Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Sobota, 12 września 2015 Kategoria do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 0.

Alpy chodziły za nami od dawna. Już gdy planowaliśmy wyjazd do Norwegii, miały być kolejnym celem wyjazdu, a gdy w 2014 wygrały Bałkany, miały być celem na kolejny rok. I tak się stalo.

Byłem ciekaw. Podobno miały tam być solidne podjazdy, podobno miało być zupełnie inaczej, podobno miały być same góry, przy których to, co do tej pory udało się nam przejechać, miało być zabawą; solidne podjazdy z Bałkanów miały być czymś, co przy sporej ilości dobrej woli można było nazwać „rozgrzewką”.

Ciekawiło mnie to, czy moja prywatna klasyfikacja górska (którą prowadziłem każdego dnia od Bałkanów), a która obrazowała mi stopień trudności danego dnia, przełoży się na ten wyjazd: czy uda się osiągnąć maksymalny stopień (którego nie dane nam było przekroczyć na Bałkanach), czy też może nawet go przekroczymy...

Całość trasy powstała dzięki olbrzymiej cierpliwości Hipci i uprzejmości dwóch pozycji:

- "Rysuj z nami - łamigłówki dla przedszkolaków"

- "Biblioteczka seniora: Internet - z czym to się je" (konkretnie rozdziały: "Wyszukiwarka: zapytaj, otrzymasz odpowiedź" oraz "Mapy Google - mapa, której nie musisz rozkładać na masce samochodu").

Hipcia najpierw znalazła informacje o ciekawych przełęczach, znalazła kilka tras, po których różni ludzie plątali się przez Alpy, naniosła punkty na mapę, po czym pobawiła się w "połącz kropki" i wyszła trasa. Tak po prostu.

Trochę mnie niepokoiło, czy będziemy w stanie to przejechać, zwłaszcza, gdy przeliczyłem, że dystans jest podobny, ale przewyższeń będziemy mieli prawie dwa razy więcej niż na Bałkanach. Hipcia zdecydowanie sprzeciwiła się jakiemukolwiek przeliczaniu i zastanawianiu się nad tym, czy to jest na nasze siły. Postanowiliśmy do tego podejść tak: ile przejedziemy, tyle przejedziemy, szybko dowiemy się, czy porwaliśmy się z motyką na słońce, czy nie, co najwyżej kilka osób będzie miało ubaw z tego, że Hipki przygotowały sobie trasę, którą przejechały w sześćdziesięciu procentach. I oby aż tylu.

Zmiana w stosunku do poprzednich wyjazdów dotknęła również mojego roweru. Skupiła się głównie w przedniej jego części, dokładnie na kierownicy. Owa zmieniła swój kształt na baranka, dostając również klamkomanetki, co wymusiło z kolei zmianę hamulców na Cantilevery. Byłem ciekaw, jak te zabawki się spiszą w górach, bo ich moc jednak jest dużo mniejsza niż V-brake'ów, z których korzystałem dotychczas. Wyraźnie było to widać nawet na ostrych dohamowaniach na płaskim, więc co się może stać w górach? Do tego nie wiedziałem, jak spisze się zwiększona nagle długość roweru - mimo krótszego mostka rower jednak (w dolnym chwycie lub chwycie bezpośrednio za klamkomanetki) zauważalnie się wydłużył.

Powoli zapadał wieczór. Warszawa stawała się coraz bardziej ciemna, latarnie zaczęły już rzucać światło na ciemny asfalt, a samochody stawały się jednym, nieprzerwanym ciągiem włączonych świateł, gdy powoli szykowaliśmy się do wyjścia.

Tym razem miało być bez samolotów.

Sakwy zebrane w wygodne do niesienia kłęby i zapakowane memorkowym patentem rowery, siedzące grzecznie rozczłonkowane w olbrzymich workach na śmieci poklejonych taśmą zostały cierpliwie przeniesione na parking, gdzie czekał na nas El Stalkero. Tak był uprzejmy, że oprócz zawiezienia nas na dworzec, pomógł nam zatachać część klamotów na peron. Tam pożegnaliśmy się i zostaliśmy sami w oczekiwaniu... A do czekania pozostało jeszcze godzina i dziesięć minut.

Na peronie wiało jakby ktoś się powiesił, więc Hipcia pod pretekstem zabicia czasu wymknęła się po frytki; ja z kolei łaziłem w tę i z powrotem po peronie, coraz bardziej zastanawiając się, czy Hipcia nie postanowiła rozpocząć kupienia frytek od posadzenia ziemniaków. Na szczęście po dwudziestu minutach mojego czekania wróciła... z parówkami. Frytek nie było. Zjedliśmy.

Smutnym wzrokiem obserwowaliśmy coraz to bardziej zwiększającą się liczbę pasażerów. Im ich więcej, tym mniej przyjemnie będzie wsiąść i zorganizować się w terenie, zwłaszcza, że nabierałem przekonania graniczącego z pewnością, że rowerów nie uda mi się tak wygodnie, jak planowałem wrzucić na półki z bagażami… Jeśli będzie tak dużo ludzi, to być może noc radośnie spędzę zwinięty w kulkę w przejściu obok ubikacji, pilnując rowerów i części bagażu. Na peronie zagadali mnie nawet Węgrzy, którym – o ironio! – pomogłem rozcyfrować nierozpoznawalne polskie napisy na biletach.

W końcu nadjeżdża pociąg. Oj... Zabity. Ludzie na ludziach i obok ludzi. Witaj, miejscówko koło kibelka!

Mamy szczęście. Nasze miejsca są wolne, do tego wagon nie należy od „typowych” - korytarze sa na tyle szerokie, że udaje mi się tam bezpiecznie postawić oba rowery, które nie przeszkadzają w przechodzeniu.

Razem z nami jedzie kilka osób, ale patrząc po bagażach wnioskuję, że raczej nie będą jechali zbyt daleko i istotnie: w Zaczeniu wysiada dwóch facetów, w Katowicach dwie kobiety. W przedziale zrobił się luz, wrzuciłem więc jeden z rowerów na górę, żeby nie przeszkadzały bardziej niż to konieczne.

Usiłowaliśmy spać, ale z tym było już różnie. Kiepsko przespana noc i już, trochę z zaskoczenia, Wiedeń.


Komentarze
Hipek znowu w formie! Załatwiłeś mi cały niedzielny wieczór. Będzie czytane!
yurek55
- 17:20 niedziela, 13 listopada 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl