gołdapii. Zamieniamy dwa słowa i wracam do swojego tempa. Później, na podjeździe za Wiżajnami przegania mnie jeszcze raz, zasuwając jak szalony na jednym z segmentów.
Po podjeździe zostaje za mną najwyższy punkt całej trasy. Zjeżdżam i po chwili melduję się w punkcie w Rutce.
Jest tam juz Wąski. Patrzy na mnie i pyta "co, gorąco?". I już wiem, że się rozumiemy.
Rezygnuję z zupy, szperając po torebkach ustalam, że do dyspozycji jest batonik, banan i bułka. Biorę tylko banana, uzupełniam picie chłodną wodą i ruszam dalej. Do Hipci mam już w plecy godzinę dwadzieścia i już wiem, że - nawet gdybym był świeży i byłoby chłodniej - nie dogoniłbym jej za żadne skarby.
PK5 (Rutka-Tartak) - PK6 (Sejny)
Pamiętałem, że za Rutką do pokonania są dwa wieksze podjazdy i potem włączy się Symulator Wielkopolski. Bałem się, że - jak rok temu - stanie się ona patelną, ale lekko schowane już słońce pozwoliło, by droga przykryła się cieniem. Trasa prowadzi całkiem przyjemnymi, płaskawymi terenami. Powoli czuję, jak coś tam zaczyna wracać do siebie. Co prawda są to tylko niewielkie przebłyski, ale zawsze to coś. Co prawda nogi nawet nie usiłuja udawać, że chce im się kręcić, ale przynajmniej głowę już odzyskuję.
Na jednym z dziurawych odcinków do standardowego klekotania różnych rzeczy (zawartości toreb, podskakiwanie łańcucha), dochodzi dźwięk metalicznego szczękania. Po chwili namierzam - pękła jedna z obejm (metalowych obejm przeznaczonych do zaciskania rur), przy pomocy której miałem umocowaną poprzeczkę pod lemondką. Postanawiam tak dojechać do punktu, ale po chwili orientuję się, że jeśli to będzie się tak bujało, to pęknięcie drugiej jest kwestią czasu. Zatrzymuję się i mocuję poprzeczkę przy pomocy trytytek.
Tym razem udaje się bezbłędnie trafić do punktu w Sejnach. Nie ma tam za wiele (a i tak była woda, rok temu nie miało tu być nic). Dziękuję za zaproponowaną kawę i ruszam dalej, biorąc ze sobą chyba banana. Ale nie jestem pewien, czy go w końcu wziąłem.
PK6 (Sejny) - PK7 (Augustów)
Miałem włączyć muzykę, w zamian za to włączam lampkę. Na krajówce do Augustowa wolę się na wszelki wypadek nie wyciszać. Okazuje się jednak, że jest bardzo spokojnie. Mijamy się tu z kilkoma osobami. Powoli zapada zmrok.
W zasadzie nic sie nie dzieje, poza tym, że powoli zaczyna mnie brać sen - a jest dopiero 22:00. Nadchodzi pora pobrania opłat za cały dzień przyjemnego plażowania. Wiadomo: jak nie urok, to sraczka - w dzien było kiepsko, to i w nocy dostanę po dupie.
Do punktu zajeżdżam z niewielkim problemem - nie wiedziałem, czy punkt będzie tam, gdzie rok temu. Ponownie brakuje tu wyraźnego oznaczenia.
Na miejscu spacerują sobie... Wilk z Ryśkiem Hercem. W pierwszej chwili zastanawiam się, czy Rysiek znowu nie ma kryzysu, jak rok temu (gdy odpoczął i odżył w Augustowie to tyle go widzieliśmy), ale powodem są problemy żołądkowe i upał. Obaj się wycofali. Na miejscu postanawiam zjeść obiad (co spotyka się z nieukrywanym zdziwieniem Wilka). Kończy się to na zupie, nadszarpniętego kotleta później odstępuję Turyście.
Chwilę rozmawiam z chłopakami i czuję się przekonany - a mnie łatwo przekonać - że zrezygnowanie to całkiem dobra opcja. Już wiem, co będzie się działo w nocy... Niestety, Robert nie ma już miejsca na kolejną sierotkę w samochodzie, muszę jechać dalej.
PK7 (Augustów) - PK8 (Wydminy)
Ruszam chwilę przed północą. Zaraz po starcie łapie mnie deszcz. Na początku jeszcze go ignoruję, ale gdy lunął solidniej, stanąłem, by założyć kurtkę. Wcale mi to nie przeszkadza, ha, nawet w stopy robi się przyjemnie chłodno, po twarzy śmiga chłodem, tylko w głowę nadal ciepło, ale nie chcę zdejmować kasku.
Po chwili pulsometr, który od chwili zaczynał się buntować, żegna się ze mną definitywnie (jak się okazało później, wylała bateria w czujniku na klatce piersiowej). Super, czyli straciłem jedyne urządzenie, które było mi w stanie powiedzieć, czy jeszcze żyję.
Burza jak to burza, trwa kilkanaście minut i idzie sobie. Decyduję się rozbudzić muzyką. Odpalam Rammsteina. Pierwszą połowę albumu naprawdę czuję i jedzie się super, a przynajmniej siedzę zdecydowanie bliżej rzeczywistości. Potem zaczynam tylko słyszeć, a nie słuchać. I chyba dwa kawałki przed końcem po prostu wyłączam, bo nie pamiętam, żebym je odsłuchiwał.
Zaczyna się coś w rodzaju sennego widziadła. W przeciwieństwie do odcinka z Gołdapii pamiętam dużo. Pamiętam, jak rozbudził mnie "shot" kofeinowy - na całe dziesięć minut, pamiętam nieskończenie wiele razy przykoszone pobocze, pamiętam zasypianie z otwartymi ustami. Dwa noclegi pod drzewem nie dały nic, ledwo kilka minut względnej przytomności, podobnie jak zatrzymywanie się lub drzemka na kierownicy. Nigdy w życiu tak poważnie nie myślałem o rezygnacji, bo nie byłem w stanie jechać bezpiecznie.
Na punkcie w Wydminach jem zupę, dziękuję za uprzejmą propozycję nalania do camelbaka ćwiartki spirytusu i ruszam dalej.
PK8 (Wydminy) - PK9 (Mrągowo)
Jest jeszcze gorzej. Mógłbym równie dobrze jechać poboczem. Cieszę się, że budzą mnie samochody i to, że jeśli zjeżdżam, to na prawo, nie na lewo. Zaczyna padać deszcz. No, rychło w czas.
Gdy zrobiło się już zupełnie jasno, zatrzymałem się przy wygodnym przystanku i walnąłem spać. Gdy ruszałem, byłem przekonany, że spałem tam pół godziny (celowo nie włączałem budzika), ale teraz wydaje mi się, że mógł to być kwadrans, nie dłużej.
Na paskudnej drodze na Ryn rozbudzam się jakoś, bardzo na siłę. Zaczynam jechać nieco szybciej. Dzięki deszczowi temperatura robi się bardzo przyjemna i jakoś miło mi się robi. Lubię deszcz.
Energii starcza do krajówki na Mrągowo. Tam już kręcę bardziej duszą niż ciałem. Na punkt w Mrągowie - w przeciwieństwie do zeszłorocznego błądzenia - docieram bez problemu. No, może poza tym, że bardzo starałem się nie wygrzmocić na mokrej kostce.
Wbijam do środka i siadam. Siedzą tam już Keto i jego zespół. Decyduję się założyć nogawki, bo na zjazdach jednak paskudnie wiało mi po kolanach. Gdy je zakładam, rozmawiamy chwilę, Keto żartuje o wycofaniu się, po chwili wsiada na rower i ruszają.
Siadam wygodnie na krześle. Zostało tylko sto kilometrów, ale nie mam na razie z czego ich przejechać, poza tym nie mam żadnej motywacji do ukończenia najszybciej jak to możliwe. Liczyłem na nieco inny czas, teraz mogę korzystać z czasu. Decyduję się kimnąć i zobaczyć, co będzie dalej.
Obsługa punktu poleca miejscówkę na piętrze, obok wychodka. Podłogą idą chyba rury, bo jest ciepło. Rozkładam się wygodnie, po chwili już zapadam w drzemkę. Śpię ledwie kilka minut i budzę się, bo przypomniałem sobie, że na zewnątrz zostawiłem otwartą podsiodłówkę. Przy okazji biorę telefon i dzwonię do Hipci, żeby pogratulować, bo ktoś wcześniej mówił, że są na mecie. Wysyłam Tomkowi SMS-a z gratulacjami, po czym odzywa się do mnie herbata, którą wypiłem wcześniej. Gdy od Tomka przychodzi motywacyjne "kręć, a nie baw się telefonem", odpowiadam, zgodnie z prawdą, że chwilowo rzygam jak kot.
I tutaj wszystko się sypie. Po trzech minutach przychodzi od Tomka SMS o treści "Wezmę prysznic i w sumie mogę jechać po Ciebie". Jak na życzenie... Nawet nie waham się za długo. Skoro proponuje, to wie, co robi - i zgadzam się na taka propozycję. W końcu na samym fakcie dojechania do mety nie zależy mi jakoś szczególnie. W międzyczasie Tomek zamienia się w Kahę i Emesa, którzy zabrawszy dodatkowo Hipcię dojeżdżają i odwożą mnie do bazy autem Wąskiego.
Na miejscu praktycznie z marszu zalegam w namiocie i wcale mi nie przeszkadza, że po chwili zamienia się on w saunę.
Podsumowywać nie ma tu za bardzo czego. Drugi z rzędu maraton, z którego się wycofałem: poprzednio była to choroba, tym razem upał.
Nie boli mnie też sam fakt wycofania się, a raczej to, co nastąpiło przed. Oczywiście, mogę to tłumaczyć słońcem i upałem, na który to zestaw jestem wyjątkowo mało odporny, ale nadal gryzie, jak drzazga pod skórą.
Trzeba wyciągnąć kilka wniosków:
Po pierwsze: trzeba było w ogóle nie startować. I najprawdopodobniej za rok odpuszczę sobie Pierścień ze względu na pogodę (albo wystartuję "na sprawdzenie" i wycofam się, gdy uznam, że pogoda jednak nie sprzyja).
Po drugie: odpowiednim momentem na wycofanie się był Augustów. Z góry wiedziałem, jak będzie wyglądała noc. Trzeba było albo zanocować w mieście, albo po prostu znaleźć transport. Fakt tego, że przejechałem tę noc był jeszcze większym idiotyzmem niż potencjalne katowanie końcówki wyścigu by dotrzeć na metę.
Po trzecie: Z wycofań robi się seria i trochę głupio mi ją teraz przerywać. Trzeba jednak skończyć z chaosem panującym w tym temacie i, jak radzi poradnik, poprawnie go przygotować. Na BBT na 524 kilometrze przejeżdżamy tuż obok PKP w Sochaczewie, skąd - przy założeniu, że będzie wtedy dzień - mam co godzinę KM-kę do Warszawy (rower jedzie za darmo!) a wysiadając na Włochach - niecałe pięć kilometrów do domu. Tam trzeba się przespać, wsiąść w samochód i można spokojnie jechać w trasę. Potowarzyszyć, porobić zdjęcia i takie tam.
Przed startem strategicznie przygotowywałem się bardzo dobrze. Uważnie przeanalizowałem listę startową solo, dzieląc zawodników na tych, którzy mnie na pewno wyprzedzą i tych, których nie znam. Do tego przejrzałem profil trasy i ustaliłem, że zadowalająca większość podjazdów nie zwiększyła się ani nie przesunęła w ciągu ostatniego roku.
Dodatkowo, w związku z tym, że miałem jechać sam, postanowiłem zabrać ze sobą muzykę. Odtwarzacz razem z akumulatorem miał zostać ukryty w torbie tuż przede mną. W związku z zapowiadanymi deszczami postanowiłem nie pakować go w worek (który uniemożliwia sprawne korzystanie z odtwarzacza), a wykorzystać (albo: przetestować) inny model pokrowca. Co może być przezroczyste, rozciągliwe i wodoodporne? Ktoś zgadł? Tak, prezerwatywa.
Do bazy zajechaliśmy wczesnym wieczorem, trafiając idealnie w porę odprawy technicznej. Odebraliśmy pakiet startowy, przypięliśmy wszystko, dość sprawnie oporządziliśmy rowery i w miarę szybko poszliśmy spać. Namiot rozbiliśmy na lekkim spadzie. Z jednej strony materaca było płasko, druga część była krzywa. Wybrałem tę spadającą, po tym, jak Hipcia teatralnie pokazała mi, jak bez problemu przewracając się z boku na bok jest w stanie się prawie wytoczyć z namiotu. Więc ona miała wygodniej, ja teoretycznie nie. A i tak to ja się lepiej wyspałem.
Poranek - mimo że wilgotny - zaatakował jakimś paskudnym przeczuciem, że niebieskie niebo jest zbyt niebieskie. Napompowałem i nasmarowałem rowery. Ukryłem mp3 w przygotowanej i wymytej wcześniej gumce i... mi pękła. Wziąłem drugą, ale na mycie już nie było czasu - odtwarzacz jeszcze w niedzielę wieczorem ślizgał się w rękach od lubrykantu. Włączyłem GPS-y i po śniadaniu udaliśmy się w stronę startu. Przede mną miało startować dwóch: Rysiek Herc i Kurier. A potem cała reszta gwiazd.
Wrzuciłem do podsiodłówki odebrane od organizatora narzędzie śledzące w postaci dość solidnej, ale lekkiej skrzyneczki. Hipcia dostała dodatkową torebkę pod ramę z takim samym, bo brała dużo mniejszą od mojej podsiodłówkę i tam już się to nie mogło zmieścić. Robert odliczył minutę po Kurierze, pożegnalny buziak i... za chwilę staję przed kolejną bramą. Myślałem, że po prostu przez nią przejedziemy, a tu się okazało, że od nowa trzeba będzie odczekać kilkanaście minut. Po chwili obok pojawia się Tomek, a zaraz za nim Hipcia. W końcu nadchodzi mój czas, wtykam słuchawkę do ucha i ruszam.
Start - PK1 (Babiak)
Starty zawsze są najmniej przyjemne. W takiej temperaturze szczególnie, bo tętno galopuje na niewiarygodnych wysokościach (ten objaw akurat miało bardzo wiele osób). Pierwsze kilometry schodzą mi na próbach dojścia do ładu z galopującym organizmem, który nie ma najwyraźniej ochoty się uspokoić. Dość szybko, bo już po kilku kilometrach wyprzedza mnie kolega, który startował za mną, po szesnastu wyprzedza mnie Tomek (za którym jadę w kilkusetmetrowym odstępie kolejne dwadzieścia kilometrów), a po trzydziestu - Grzesiek Mazur.
Do tego wszystkiego muzyka, którą włączyłem przy starcie, dodaje jakiś idiotyczny efekt wygłuszenia, co mi dodatkowo przeszkadza. Zamiast od razu przerwać, to katuję sobie uszy prawie do samego Babiaka.
Tuż przed punktem na horyzoncie za sobą zauważam koszulkę w kolorze, którego tak bardzo wypatrywałem na Maratonie Podróżnika. Koszulka wraz z zawartością dojeżdża na punkt. Uśmiecha się do mnie i zaraz odjeżdża.
PK1 (Babiak) - PK2 (Reszel)
Hipcię widzę jeszcze przez chwilę na podjeździe. Potem przede mną ustawia się starszy ode mnie kolega, który jedzie jakieś 200-300 m z przodu, moim tempem.
Tętno zaczyna powoli wracać do rejestrów, na których bym je chciał widzieć, do tego równolegle uspokaja się oddech. Decyduję się przyspieszyć i wreszcie zaczyna się coś dziać.
Powoli zaczynam doganiać openowców. Wszystko się stabilizuje i powoli wraca mi dobry humor. Wrzucam sobie jeden z moich ulubionych albumów Pidżamy Porno i muzyka już teraz nie przeszkadza. W końcu czuję się dobrze. I wszystko frunie.
Przed Lidzbarkiem mijam kórnicką ekipę w postaci Pawła i Krzyśka. Okrzykuję i wracam do słuchawek, po chwili po raz pierwszy oblewając głowę wodą z bidonu.
W Lidzbarku mijam kilku zawodników, w tym dziewczynę i chłopaka, których dopiero wyprzedzając i krzycząc "Cześć!" identyfikuję jako Michussa i Eranis.
Przed Reszlem zaczynają się niewielkie górki. Tutaj wyprzedzam kilku zawodników i melduję się w PK razem z innym solistą. Gdy wjeżdżam pod punkt, akurat rusza z niego Hipcia. Ha, czyli jednak ją dogoniłem.
Pod punktem trwa oblężenie. Na oko licząc, siedzi tu około pięćdziesięciu osób. Podbijam pieczątkę, uzupełniam bidony, przy pomocy kolegi z punktu uzupełniam camelbaka. Nie ma nic rozsądnego do zabrania (zauważam tylko kilka drożdżówek), więc pakuję się na rower i ruszam.
PK2 (Reszel) - PK3 (Sztynort)
Muzyka gra. Świat robi się pluszowy i naprawdę jedzie mi się fajnie.
Tuż za Reszlem zauważam znajomą figurkę na rowerze, a po chwili, w Świętej Lipce, wyprzedzam. Jedziemy chwilę w niewielkim odstępie, po czym Hipcia mnie na jakimś podjeździe przed Kętrzynem wyprzedza i znowu zawisa gdzieś niedaleko. Trzymamy to samo tempo, jadąc w odległości kilkuset metrów. Potem znowu pojawia się okazja do wyprzedzenia, ale uznaję, że nie chce mi się szarpać po to, by znowu się minąć. Więc zwalniam nieco, po chwili Hipcia przyspiesza i wracamy do poprzedniego tempa.
W Kętrzynie na którymś ze skrzyżowań gubię ją. Na podjeździe tuż za miastem wyprzedzam kilka grupek, co akurat zbiega się z grającym mi w słuchawkach Guns 'n Roses, więc na podjeździe odstawiam kino bębniąc na kierownicy dzikie, perkusyjne solo na dwie ręce i jedną małpę.
No ale nie może być aż tak dobrze. Po skręcie na Silec Hipcia mi odjeżdża, a nogi zaczynają się plątać. Prędkość powoli spada, łapie mnie wyprzedzona chwilę wcześniej trójka kolegów. Muzyka zaczyna znowu przeszkadzać, tempo zaczyna się gubić. Czyżbyśmy zaczynali przedstawienie na które czekałem od rana?
Na punkt wjeżdżam w kolejną, dużą grupę ludzi. Hipcia była przede mną tylko trzy minuty. Tankuję bidony, do camelbaka, dzięki radzie kolegi z punktu, wrzucam kilka kostek lodu. Wchodzę w butach do wody i solidnie moczę głowę. Biorę kilka bananów i ruszam.
PK3 (Sztynort) - PK4 (Gołdap)
Prawie nic z tego odcinka nie pamiętam, poza tym, że jechałem. Momentalnie odcina mnie i jest tylko gorzej.
Między innymi wyprzedził mnie tu Turysta, to pamiętam, bo tylko z nim zamieniłem kilka zdań. Polewanie głowy i całej reszty nie dawało nic. Wlokłem się, bezmyślnie kręcąc nogami. Pod koniec, niedaleko przed Gołdapią, włączyłem audiobooka, tylko dlatego, żeby czymś się zająć. Dosłuchałem go do samego miasta i wyłączyłem.
W Gołdapii moczę głowę w pobliskiej studni. Tankuję banany, uzupełniam bidony i wrzucam jeszcze raz głowę pod mokrą wodę. Nic to nie daje. Gdy zakładam kask, jest tak samo paskudnie, jak było. Z cienia podchodzi Olo, zamieniamy kilka słów i ruszam. Strata do Hipci to już pół godziny.
PK4 (Gołdap) - PK5 (Rutka-Tartak)
Minęła już 14:00, więc temperatura powinna powoli spadać. Czasem, gdy pokonuję dłuższy fragment w cieniu, wskazania licznika spadają lekko poniżej trzydziestu stopni. Ale nie mam wielkich oczekiwań co do tego, że zrobi się chlodniej.
Za trójstykiem na podjeździe dogania mnie Remek Ornowski, którego minąłem w Gołdapii. Zamieniamy dwa słowa i wracam do swojego tempa. Później, na podjeździe za Wiżajnami przegania mnie jeszcze raz, zasuwając jak szalony na jednym z segmentów.
Po podjeździe zostaje za mną najwyższy punkt całej trasy. Zjeżdżam i po chwili melduję się w punkcie w Rutce.
Jest tam juz Wąski. Patrzy na mnie i pyta "co, gorąco?". I już wiem, że się rozumiemy.
Rezygnuję z zupy, szperając po torebkach ustalam, że do dyspozycji jest batonik, banan i bułka. Biorę tylko banana, uzupełniam picie chłodną wodą i ruszam dalej. Do Hipci mam już w plecy godzinę dwadzieścia i już wiem, że - nawet gdybym był świeży i byłoby chłodniej - nie dogoniłbym jej za żadne skarby.
PK5 (Rutka-Tartak) - PK6 (Sejny)
Pamiętałem, że za Rutką do pokonania są dwa wieksze podjazdy i potem włączy się Symulator Wielkopolski. Bałem się, że - jak rok temu - stanie się ona patelną, ale lekko schowane już słońce pozwoliło, by droga przykryła się cieniem. Trasa prowadzi całkiem przyjemnymi, płaskawymi terenami. Powoli czuję, jak coś tam zaczyna wracać do siebie. Co prawda są to tylko niewielkie przebłyski, ale zawsze to coś. Co prawda nogi nawet nie usiłuja udawać, że chce im się kręcić, ale przynajmniej głowę już odzyskuję.
Na jednym z dziurawych odcinków do standardowego klekotania różnych rzeczy (zawartości toreb, podskakiwanie łańcucha), dochodzi dźwięk metalicznego szczękania. Po chwili namierzam - pękła jedna z obejm (metalowych obejm przeznaczonych do zaciskania rur), przy pomocy której miałem umocowaną poprzeczkę pod lemondką. Postanawiam tak dojechać do punktu, ale po chwili orientuję się, że jeśli to będzie się tak bujało, to pęknięcie drugiej jest kwestią czasu. Zatrzymuję się i mocuję poprzeczkę przy pomocy trytytek.
Tym razem udaje się bezbłędnie trafić do punktu w Sejnach. Nie ma tam za wiele (a i tak była woda, rok temu nie miało tu być nic). Dziękuję za zaproponowaną kawę i ruszam dalej, biorąc ze sobą chyba banana. Ale nie jestem pewien, czy go w końcu wziąłem.
PK6 (Sejny) - PK7 (Augustów)
Miałem włączyć muzykę, w zamian za to włączam lampkę. Na krajówce do Augustowa wolę się na wszelki wypadek nie wyciszać. Okazuje się jednak, że jest bardzo spokojnie. Mijamy się tu z kilkoma osobami. Powoli zapada zmrok.
W zasadzie nic sie nie dzieje, poza tym, że powoli zaczyna mnie brać sen - a jest dopiero 22:00. Nadchodzi pora pobrania opłat za cały dzień przyjemnego plażowania. Wiadomo: jak nie urok, to sraczka - w dzien było kiepsko, to i w nocy dostanę po dupie.
Do punktu zajeżdżam z niewielkim problemem - nie wiedziałem, czy punkt będzie tam, gdzie rok temu. Ponownie brakuje tu wyraźnego oznaczenia.
Na miejscu spacerują sobie... Wilk z Ryśkiem Hercem. W pierwszej chwili zastanawiam się, czy Rysiek znowu nie ma kryzysu, jak rok temu (gdy odpoczął i odżył w Augustowie to tyle go widzieliśmy), ale powodem są problemy żołądkowe i upał. Obaj się wycofali. Na miejscu postanawiam zjeść obiad (co spotyka się z nieukrywanym zdziwieniem Wilka). Kończy się to na zupie, nadszarpniętego kotleta później odstępuję Turyście.
Chwilę rozmawiam z chłopakami i czuję się przekonany - a mnie łatwo przekonać - że zrezygnowanie to całkiem dobra opcja. Już wiem, co będzie się działo w nocy... Niestety, Robert nie ma już miejsca na kolejną sierotkę w samochodzie, muszę jechać dalej.
PK7 (Augustów) - PK8 (Wydminy)
Ruszam chwilę przed północą. Zaraz po starcie łapie mnie deszcz. Na początku jeszcze go ignoruję, ale gdy lunął solidniej, stanąłem, by założyć kurtkę. Wcale mi to nie przeszkadza, ha, nawet w stopy robi się przyjemnie chłodno, po twarzy śmiga chłodem, tylko w głowę nadal ciepło, ale nie chcę zdejmować kasku.
Po chwili pulsometr, który od chwili zaczynał się buntować, żegna się ze mną definitywnie (jak się okazało później, wylała bateria w czujniku na klatce piersiowej). Super, czyli straciłem jedyne urządzenie, które było mi w stanie powiedzieć, czy jeszcze żyję.
Burza jak to burza, trwa kilkanaście minut i idzie sobie. Decyduję się rozbudzić muzyką. Odpalam Rammsteina. Pierwszą połowę albumu naprawdę czuję i jedzie się super, a przynajmniej siedzę zdecydowanie bliżej rzeczywistości. Potem zaczynam tylko słyszeć, a nie słuchać. I chyba dwa kawałki przed końcem po prostu wyłączam, bo nie pamiętam, żebym je odsłuchiwał.
Zaczyna się coś w rodzaju sennego widziadła. W przeciwieństwie do odcinka z Gołdapii pamiętam dużo. Pamiętam, jak rozbudził mnie "shot" kofeinowy - na całe dziesięć minut, pamiętam nieskończenie wiele razy przykoszone pobocze, pamiętam zasypianie z otwartymi ustami. Dwa noclegi pod drzewem nie dały nic, ledwo kilka minut względnej przytomności, podobnie jak zatrzymywanie się lub drzemka na kierownicy. Nigdy w życiu tak poważnie nie myślałem o rezygnacji, bo nie byłem w stanie jechać bezpiecznie.
Na punkcie w Wydminach jem zupę, dziękuję za uprzejmą propozycję nalania do camelbaka ćwiartki spirytusu i ruszam dalej.
PK8 (Wydminy) - PK9 (Mrągowo)
Jest jeszcze gorzej. Mógłbym równie dobrze jechać poboczem. Cieszę się, że budzą mnie samochody i to, że jeśli zjeżdżam, to na prawo, nie na lewo. Zaczyna padać deszcz. No, rychło w czas.
Gdy zrobiło się już zupełnie jasno, zatrzymałem się przy wygodnym przystanku i walnąłem spać. Gdy ruszałem, byłem przekonany, że spałem tam pół godziny (celowo nie włączałem budzika), ale teraz wydaje mi się, że mógł to być kwadrans, nie dłużej.
Na paskudnej drodze na Ryn rozbudzam się jakoś, bardzo na siłę. Zaczynam jechać nieco szybciej. Dzięki deszczowi temperatura robi się bardzo przyjemna i jakoś miło mi się robi. Lubię deszcz.
Energii starcza do krajówki na Mrągowo. Tam już kręcę bardziej duszą niż ciałem. Na punkt w Mrągowie - w przeciwieństwie do zeszłorocznego błądzenia - docieram bez problemu. No, może poza tym, że bardzo starałem się nie wygrzmocić na mokrej kostce.
Wbijam do środka i siadam. Siedzą tam już Keto i jego zespół. Decyduję się założyć nogawki, bo na zjazdach jednak paskudnie wiało mi po kolanach. Gdy je zakładam, rozmawiamy chwilę, Keto żartuje o wycofaniu się, po chwili wsiada na rower i ruszają.
Siadam wygodnie na krześle. Zostało tylko sto kilometrów, ale nie mam na razie z czego ich przejechać, poza tym nie mam żadnej motywacji do ukończenia najszybciej jak to możliwe. Liczyłem na nieco inny czas, teraz mogę korzystać z czasu. Decyduję się kimnąć i zobaczyć, co będzie dalej.
Obsługa punktu poleca miejscówkę na piętrze, obok wychodka. Podłogą idą chyba rury, bo jest ciepło. Rozkładam się wygodnie, po chwili już zapadam w drzemkę. Śpię ledwie kilka minut i budzę się, bo przypomniałem sobie, że na zewnątrz zostawiłem otwartą podsiodłówkę. Przy okazji biorę telefon i dzwonię do Hipci, żeby pogratulować, bo ktoś wcześniej mówił, że są na mecie. Wysyłam Tomkowi SMS-a z gratulacjami, po czym odzywa się do mnie herbata, którą wypiłem wcześniej. Gdy od Tomka przychodzi motywacyjne "kręć, a nie baw się telefonem", odpowiadam, zgodnie z prawdą, że chwilowo rzygam jak kot.
I tutaj wszystko się sypie. Po trzech minutach przychodzi od Tomka SMS o treści "Wezmę prysznic i w sumie mogę jechać po Ciebie". Jak na życzenie... Nawet nie waham się za długo. Skoro proponuje, to wie, co robi - i zgadzam się na taka propozycję. W końcu na samym fakcie dojechania do mety nie zależy mi jakoś szczególnie. W międzyczasie Tomek zamienia się w Kahę i Emesa, którzy zabrawszy dodatkowo Hipcię dojeżdżają i odwożą mnie do bazy autem Wąskiego.
Na miejscu praktycznie z marszu zalegam w namiocie i wcale mi nie przeszkadza, że po chwili zamienia się on w saunę.
Podsumowywać nie ma tu za bardzo czego. Drugi z rzędu maraton, z którego się wycofałem: poprzednio była to choroba, tym razem upał.
Nie boli mnie też sam fakt wycofania się, a raczej to, co nastąpiło przed. Oczywiście, mogę to tłumaczyć słońcem i upałem, na który to zestaw jestem wyjątkowo mało odporny, ale nadal gryzie, jak drzazga pod skórą.
Trzeba wyciągnąć kilka wniosków:
Po pierwsze: trzeba było w ogóle nie startować. I najprawdopodobniej za rok odpuszczę sobie Pierścień ze względu na pogodę (albo wystartuję "na sprawdzenie" i wycofam się, gdy uznam, że pogoda jednak nie sprzyja).
Po drugie: odpowiednim momentem na wycofanie się był Augustów. Z góry wiedziałem, jak będzie wyglądała noc. Trzeba było albo zanocować w mieście, albo po prostu znaleźć transport. Fakt tego, że przejechałem tę noc był jeszcze większym idiotyzmem niż potencjalne katowanie końcówki wyścigu by dotrzeć na metę.
Po trzecie: Z wycofań robi się seria i trochę głupio mi ją teraz przerywać. Trzeba jednak skończyć z chaosem panującym w tym temacie i, jak radzi poradnik, poprawnie go przygotować. Na BBT na 524 kilometrze przejeżdżamy tuż obok PKP w Sochaczewie, skąd - przy założeniu, że będzie wtedy dzień - mam co godzinę KM-kę do Warszawy (rower jedzie za darmo!) a wysiadając na Włochach - niecałe pięć kilometrów do domu. Tam trzeba się przespać, wsiąść w samochód i można spokojnie jechać w trasę. Potowarzyszyć, porobić zdjęcia i takie tam.
- DST 523.52km
- Czas 21:23
- VAVG 24.48km/h
- Sprzęt Stefan
Komentarze
Bardzo wysoko cenię Twoje opisy rowerowych przygód. Humor, dystans, sarkazm plus inteligencja i pamięć szczegółów. Pozdrawiam.
yurek55 - 17:26 wtorek, 9 sierpnia 2016 | linkuj
chytry ten plan na BB, aż jestem w stanie uwierzyć, że możesz to zrobić :D
elizium - 12:18 wtorek, 26 lipca 2016 | linkuj
Relacja z przymróżeniem oka. Podoba mi się Twoje lekkie pióro i zdolność do zapamiętywania tylu szczegółów.
starszapani - 19:27 środa, 13 lipca 2016 | linkuj
Bardzo fajna relacja. Lubię ten rodzaj dobrego humoru, bez tego całego morderczego zadęcia jak w większości relacji z tego typu imprez.
garmin - 17:58 poniedziałek, 11 lipca 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!